Irlandia: część IV. Poprzez zieleń i szarość do stolicy pubów
Po kilku dniach niczym nieograniczonej baśniowości przeprawa promem z Tarbert do Killimer była pewnym sprowadzeniem na ziemię. Około dwudziestominutowa, bardzo wietrzna podróż rozpoczyna się w pobliżu sporej elektrowni przy południowym brzegu, a kończy w pobliżu jeszcze większej elektrowni przy brzegu północnym, co przypomina, że Irlandia nie jest oderwaną od rzeczywistości krainą czarów, gdzie ludzie żyją bez stresu z hodowli owiec i krów (i, sądząc po cenach, robią na tym wyśmienite pieniądze), a wieczory spędzają na piciu piwa i whiskey, tylko normalnym krajem, który jak każdy normalny kraj potrzebuje normalnej przemysłowej infrastruktury, żeby normalnie funkcjonować.
Czyżby? Elektrownie oglądałem nie dłużej niż przez pół godziny, a chwilę później miałem powrócić do krainy czarów i zostać w niej cztery dni z rzędu, więc może to tylko wyjątek potwierdzający regułę, a nie żaden tam powrót do rzeczywistości. Tym bardziej, że Hrabstwo Clare od razu zaczęło dostarczać najbardziej archetypicznych vulgo stereotypowych widoków Irlandii, mieszając na zielonym podłożu przyrodę wiejsko-sielankową z przyrodą oceaniczno-monumentalną, poprawiając to jeszcze trzecim niezbędnym elementem: zatłoczonym pubem z tradycyjną irlandzką muzyką. Jak to jednak na Irlandii bywa, stereotypy przełamywane są szybko i jeszcze w tym samym hrabstwie kraina zielonej trawy przeszła płynnie w krainę szarego kamienia, by ostatecznie, już w innym hrabstwie, popchnąć mnie do krainy czarnego piwa.
Po wyjechaniu na północny brzeg skręciłem od razu ostro na zachód, by po niecałej godzinie dojechać na najbardziej cyplowy cypel Irlandii, to znaczy najbardziej spiczasty - Loop Head. Robi odmienne wrażenie od dotychczas odwiedzonych przeze mnie irlandzkich półwyspów: spokojne, statyczne, pełne nieograniczonej przestrzeni i dające poczucie docierania na koniec świata (mimo że bardzo daleko tu do najbardziej wysuniętego na zachód punktu wyspy). Jedziemy bowiem po w miarę płaskim terenie, który stopniowo zwęża się i coraz bardziej zbliża do oceanu z obu stron. "Krańcowego" charakteru przydaje fakt, że ta płaska powierzchnia jest jednak położona na blisko stu metrach nad poziomem morza - nie przechodzi płynnie w plaże, a dramatycznie urywa się wszędzie w postaci klifów. Wydaje się, jakby ląd miał się wkrótce skończyć bez ostrzeżenia, a droga miała wpaść do oceanu.
Ostrzeżenie nadchodzi jednak w postaci białej latarni morskiej z połowy XIX wieku, którą można zwiedzić w towarzystwie inteligentnego przewodnika-latarnika w słusznym wieku. Z jej szczytu rozciąga się osobliwy widok: patrząc w stronę oceanu i nie widząc klifów, odnosi się wrażenie, że ląd kończy się nagle bez żadnego kontaktu z wodą, jakby był to niedopracowany obraz lub gra komputerowa. Patrząc w głąb lądu, zielone połacie zdają się nigdzie nie kończyć. Patrząc na północny wschód, widać piękne klify, na których stoi tak naprawdę cały półwysep.
Ale poszukując klifów, nie na Loop Head trzeba się skierować, a bardziej na północ. Po jakiejś godzinie jazdy przez nieumiarkowanie zieloną, irlandzką, lekko pagórkowatą wieś z oceanem i plażami prześwitującymi po lewej stronie i z krowami czasem w roli głównej...
... dotarłem do prawdopodobnie najbardziej popularnej atrakcji przyrodniczej w całym kraju. Klify Moheru odwiedzają rocznie miliony turystów i nawet blisko zachodu słońca, kiedy dotarłem na najłatwiej dostępny punkt z 14 kilometrów klifów ciągnących się wzdłuż Atlantyku, ludzi było tam dość dużo - nienormalnie dużo patrząc na to, że w niektórych niewiele mniej pięknych miejscach wyspy zdarzyło mi się nie zobaczyć nikogo lub prawie nikogo. Później z radością uznałem, że są na Irlandii miejsca, które robią jeszcze większe wrażenie, ale póki co musiałem przyznać, że mimo mainstreamowego charakteru i mimo że to jest stosunkowo jednorodny widok w porównaniu z wieloma poprzednimi (po prostu ocean i "schematyczne" klify), to nic mi do tej pory tak bardzo nie zaparło tchu w piersiach. Potężne klify wapienno-piaskowcowe nie są najwyższymi nawet na tej wyspie, ale ich atutem jest nie tylko wysokość (w najwyższym punkcie osiągająca 214 metrów), ale i charakterystyczny, niemal pionowy zrąb - jakby ktoś uciął nożem kawałek lądu jak ciasto. Ciągną się w dal, pokryte puszystą, długą trawą, u dołu rozbijając z hałasem fale oceanu. Widok jest fatalistyczny, majestatyczny, dramatyczny, pełen spokoju, ale nie napełniający spokojem, przejmujący pewnym dumnym odcieniem grozy i świadomości własnej małości wobec sił natury. Nie są to puste słowa, naprawdę nie da się tam opędzić od tych wszystkich przejmujących wrażeń i nie uchronią przed nimi normalnie psujące atmosferę duże liczby turystów. Potężny atlantycki wiatr (chyba najsilniejszy, jaki dotychczas w życiu poczułem, ale szybko miał stracić pierwsze miejsce) tylko te wszystkie odczucia potęguje. Łatwo się domyślić, ale mimo wszystko dodam: zdjęcia wychodzą ładne, ale niestety tutaj kapitulują, jak rzadko kiedy.
Wzdłuż klifów można spacerować i chętnie bym to zrobił, ale jako że ostatni posiłek jadłem rano, trzeba było czym prędzej uciec do pobliskiego Doolin, malutkiej, ale obleganej miejscowości, która jest uznawana za nieoficjalną stolicę irlandzkiej muzyki tradycyjnej. Samo miasteczko jest malutkie; to już nawet nie parę uliczek, a parę domków na krzyż, aczkolwiek w okolicy mnóstwo jest pensjonatów dla odwiedzających tutejsze puby i klify (na oko znaczną większość stanowią Amerykanie). Wstąpiłem do Gus O'Connor's Pub, rustykalnego i klimatycznego, mimo że przepchanego turystami pubu, gdzie właśnie zaczynała się sesja muzyczna. Zanim czwórka muzyków skończyła narady i strojenie, zdążyłem jeszcze zjeść chowder i gulasz, tym razem nie typowy Irish Strew, a ciemniejszą i gęstszą wersję z Guinnessem i wołowiną zamiast jagnięciny. Oba dania były zaledwie przyzwoite i poślednie wobec wielu ich wersji, które spróbowałem gdzie indziej. Dużo bardziej usatysfakcjonowała mnie muzyka, a gdy do instrumentalistów dołączył dziadek bez nogi, który zaczął śpiewać irlandzkie piosenki całkiem imponującym głosem, zrobił się wieczór naprawdę pamiętliwy. Wówczas byłem zachwycony, bo pierwsze parę dni podróży raczej nie upłynęło mi pod znakiem pubów i irlandzkiego folku, ale ostatecznie uważam, że Doolin spokojnie można pominąć w planie podróży. Nie powiedziałbym, żeby ta sesja była lepsza niż kilka, których miałem przyjemność wysłuchać później, a sporym minusem było fakt, że w pubie byli chyba sami turyści i ani jednego lokalsa.
O ile jednak sam Doolin można sobie podarować, o tyle pobliską jaskinię Doolin Cave trzeba już co najmniej poważnie rozważyć, o czym przekonałem się już rankiem dnia następnego. Jej główny bohater to bowiem czwarty najdłuższy stalaktyt na całym świecie, a zważywszy na fakt, że trzy dłuższe znajdują się w Meksyku i w Libanie (w dodatku chyba niektóre z nich niedostępne dla turystów), robi się z tego atrakcja wyjątkowa. I wyjątkowy jest widok osamotnionego, widowiskowo podświetlonego giganta, nie tylko długiego, ale i grubego, masywnego.
Mniej więcej w okolicach jaskini rozpoczyna się Burren, nierozległa, ale fascynująca i unikalna co najmniej w skali kraju kraina pokryta połaciami wapiennych skał. Prawie niezaludniona, surowa, jałowa i dość posępna, ale jednocześnie na swój sposób przepiękna.
W Burren można odnaleźć jedne z najstarszych śladów cywilizacji na całej wyspie w postaci grobów galeriowych liczących sobie kilka tysięcy lat. Glenisheen Wedge Tomb bardzo trudno odszukać i jeszcze trudniej się do niego zbliżyć, jako że znajduje się na prywatnej posesji, jest nieoznakowany, niepodpisany. A jednak ta wystająca zza krzaków sterta głazów, ledwie dostrzegalnie złożona w jakąś konstrukcję, liczy sobie od 4 do 5 tysięcy lat. Trochę to niesamowite, że coś tak starego stoi sobie w krzakach na jakimś prywatnym polu i zdaje się nie budzić niczyjego zainteresowania.
Na szczęście nie wszystkie prehistoryczne groby są tak ciężko dostępne - majestatyczny Poulnabrone Dolmen jest już wyposażony w oznakowania, parking i tablice informacyjne. Jest też starszy - w 1986 roku ekshumowano stąd 21 zwłok, nad którymi badania wykazały, że pochówek miał miejsce między 3800 a 3200 rokiem przed naszą erą. To bardzo dawno nawet jak na Irlandię: nie zbliżyłem się w tej podróży do niczego starszego. Widok jest niezapomniany: potężny płaski głaz oparty w poziomie na mniejszych, pionowych, a w tle typowe dla Burren powierzchnie pokryte wapieniem.
Burren kończy się mniej więcej razem z Hrabstwem Clare, przy granicy z kolejnym na liście Hrabstwem Galway, w moim rankingu hrabstw Irlandii plasującym się na podium. Przede wszystkim ze względu na swoją stolicę oraz na niesamowitości przyrody w zachodniej części regionu. Ja przygodę z Galway County rozpocząłem od nieco drobniejszej atrakcji, ale niebagatelnej, bo z kolei w rankingu irlandzkich zamków Dunguaire Castle zajął u mnie drugie miejsce po Blarney, a to też coś znaczy. Wzorowy, choć dość mały tower castle z 1520 roku jest pokryty patyną, ale bardzo dobrze zachowany, właściwie nie można go nazwać ruiną. Posiada też sceniczną lokację - wznosi się na niskim wzgórzu i spogląda na estetycznie zamuloną torfem (?) zatokę. Wnętrza są utrzymane w średniowiecznym stylu, a ze szczytu rozciąga się piękny, spokojny widok na tę małą zatokę, a także pokryte skałami wzgórza Burren i zatokę Galway na północy.
Tam właśnie, na północy, znajduje się stolica hrabstwa, czwarte największe miasto republiki i Europejska Stolica Kultury na nadchodzący 2020 rok - Galway City. U swojego zarania było rybacką wioską, od XIII wieku zaczęło stawać się ważnym handlowym miastem, by w połowie XVII wieku ulec ruinie po kampanii Cromwella i stopniowo odzyskiwać twarz dopiero od początku wieku XX. Dziś mieszka tam około 80 tysięcy ludzi, z czego dużą część stanowią studenci, a miasto jest chyba najbardziej tętniącym życiem miejscem na wyspie poza samym Dublinem. Dla mnie Galway jest fenomenem, bo zakochałem się w nim, mimo że niemalże nie ma tam czego zwiedzać. Co znaczy w Europie kawałeczek średniowiecznego muru, pozostałość po małym zameczku i katedra licząca sobie ledwie pół wieku? A jednak wróciłbym tu chętniej niż do prawie każdego miasta w Irlandii, bo pozytywna atmosfera Galway jest nie do przecenienia. Jego bohaterem nie są zabytki, lecz zatłoczone, dźwięczne, kolorowe uliczki zachęcające wskoczeniem do klimatycznego pubu albo świetnej restauracji; wyluzowany, energiczny klimat nabrzeża, skwerków i deptaków nad rwącą rzeką. Najważniejsze w tym wszystkim są puby - nie ma na Irlandii lepszego miejsca na pubbing niż Galway, a liczba znakomitych przybytków tego typu na małej powierzchni jest zawrotna. Pod tym względem Galway zmiotło dotychczasową konkurencję, a nawet później Dublin mimo mocnej próby nie zdołał tego przebić.
Pierwsze chwile w mieście upłynęły mi na swobodnym zapoznaniu się z jego uliczkami w poszukiwaniu czegoś do jedzenia. Po drodze trafiłem na wspomniany Lynch's Castle, przerobiony na bank i trochę wykastrowany ze swojej zamkowości zamek miejski z przełomu XVI i XVII wieku. Najważniejsze są jednak uliczki, im bliżej nabrzeża, tym coraz bardziej kolorowe i żywsze, nawet o tej porze.
Nie planowałem, mimo całego uroku i pokusy miejsca, ostrzejszego picia, bo nazajutrz czekała mnie długa droga od wczesnego ranka, ale wciąż wypadało coś pożywnego przyswoić. Zaszedłem do Quay Street Kitchen i zjadłem tam chyba najlepszy posiłek w całej dwutygodniowej podróży. Bardzo smaczny chowder jeszcze nie był w skali tej wycieczki jakąś rewelacją, ale wspaniały udziec jagnięcy w ciemnym sosie na ziemniaczanym purée z gotowanymi warzywami to coś, za czym będę tęsknił jeszcze długo. Przy całym szacunku dla wszystkich próbowanych Irish Stew, właśnie to danie najchętniej powtórzyłbym po powrocie.
Ciężko kontemplować tę pozostałość nie wiadomo jak długo, więc skierowałem się szybko do wspomnianej katedry. Wcześniej czekał mnie niezwykle przyjemny spacer śródrzecznym deptakiem, na którym studenci korzystają z dobrej pogody i uczą się albo piją piwo.
... by zakończyć wieczór w Tig Cóilí, nie aż tak starym, ale może najbardziej klimatycznym z tych trzech pubie o wspaniałej czerwonej witrynie, gdzie natrafiłem na niezłą sesję muzyki tradycyjnej.
Ten wieczór z niebagatelną pomocą kolejnego Guinnessa zaczął mnie już bardzo niebezpiecznie wciągać i pojawiło się ryzyko, że pozwolę sobie zapomnieć o fakcie, iż nazajutrz mam wstać o szóstej rano i spędzić za kółkiem dziesięć godzin. Opamiętałem się naprawdę nie bez trudu, by i tak z opóźnieniem położyć się spać. Całe szczęście. Choć na jakiś czas opuszczałem cywilizację i następny pub miałem zobaczyć dopiero po trzech dobach, nadchodzące dwa dni zapamiętałem jako najbardziej niesamowite w tej podróży.
Nie planowałem, mimo całego uroku i pokusy miejsca, ostrzejszego picia, bo nazajutrz czekała mnie długa droga od wczesnego ranka, ale wciąż wypadało coś pożywnego przyswoić. Zaszedłem do Quay Street Kitchen i zjadłem tam chyba najlepszy posiłek w całej dwutygodniowej podróży. Bardzo smaczny chowder jeszcze nie był w skali tej wycieczki jakąś rewelacją, ale wspaniały udziec jagnięcy w ciemnym sosie na ziemniaczanym purée z gotowanymi warzywami to coś, za czym będę tęsknił jeszcze długo. Przy całym szacunku dla wszystkich próbowanych Irish Stew, właśnie to danie najchętniej powtórzyłbym po powrocie.
Stąd już dwa kroki do nabrzeża i najsłynniejszej historycznej atrakcji Galway: Spanish Arch, czyli łuku hiszpańskiego, jedynej pozostałości po średniowiecznych murach miejskich.
Neoromańska Galway Cathedral jest masywna, nawet monumentalna, ale trochę widać, że świeża: wyczyszczona, wymuskana, ciut nudna w swojej powtarzalności. Wnętrze mimo wszystko robi duże wrażenie swoim monumentalizmem, pięknymi witrażami (które nie bardzo udało mi się uchwycić na zdjęciach) i grą dziesiątki razy powtórzonych łuków, które odciążają twardy i ciężki kamień.
Słońce zachodziło w szybkim tempie, można było więc zwrócić się w stronę najważniejszych atrakcji w Galway, czyli pubów. Zdążyłem wpaść do trzech różnych i wszystkie trzy wylądowały w górnej połowie mojego ostatecznego rankingu irlandzkich pubów. A pierwszy z nich, O'Connor's Famous Pub, pod względem estetyki zajął nawet pierwsze miejsce (atmosferą parę go przebiło, ale to niesprawiedliwe stwierdzenie, bo byłem w nim o trochę za wczesnej porze). Funkcjonuje od 1942 roku i nie jest wprawdzie typowym irlandzkim pubem - utrzymano go w konwencji graciarni połączonej z tawerną marynarską - ale robi oszałamiające wrażenie. Pozawieszane i porozstawiane, często przeurocze rupiecie to główny filar tego wrażenia, ale kluczowe jest też światło - dyskretne, ciepłe, ale wszędobylskie. Można się odrealnić. Przy takim natłoku bodźców nie miałem już ochoty na wymyślne eksperymenty z piwem i poszedłem w żelazną klasykę.
Mówiłem, że w Galway jest mało zabytków? Tylko dla abstynentów. Pub funkcjonujący nieprzerwanie od 1894 roku i od 1894 roku pod przewodnictwem tej samej rodziny to w końcu coś bardziej niezwykłego niż jeszcze jeden neogotycki kościół czy nawet jeszcze jeden tower castle. Tigh Neachtain to właśnie taki pub. Wnętrze nie jest aż tak klimatycznie wystrojone, ale bar z ponad setką różnych whiskey imponuje, a przyjemnie siedzi się lub stoi nawet na zewnątrz; w dużej mierze dzięki przepięknej chabrowo-żółtej, malowanej elewacji. Tym razem uraczyłem się szklanką rzemieślniczego cydru - niestety z racji swojego związania ze światem piwa pierwszą i ostatnią, czego żałuję, bo przyznam, że pobił prawie wszystkie piwa, jakie na tej wycieczce spróbowałem.
W ramach przerwy dokonałem krótkiego obejścia uliczek Galway, jeszcze bardziej klimatycznych wieczorową porą...
Ten wieczór z niebagatelną pomocą kolejnego Guinnessa zaczął mnie już bardzo niebezpiecznie wciągać i pojawiło się ryzyko, że pozwolę sobie zapomnieć o fakcie, iż nazajutrz mam wstać o szóstej rano i spędzić za kółkiem dziesięć godzin. Opamiętałem się naprawdę nie bez trudu, by i tak z opóźnieniem położyć się spać. Całe szczęście. Choć na jakiś czas opuszczałem cywilizację i następny pub miałem zobaczyć dopiero po trzech dobach, nadchodzące dwa dni zapamiętałem jako najbardziej niesamowite w tej podróży.
Komentarze
Prześlij komentarz