Mark Tansey: "Forward Retreat"

olej na płótnie / 1986 / The Broad Museum, Los Angeles

Mark Tansey był dla mnie miłością od pierwszego wejrzenia - kilka zerknięć, bo nawet nie oględzin, jego obrazów, i już byłem zdobyty. Byłem zdobyty jeszcze bardziej, gdy odkryłem, że mówimy o artyście tworzącym na przełomie XX i XXI wieku - w swoim okresie będącego dla mnie prawie bez konkurencji. Sztuka Tanseya nie jest może jakimś skończonym odrodzeniem malarstwa, nie bije oryginalnością po oczach, ale jest bardzo satysfakcjonująca, spajając świetną formę i intrygującą treść.

Pierwszą widzi się na tym obrazie formę - przede wszystkim niesamowicie elegancką, wyrafinowaną kompozycję, bazującą na kadrze niemal zamkniętym w odbiciu wodnym, przez co przedstawiającym rzeczywistość głównie do góry nogami - nieodkrywczym, ale przez autora rozegranym z klasą mistrzowską, jakby doskonałym tego typu ujęciu. Wspaniałe jest zderzenie wielkiej dynamiki - jeźdźców - z wielką statycznością w postaci walających się na brzegu lub snujących po wodzie gratów. Zaznaczonego mocno horyzontalnego charakteru tafli z wertykalną energią grupy. Rama wynurzająca się jednym rogiem znad tafli rzeki czy jeziora i sąsiadująca z nią pęknięta urna mają w sobie niewytłumaczalnie wielką siłę przyciągania wzroku, swoistą elegancję, subtelność, nienachalność. Sama grupa jeźdźców jest wyśmienicie skomponowana.

Oczywista jest klasa rysunku. Romansuje on z hiperrealizmem, ale tylko po to, by ostatecznie dać mu soczystego kosza - jest w nim nieco poezji mimo dominującej precyzji. Mniej oczywista jest jakość chromatyczna, bo mamy do czynienia z totalnym, nieznoszącym wyjątku monochromatyzmem, który co do zasady wydaje się rozwiązaniem nieco prostackim. Ale monochromatyzm pędzla Tanseya to nie monochromatyzm starego aparatu fotograficznego - gradacja czerwieni jest poprowadzona z wielką finezją, którą może nieco przysłonić wielki kunszt i wiarygodność optyczna.

Wizualnie jestem zdobyty od razu, ale wchodzi jeszcze treść, mająca więcej niż sporo z podejścia René Magritte'a, choć nieco mniej surrealistyczna, posługująca się ciut bardziej klasycznym językiem alegorii i większą dozą dowcipu. Na pierwszy rzut oka widzimy nieco sentymentalną scenę batalistyczną - zniszczone przedmioty, czterej wojskowi jeźdźcy, do tego wszystkiego jeszcze czerwona barwa, co razem do kupy sugeruje refleksję nad wojną, może pacyfistyczną w wymowie. Ale głębszy wgląd odkrywa rozliczne dziwactwa tej sceny. Przedmioty na brzegu nie wydają się gruzem wojennym - mamy tu ramy obrazów, antyczne urny, wiadro z pędzlami, plemienną maskę - słowem, sztukę i "artystyczne rzemiosło". Gdy obrócimy głowę lub obraz, dostrzegamy też, że jeźdźcy siedzą na koniach tyłem do kierunku jazdy i w tenże tył wlepiają wzrok przez lornetki; co więcej, jeden z nich nie jest żołnierzem, lecz graczem w polo. Jeźdźcy reprezentują cztery nacje, co poznać można po nakryciach głowy - Niemców, Francuzów, Amerykanów i Brytyjczyków. Gdyby Francuza wymienić na Rosjanina, moglibyśmy mówić o wielkiej czwórce wojennej, tymczasem należy raczej mówić o wielce czwórce sztuki XX wieku. Fakt, że jadą tyłem i wypatrują czegoś z tyłu przez lornetki - spoglądają więc w przeszłość - a jednocześnie tratują kopytami koni sztukę dawnych stuleci, a nawet tysiącleci - może dostarczać co najmniej paru refleksji na temat dziejów i kondycji sztuki. Pole do interpretacji jest na tyle szeroko zakreślone, że nie będę narzucał swojej.

Choć zarówno forma, jak i treść, moim zdaniem jest kawałek dalej za największymi dziełami malarstwa, to jak na 1986 rok jedna i druga jest zaskakująco, odświeżająco klasowa. Będę zgłębiał dalej tego stosunkowo bardzo mało znanego malarza.



8.5/10

Komentarze