Irlandia: część V. Opowieści z wiatru i mgły

Po gorącym wieczorze w Galway, około szóstej rano następnego dnia, moja podróż po Irlandii miała wejść w najintensywniejszą fazę. Pozostałą część Wild Atlantic Way - z Galway do Derry, nie skracając sobie za mocno drogi, to jest nie odrywając się za mocno od wybrzeża - zamierzyłem sobie pokonać w dwa dni, co oznaczało około dziesięć godzin jazdy zarówno w pierwszy, jak i drugi dzień. Pożałowałem tego, bo okazało się, że podróż weszła tu nie tylko w najintensywniejszą, ale i w najbardziej niesamowitą fazę, a Wild Atlantic Way zaczyna dużo mocniej obfitować w nawet nieoznakowane czasem miejsca, w które chce się spontanicznie skręcić i zatrzymać. Niestety przy założonym tempie podróży trzeba te miejsca selekcjonować, bo jest ich naprawdę sporo, a kilkanaście trzyminutowych postojów, nie mówiąc o trochę dłuższych, daje już bardzo istotną w takim dniu ilość czasu. Pożałowałem, ale z perspektywy czasu nie żałuję prawie w ogóle, bo długość drogi do pokonania i ciągła zmienność wrażeń przydała tym dniom przygodowego charakteru i dobrze dopasowała się do specyfiki odwiedzanych regionów.

Dnia pierwszego przez hrabstwa Galway, Mayo i Sligo chciałem dotrzeć z Galway City do Bundoran, by tam przenocować i następnego dnia kontynuować maraton. Wyzwaniem okazała się nie tylko długa droga, ale też pogoda, która po raz pierwszy i zresztą w sumie ostatni na Irlandii poważnie się przeciwko mnie zbuntowała. I nie chodzi bynajmniej o deszcz - ten spadł dopiero na sam koniec dnia, by dobić mnie, kiedy późnym wieczorem, wyśmienicie głodny i zmęczony, przedostawałem się z auta do ostatniej otwartej w Bundoran knajpy. 21 września 2019 roku zapamiętam jednak przede wszystkim jako najbardziej wietrzny dzień w moim życiu, w którym poznałem ten żywioł od zupełnie nowej, potężniejszej strony. Był to też jeden z bardziej pochmurnych dni - na tyle, że chmury na końcu zeszły na ziemię jako mgła, by razem z wiatrem zrobić mi w pewnym momencie spore wyzwanie. A jakby tego jeszcze było mało, ostatecznie wystąpiła przeciwko mnie również przyroda ożywiona pod postacią baranów. Było cudownie.

Bardzo szybko po wyjechaniu z Galway City i skierowaniu się na zachód Hrabstwa Galway, mocnej zmianie uległ krajobraz, od paru dni intensywnie zielony i na ogół przynajmniej odrobinę sielankowy. Po powrocie mogę stwierdzić, że jak kocham Irlandię w swojej stereotypowej postaci, tak najbardziej zielona wyspa podoba mi się wtedy, kiedy przestaje być zieloną wyspą: trawa ciemnieje i blaknie, roślinność rzednie, rzednie też zaludnienie i idące z nim w parze zabudowania, robi się dziko i surowo, natura przestaje rozpromieniać i bawić duszę swoją bajkowością, a zaczyna raczej pogrążać w euforycznej powadze i przygniatać człowieka swym rozmiarem i potęgą. Specjalizuje się w tym wprawdzie Donegal County, ale przedsmak miałem już tutaj, w Connemara, nieuściślonym administracyjnie regionie obfitującym w góry, jeziora i wrzosy. Moim pierwszym celem był punkt widokowy Sky Road już przy oceanie, ale po drodze zdążyłem się parę razy zatrzymać i zrobić kilka dobrze oddających nastrój Connemary zdjęć.







W końcu dotarłem do wspomnianego punktu widokowego, leżącego na drodze Sky Road - nie za długiej pętli wokół jednego z licznie występujących tam mikropółwyspów, na zachód od miasteczka Clifden. Nazwa drogi wzięła się stąd, że jadąc po jej południowym odcinku, blisko oceanu, wydaje się, jakby wznosiła się do nieba. Widoki są faktycznie wspaniałe: linia brzegowa jest tu bardzo nieregularna, pełno jest wysepek, półwyspów o dziwnych kształtach, jezior, zatoczek i typowych dla Irlandii żółtych kwiatków. Wiatr prawie urwał mi głowę, więc nie spędziłem w punkcie widokowym zbyt dużo czasu. Jest to już taka siła wiatru, że choć teoretycznie nie ma żadnego niebezpieczeństwa, to można się łatwo poczuć, jakby było i jakby trzeba było się szybko zwijać.



Bardzo niedaleko stamtąd po raz kolejny złamałem zaplanowaną trasę, bo skusił mnie drogowskaz na Omey Island, a właściwie punkt widokowy, z którego widać tę... pół-wyspę, w dniu przypływu oddzieloną od mainlandu wodą, w dniu odpływu połączoną z nim piaszczystym, wilgotnym terenem, po którym można przejść albo nawet przejechać autem.



Co zabawne, nie planowałem też wstępu do Connemara National Park i być może gdyby nie wiatr, dzięki któremu spędziłem na Sky Road mniej czasu niż się spodziewałem, ominąłby mnie drugi najpiękniejszy widok na całej Irlandii. Park narodowy rozpoczyna się u podnóży góry Diamond Hill i wokół niej obraca, oferując kilka różnych ścieżek pomiędzy wyblakłą trawą, skałami, cudownymi soczystymi wrzosami, jałowcami i bezkresnymi widokami. A także kawiarnię z bardzo przyjemnymi scones i kawą.









Nie miałem aż tak wiele czasu, by podjąć łagodne wejście na szczyt, skąd widok byłby może jeszcze lepszy, ale nawet z punktu, do którego dotarłem, był niesamowity. Zapierający dech w piersiach i wznoszący umysł bardzo wysoko, napełniający wielkim pragnieniem życia, przyjemnie euforyczną afirmacją świata, rozkoszą obcowania z milczącą mądrością przyrody. A więc, jak sądzę, dużo więcej niż ładny widoczek.


Widok ten przedstawia niewielką, nieregularną zatokę, której nazwy nie udało mi się ustalić - w każdym razie chodzi o tę na południe od wzgórza Tully Hill. Wzgórze to ma zresztą ogromny udział we wspaniałości widoku. Zdjęcia są tu mocno upośledzone wobec rzeczywistości, ale na żywo widok jest nieziemski, a dodatkowo wspiera go fakt, że za nami również bardzo scenicznie wznosi się Diamond Hill.



W pobliżu parku narodowego, a może nawet jeszcze na jego terenie, można, a nawet wypada zmierzyć się z kawałkiem historii. Kylemore Abbey to wbrew nazwie nie opactwo, a posiadłość wznosząca się z disneyowską fantazją nad jeziorem Pollacapall Lough, zbudowana dla angielskiego biznesmena i lekarza Mitchella Henry'ego w drugiej połowie XIX wieku. Sam pałac to neogotyk przyjemny, może tylko ciut za grzeczny, bezpieczny i schematyczny, natomiast kontekst przyrodniczy sprawia, że prezentuje się magicznie. Zabytkowe wnętrza są odrobinę ubogie jak na tak wystawny budynek, ale trzeba pamiętać, że od 1923 do 2010 roku nie był on domem dla bogaczy, a szkołą prowadzoną przez benedyktynki.












Dużo bardziej interesujący jest stojący tuż obok kościółek czy też już może kaplica, którą Henry wybudował dla swojej żony. Jest to oblicze neogotyku, które podziwiam i uwielbiam, które z typowego dla tego stylu zniewieścienia i zmiękczenia uczyniło atut. Dzięki małym gabarytom i cudownym, okrągłym, kwiatowym maswerkom kościół już z zewnątrz robi przyjemnie lekkie i pogodne wrażenie, mimo że nie jest pozbawiony gotyckich elementów ostrości i posępności, szczególnie że zbudowany jest z ciemnego wapienia. W środku jest już bezgranicznie pogodnie i żywo: piaskowcowe ściany i sufit są gęsto pokryte dekoracyjnym, kwiatowym detalem architektonicznym, maswerki uzyskują pełnię swojej krasy, sklepienie hipnotyzuje. Dekoracją ostateczną są podtrzymujące przęsła kolumienki z czterech rodzajów marmuru, każdy z innej historycznej prowincji Irlandii: zielony z Connacht (zachód), różowy z Munster (południe), szary z Ulster (północ) i czarny z Leinster (wschód).






Niedaleko pałacu znajdują się też ogrodzone wiktoriańskie ogrody (walled gardens), same w sobie może nieprzesadnie interesujące w takim kraju jak Irlandia, gdzie przyroda dużo bardziej potrafi zachwycać bez pomocy człowieka, ale z pięknym widokiem na znane już Diamond Hill.




Czas było ruszać na północ, ale już za chwilę wstąpiłem do foodtrucka Misunderstood Heron, by posilić się żeberkami jagnięcymi, kawałkiem brownie i kawą. Nie był to najlepszy posiłek podróży (aczkolwiek bardzo fajny), ale był to posiłek z najlepszym widokiem. To, co widać na zdjęciu, nie jest jeziorem, a bardzo długą zatoką wpadającą z oceanu na granicy hrabstw Galway i Mayo.




Hrabstwo Mayo poznawałem głównie przejazdem, ale bardzo mi się spodobało, bo w dużej mierze pokrywają je pustkowia wyblakłej trawy, na których łatwo pozostać samotnym przez długie kilometry drogi. Pierwszym przystankiem była rozrywana potężnym wiatrem dolina Doolough, spore jezioro pomiędzy majestatycznymi, choć i surowymi górami, w tamtym momencie również częściowo przykrytymi chmurami. Widok potężny, wspaniały, choć bynajmniej nie radosny.





Po drodze do mojego celu na północnym wybrzeżu Mayo, po kilkugodzinnej podróży przez dzikie pustkowia, zatrzymałem się jeszcze spontanicznie przy wzgórzu Céide Fields o neolitycznej przeszłości, ale bynajmniej nie dla odwiedzin obszaru archeologicznego (którego przemierzanie przy absolutnie potępieńczym wietrze byłoby zresztą praktycznie niemożliwe), a dla pięknych klifów i chyba najbardziej widowiskowej tęczy, jaką w życiu widziałem, rozciągającej się po prostu nad oceanem.



Niedługo potem byłem już w punkcie docelowym. Przejechałem całe Mayo, by zobaczyć Dun Briste, kolumnę morską (sea stack), kawałek lądu oderwany od macierzy i samotnie sterczący z oceanu, klif bez lądu, fascynujący twór natury. Podobnie jak całe nabrzeże, ma około 50 metrów wysokości. Oderwał się od lądu w wyniku potężnego sztormu w 1393 roku. Tak się złożyło, że i ja trafiłem na nieprzeciętny wicher, właściwie to na tyle nieprzeciętny, że najsilniejszy w całym moim życiu (parking jest położony w dodatku pół kilometra od kolumny, więc po powrocie do auta byłem pewien, że to koniec mojego zdrowia na tej wyprawie; o dziwo myliłem się). Czwarte z poniższych zdjęć jest najtrudniejszym i w tym sensie może najcenniejszym, jakie wykonałem w całej podróży. Zbliżenie się do nabrzeża na tyle, by móc ująć kolumnę w całości, a nie tak jak na zdjęciu numer trzy, gdzie nie widać pełni jej niesamowitości, wymagało doprawdy trochę odwagi. Nad sytuacją raczej panowałem i miałem na tyle zapasu do brzegu, że ewentualny mocny podmuch zza pleców by mnie nie zrzucił, ale poczułem grozę. Również dlatego, że budzi ją sam widok na kolumnę, w jakiś sposób szybko wywołujący emocje spod znaku przestrachu własnej małości wobec niszczycielskich sił przyrody (wiatr też swoje dołożył). Zdjęcie, które słyszę i czuję - w trzewiach i na skórze. A i tak nie udało mi się całkiem oddać istoty kolumny, która w gruncie rzeczy ma kształt wysokiego klinu. Poruszanie się wzdłuż nabrzeża i szukanie innych ujęć przy takiej pogodzie nie wydało mi się jednak zbyt rozsądne.





Odbiłem od oceanu nie bez ulgi, ale największa przygoda tego dnia dopiero nadchodziła i jechałem prosto w jej objęcia. Poszukiwałem, już w Hrabstwie Sligo, megalitycznego cmentarza Carrowkeel, zlokalizowanego na wzgórzu o tej samej nazwie, świętym w prehistorycznych czasach. Znajdujące się tu groby, dolmeny, kurhany i wszystkie inne typy miejsc pochówku zmarłych liczą sobie od 4 do 5 tysięcy lat. Najpierw jednak trzeba było je znaleźć.

Wiejskie drogi zaprowadziły mnie do doliny, w której, gdziekolwiek nie spojrzeć, nie dało się dostrzec jakiegokolwiek śladu człowieka - nie licząc oczywiście samej drogi, i nie licząc znakowanych farbą baranów z czarnymi pyskami, których było tu od zatrzęsienia. Nawigacja pokazywała jeszcze słuszny kawałek drogi do cmentarza (kilometr do dwóch), tymczasem przejezdna droga się skończyła, a ja nie bez solidnej dawki niepokoju pozostawiłem auto i ruszyłem na nogach. Było pochmurnie, wietrznie i zaczynało się robić mgliście. Bardzo mgliście. Panująca naokoło cisza i bardzo oszczędna widoczność nie wprowadzały w poczucie bezpieczeństwa.



Ruszyłem tak czy inaczej i wkrótce pomiędzy niezbyt przyjaznym beczeniem baranów (i ukrytych w krzakach kozłów) dotarłem na tyle daleko, by stracić samochód z zasięgu wzroku. Niewiele lepszą wiadomością była rychła utrata połączenia z nawigacją i koniec ścieżki nawet dla pieszych. Żadnych grobów ciągle nie widziałem, więc starając się odtworzyć w pamięci mapę, podążyłem w górę za czymś, co uznałem za jakąś tam ścieżkę, a co ścieżką się nie okazało i zaprowadziło mnie na wrzosowe manowce, grząskie, gęste, wysokie, ciężko przekraczalne. Jednocześnie zaczęło się robić potwornie wietrznie i potwornie mgliście. Urywający głowę wiatr bardzo utrudniał jakiekolwiek myślenie, a mgła rozpoznanie terenu. Nie wiedziałem, jak wysokie jeszcze jest wzgórze, straciłem nawet w pewnym momencie kierunki świata, czułem się przeziębiony tu i teraz, a na dodatek baranom przestała się podobać moja obecność i niektóre przeszły od beczenia do bodzenia (na szczęście nie były w tym zbyt uporczywe).










Ciężko powiedzieć, ile się błąkałem - myślę, że dopiero jakąś godzinę po wyjściu z samochodu odnalazłem pierwszy kurhan, a już chwilę później następny: emanujące przedwieczną energią płaskie kamieniste kopce z ciągle niezasypanymi wejściami. Poniższe zdjęcia tchną ciszą i spokojem, w rzeczywistości w pobliżu kurhanów wiał potwornie silny wiatr i jeszcze raz odczułem grozę i bezwzględność natury. Do cna spocony, przewiany i z mokrymi od wrzosowisk nogawkami wracałem do auta zrezygnowany i wykończony walką z żywiołem, pragnąc znaleźć się w ciepłym i bezpiecznym miejscu. Z perspektywy czasu, i to jeszcze wieczorem tego samego dnia, musiałem jednak uznać to przeżycie za bezcenne.






Nie mogłem jednak jeszcze myśleć o ciepłych i bezpiecznych miejscach, bo powoli zmierzchało, a przede mną był wciąż ostatni punkt przed Bundoran: kolejny cmentarz megalityczny. Carrowmore w przeciwieństwie do Carrowkeel nie jest jednak nieoznakowanym pustkowiem, na które prawie nikt się nie zapuszcza, a zinstytucjonalizowanym obszarem archeologicznym z biletami wstępu. Niestety moje przedłużone utarczki na wzgórzach sprawiły, że nie zdążyłem przed zamknięciem i mogłem tylko sfotografować jedne z licznych prehistorycznych pozostałości z oddali. Jest tu ich kilkadziesiąt. Na pierwszym z poniższych zdjęć widać Listoghil, największy obiekt w Carrowmore, najstarszy budynek na całej Irlandii i dziewiąty najstarszy na całym świecie (ma ponad 5,5 tysiąca lat). Z kolei krąg na zdjęciu trzecim jest prawdopodobnie najstarszym śladem człowieka na wyspie. Dokładny wiek jest przedmiotem kontrowersji - najśmielsze teorie mówią o 5400 roku przed naszą erą, a najbezpieczniejsze o roku 3800.




Teraz mogłem już dostać się prosto do Bundoran i zakwaterować. Tego dnia czekała mnie jeszcze tylko jedna niesamowitość: w prawie pustej knajpie w miasteczku dosiadła się blisko mnie starsza para i zaczęła ze sobą rozmawiać, jak mi się zdawało, po angielsku. Próbując się wsłuchać, szybko uzmysłowiłem sobie jednak, że nie potrafię zrozumieć ani jednego zdania, a wsłuchując się jeszcze bardziej - że nawet ani jednego słowa, a przecież angielski opanowałem w przyzwoitym stopniu. Surrealistyczne, a w pustej knajpie na krótko przed północą - nawet dość niepokojące odczucie. Domyśliłem się jednak wkrótce, że mówili po irlandzku. Bundoran leży już przecież w Hrabstwie Donegal, w którym język irlandzki jest najpopularniejszy na całej wyspie. Ten region miał stać się areną zmagań następnego dnia, jeszcze bardziej intensywnego niż dzień opisany powyżej, choć ciężko było tego oczekiwać.

Komentarze