Carla Bley: "Escalator Over the Hill"
1971
Jeden z najambitniejszych i najbardziej gargantuicznych projektów w historii jazzu jest również jednym z najtrudniejszych do opisania i ocenienia. Zapewne aż po kres dziejów będą toczyć się spory wśród tych nielicznych, którzy w ogóle przesłuchają te niszowe dziś nagrania, czy mamy do czynienia z arcydziełem, czy z przerostem ambicji nad efektem. Przyłączam się raczej do tego drugiego stanowiska, choć przyznam jednocześnie, że fragmenty tego albumu - nawet niekrótkie - są faktycznie jak wyjęte z arcydzieła. I zupełnie nie wykluczam, że kiedyś spojrzę na Escalator inaczej, gorszym lub lepszym spojrzeniem.
Carla Bley zebrała się na połączenie operowej formy utworu i partii wokalnych z muzyki poważnej, jazzowego ciała, rockowych fragmentów, niedookreślonych muzycznych eksperymentów nie bez wykorzystania elektroniki, groteskowych wstawek wodewilowych czy idiomów kojarzących się z muzyką upiornego wesołego miasteczka. Wyszedł twór bardzo polistylistyczny, bardzo niejednolity, surrealistyczny, psychodeliczny, niepokojący, mroczny, intensywny, awangardowy, momentami bardzo piękny. To wszystko całkiem na plus, i to nawet na plus rozmiarów wielkich, ale dodatkowo moim zdaniem jeszcze twór nieco nieskładny, fragmentami nużący, niepozbawiony muzyki ekscentrycznej w rozumieniu pejoratywnym. Nie brakuje tu kreatywności i śmiałości, ale sorewicz - zwyczajnego kunsztu kompozytorskiego moim zdaniem jednak już twórczyni zabrakło. W niektórych fragmentach samych w sobie (partie wokalne na ogół nie powalają), jak i w układzie całości, w którym nie do końca dopatruję się głębszego sensu i zamysłu. Jest więc niekiedy przepięknie, ale trzeba to okupić zawsze niesmacznym wrażeniem, że ktoś porwał się z motyką na słońce. Naprawdę dziwny album.
Jeżeli ktoś nie czuje się na siłach, by przesłuchiwać to w całości - przyznam, że ja po kolejnym odsłuchu również się nie czuję co najmniej na najbliższy rok - to warto chociaż zapoznać się z otwierającą potwora Hotel Overture, w gruncie rzeczy kawałek streszczający ogromną część tego albumu. Jest może odrobinę przesadny, ale dzieją się tam rzeczy potężne, jak ta kako-polifonia dęciaków bliżej początku i trzewne ryki saksofonu bliżej końca - mało który free jazzowy album ma taką siłę rażenia. Na dokładkę polecam jeszcze fragment Businessmen, reprezentatywny z kolei dla części z pozostałej części: tej rockowej (świetne pięć minut niemal wyjęte z uniwersum krautrocka). To plus jeszcze parę innych fragmentów sprawia, że ocena musi być przynajmniej taka.
Komentarze
Prześlij komentarz