Grabiszyn. Śmierć i przemienienie

W standardowym myśleniu o mieście kategoryzuje się jego osiedla według paru utartych kryteriów. Są osiedla najlepsze (i najgorsze) do życia, są te z najlepszymi terenami rekreacyjnymi i naturalnymi, osiedla dobre na siedzibę firmy, osiedla najładniejsze czy najbardziej atrakcyjne turystycznie. Czymś nie do końca poważnym wyda się natomiast pewnie większości ludzi poszukiwanie osiedla, które najmocniej sprzyjałoby próbom nawiązania kontaktu z transcendentnym. Lub - w ujęciu w wersji light - spacerom przepełnionym refleksją i introspekcją. Tak się składa, że mi akurat wydaje się to sprawą śmiertelnie poważną. Ale też bardzo prostą. Nic nie może się w tym względzie równać z Grabiszynem.

Osiedla Wrocławia, które od Starego Miasta oddzielają dwa inne osiedla, zwykle są miejscami już albo umiarkowanie, albo mało interesującymi. Jest takich około dwudziestu, a wyjątek od tej reguły stanowią mniej więcej trzy z nich. Grabiszyn jest być może największym wyjątkiem. Na tyle dużym, że gdybym w jakiejś abstrakcyjnej sytuacji miał wybierać, które osiedla miasta mają być z niego wymazane, Grabiszyn byłby jednym z paru ostatnich, wyprzedzając większość tych, które ze Starym Miastem graniczą bezpośrednio lub przez tylko jedno pośrednie osiedle. Nie przemilczę faktu, że w mój wybór wmieszałyby się bardzo osobiste sympatie, ale byłyby one tylko wiśnią na torcie ekscytujących i klimatycznych miejsc, które na Grabiszynie się skupiły.

Co więcej, skupiły się one na Grabiszynie rozumianym ściśle - takim, o którym piszę. Osiedle jest bowiem często poszerzane w głowie mieszkańców. Najczęściej o Grabiszynek, z którym Grabiszyn tworzy jedno osiedle administracyjne, a od którego różni się moim zdaniem jak ogień od wody albo Wagner od Debussy'ego. Często dodatkowo o Gajowice, a idąc za mapami Systemu Informacji Miejskiej nawet o kawałek Muchoboru Małego i Borka.

To wszystko bzdury. Prawdziwy Grabiszyn, spadkobierca wzmiankowanej już w 1149 roku wsi Grabisin i późniejszej Gräbschen, przyłączonej do miasta w 1911, jest dużo mniejszy (choć wciąż wcale niemały). Przypomina kształtem koślawą i kanciastą literę "B" bez środkowej poziomej kreski. Jej grzbiet to tory kolejowe, przez które osiedle graniczy z Muchoborem Małym. Górny łuk (północno-wschodni) wyznaczają tory kolejowe prostopadłe do tamtych (granica z Gajowicami) i część alei Hallera (granica z Grabiszynkiem), stykające się w punktowej granicy Grabiszyna z Borkiem (we wgłębieniu między dwoma łukami). Łuk dolny (południowo-zachodni) wyznaczają z kolei: piesza ulica Romera (ciąg dalszy granicy z Grabiszynkiem) oraz rzeka Ślęza (granica z Oporowem). Tam, gdzie Ślęza spotyka się z torami kolejowymi, Grabiszyn styka się punktowo z Muchoborem Wielkim. Praktycznie przez sam środek tej literki "B", na całej jej długości, biegnie ulica Grabiszyńska, ciągnąca się potem jeszcze przez Gajowice i Przedmieście Świdnickie.

Osiedle jest bardzo zróżnicowane. Część mieszkalna stanowi stosunkowo niewielką część jego powierzchni. Ludzi mieszka tu niemało, ale głównie dzięki kilkunastu wysokim blokom z wielkiej płyty. Porównywalną, jeśli nie większą powierzchnię zajmują tereny przemysłowe; również porównywalną - tereny zielone i w końcu odrobinę mniejszą - cmentarz.

Opowieść o Grabiszynie można zacząć od tej jego części, która faktycznie posiada pewną łączność z tak często przyłączanym do tego osiedla Grabiszynkiem. Zaczynające się zaraz na północ od Hallera zespoły mieszkalne są jakby przedłużeniem kameralnego Grabiszynka, zdominowanego przez niskie kamienico-bloki i domy jedno- i wielorodzinne (przy czym tam przeważają "jedno", a na Grabiszynie już "wielo"). Fasadą tego osiedla w osiedlu są klimatyczne, kojarzące mi się z robotniczymi dzielnicami angielskich miast, ceglane modernistyczne kamienice z lat 20. XX wieku. W ceglanej tożsamości sekundują im ciągnące się nieco w głąb Alei Pracy, bardzo podobne kamienice z lat 10. i 30. - innych architektów, ale bardzo spójne.






Bardzo spójny z nimi wszystkimi - może nawet aż za bardzo, zważywszy na swoją funkcję - jest też Kościół św. Klemensa Dworzaka z 1927 roku. Gdyby nie krzyże, nie dałoby się nijak odgadnąć, że mamy do czynienia ze świątynią - podejrzewałoby się raczej kolejny budynek mieszkalny albo obiekt sportowy pobliskiej szkoły. Również wnętrze ma w sobie więcej z sali gimnastycznej niż z kościoła. Ze zdumieniem odkryłem, że budowla była kościołem od samego początku. Przedziwny - mniej sakralny niż nawet najbardziej odsądzane od czci i wiary modernistyczne świątynie Wrocławia z lat dużo późniejszych.




Za tą ceglaną fasadą rozciągają się urokliwe, niemal wiejskie uliczki otoczone domami wielorodzinnymi z czasów niemieckich i peerelowskich, wyposażonymi w rozległe ogródki. Sielanka dokonuje się tu nawet mimo bliskości skrajnie ruchliwej i głośnej Hallera oraz kilku bloków z wielkiej płyty kawałek dalej na zachód. Sercem tego miejsca jest przemiły Plac Bzowy, którego plan jest właściwie kawałkiem niezłej osiedlowej urbanistyki.







W pobliżu mieści się blok mieszkalny Corte Verona - jedna z najbardziej udanych estetycznie inwestycji mieszkaniowych we Wrocławiu w całym XXI wieku. Ma już ponad dziesięć lat, a wygląda bardziej świeżo i interesująco od większości młodszych realizacji. Późniejszy, czarno-biały, również w jakimś stopniu ambitny blok obok tego, nie jest już tak udany.




Jednak w tej części Grabiszyna - wziętej w kleszcze ulicą Grabiszyńską i aleją Hallera - najbardziej istotnym punktem jest bezapelacyjnie dawna zajezdnia autobusowa nr VII przy Grabiszyńskiej właśnie. Budowla istnieje aż od 1892 roku, a przydomek "dawna" obowiązuje dopiero od 2015 - od kiedy przestała funkcjonować. Nie po to jednak, by zamienić się w ponurą ruinę, lecz by już w następnym roku pomieścić jedno z ważniejszych muzeów Wrocławia - Centrum Historii Zajezdnia.

Nie bez przyczyny ten właśnie obiekt wybrany został na siedzibę takiego muzeum. To w tym zakładzie 26 sierpnia 1980 roku wybuchł pierwszy strajk robotniczy we Wrocławiu. Dolnośląska "Solidarność" co roku organizowała w tym miejscu koncerty upamiętniające to wydarzenie - jeszcze za czasów funkcjonowania zajezdni. Sam zdążyłem załapać się na przedostatni przed zamknięciem zakładu - był to rok 2013, a do Wrocławia przyjechał Goran Bregović.



Muzeum jest poniekąd przedłużeniem Muzeum Historycznego Wrocławia w Pałacu Królewskim. Podczas gdy Muzeum Historyczne wnikliwie opowiada o Wrocławiu od czasów najdawniejszych do II wojny światowej, ale dzieje późniejsze zbywa bodaj jedną lakoniczną salą, Centrum Historii Zajezdnia skupia się właśnie na okresie PRLu. Opowieść zaczyna się od dwudziestolecia międzywojennego i całej Polski, ale w miarę szybko przechodzi do czasów powojennych i koncentruje mocno na samym Wrocławiu, ze szczególnym uwzględnieniem tematów ruchów robotniczych i walki o wolność.












Prezentuje pomysłowo urządzone sale wystawowe, trochę interesujących eksponatów (jednym z bardziej zapadających w pamięć jest kapelusz zasłużonego kardynała Bolesława Kominka, arcybiskupa wrocławskiego, działającego na rzecz pojednania polsko-niemieckiego), masa fascynujących zdjęć i tony tekstu. Tego ostatniego jest trochę za dużo w stosunku do innych sposób komunikacji ze zwiedzającym, ale to częsty mankament takich muzeów.




















Muzeum skojarzyło mi się mocno z niedawno odwiedzanym Europejskim Centrum Solidarności w Gdańsku. I choć nie jest to placówka nawet w połowie tego kalibru co gdańska, to dla każdego wrocławianina faktycznie utożsamiającego się ze swoim miastem choć jedna wizyta w niej jest obowiązkowa.















Fani klimatów industrialnych muszą zajrzeć też za północny brzeg Grabiszyńskiej, gdzie rozciąga się pas gęsto usianych zakładów przemysłowych, jeden z największych takich terenów w mieście. Wśród tych zakładów niepodzielnie króluje Hutmen - spółka działająca od 1946 roku jako kontynuacja zakładu z 1918 roku, zajmująca się przetwórstwem miedzi. Charakterystyczna, długaśna, "ząbkowana" hala Hutmenu jest równie brutalna, co intrygująca architektonicznie. Trzeba się spieszyć, by ją zobaczyć - akurat w tym roku zapowiedziano rychłą likwidację Hutmenu i być może również tym budowlom przyjdzie zniknąć z powierzchni.







Fasadą dla terenów przemysłowych Grabiszyna jest z kolei legendarny, mityczny, wszechwładny FAT, czyli Fabryka Automatów Tokarskich, a dokładnie jej szpetny budynek administracyjny, górujący nad jednym z najbardziej ruchliwych i przytłaczających skrzyżowań w mieście, gdzie Hallera przechodzi w Klecińską, przecinając się z Grabiszyńską.




Parę biurowców mieści się też na południe od Klecińskiej, a za nimi - kontynuacja mieszkalnej części Grabiszyna: modernistyczne niskie bloki z charakterystycznymi pawilonami-okrąglakami w rogach i dalej kilka kilkunastopiętrowych bloków z wielkiej płyty tuż przy Zakładzie Karnym Nr 2.







Jak chyba łatwo się domyślić, nie dla wszystkiego opisanego powyżej Grabiszyn uważam za tak cenne miejsce na mapie miasta. Przyczyną jest część południowo-zachodnia, wciśnięta między Oporów a Grabiszynek.

Dziś największą i najsłynniejszą wrocławską nekropolią jest Cmentarz Osobowicki na Różance, ale mogłoby być inaczej, gdyby w roku 1963 nie podjęto decyzji o likwidacji mniej więcej połowy obszaru cmentarza na Grabiszynie. Zlikwidowano tzw. Cmentarz Grabiszyński I, utworzony w 1867 roku, i Cmentarz Grabiszyński III z roku 1916, pozostawiając największy z nich Cmentarz Grabiszyński II z 1881. Skutkiem tej likwidacji jest z jednej strony to, że dzisiejszy Cmentarz Grabiszyński nie walczy o pierwsze miejsce, lecz zajmuje bezpiecznie drugie co do wielkości, a z innej to, że Wrocław zyskał swój chyba najbardziej niesamowity park.

Jeśli chodzi o sam cmentarz, to nie jest aż tak klimatyczny i piękny jak Cmentarz Osobowicki, ale wciąż jest cmentarzem, jest bardzo obficie zadrzewiony i zakrzaczony, w końcu można się dość głęboko w niego zapuścić (w uproszczeniu to kwadrat o boku pół kilometra), więc jest miejscem, które bardzo lubię. No i to do niego należy najlepszy kawałek "architektury cmentarnej" we Wrocławiu - neoromańska ceglana kaplica z 1882 roku z wydatną kopułą, bardzo ładna i dopasowana do miejsca rzecz.










Miejscem bardziej fascynującym od cmentarza jest jednak park-cmentarz, zwany dziś Parkiem Grabiszyńskim - wielki kawał zieleni porastający wspomniane części dawnego Cmentarza Grabiszyńskiego nr I i III. To trzeci największy park we Wrocławiu po Szczytnickim i Zachodnim. Lepszy od obu. Jedyny, który podkopał moją wiarę w Park Południowy jako najpiękniejszy w mieście.

Póki co bronię się przed rozstrzygnięciem za pomocą nieco dialektycznego wybiegu. Choć są to miejsca położone niedaleko siebie, to zarazem tak od siebie odmienne, że porównywanie ich ze sobą pod względem jakości tylko dlatego, że oba nazywają się parkami, wydaje się wręcz nie na miejscu. Park Południowy to jedno z najbardziej pogodnych, panoramicznych, słonecznych i witalnych miejsc w mieście, którym dyryguje plan ludzkiej ręki; Park Grabiszyński jest zaś tajemniczy, gęsty, dość ciemny, eerie i przesiąknięty przemijaniem, a rządzić wydaje się w nim natura. Nie jestem na tyle odrealniony, by posunąć się do stwierdzenia, że te dwa miejsca służą do czego innego, bo większość odwiedzających, owszem, traktuje je po prostu jako park, miejsce tej czy innej rekreacji. Ale osoby wyczulone na kwestie atmosfery na pewno zrozumieją różnicę. Oba parki są mistrzostwem w swojej dziedzinie.

Park Grabiszyński sam ma jednak fragment zbliżony nieco do Południowego i do wszelkich uporządkowanych, mocno miejskich parków z jasno wytyczonymi ścieżkami. To fragment na dawnym Cmentarzu Grabiszyńskim I, najbardziej północny, najmniej mnie ujmujący, najgłośniejszy przez bliskość FATu. Ale już tu jest dość niezwykle - duża liczba bardzo wysokich drzew, przez co nawet tu nigdy nie jest do przesady słonecznie, to nie jest codzienność miejskich parków.








To niemalże oddzielny park względem tego, który leży na terenie Cmentarza Grabiszyńskiego III, ponieważ dzieli je zamknięty teren dawnej szkółki roślin (miejmy nadzieję, że wkrótce zostanie przyłączony do parku). Niemal, bo można jednak przejść od jednego do drugiego, nie opuszczając parku - podążając mianowicie ulicą Eugeniusza Romera, w gruncie rzeczy przepiękną aleją spacerową, ciągnącą się przez ponad 1200 metrów od alei Hallera do rzeki Ślęzy (wyznaczającą umowną granicę z Grabiszynkiem). Im bliżej północy, tym bardziej uporządkowana i reprezentacyjna, a im bliżej południa, tym dziksza.











Centralna część Parku Grabiszyńskiego to niesamowite miejsce, pełne intensywnej atmosfery, ale i czystego piękna. Jest wybitnie gęsto - spore części parku są praktycznie niedostępne dla człowieka, o ile człowiek ten nie jest gotowy na bardzo bliski kontakt z naturą. Jest też dość ciemno, przez co drzewa często porastają cieniolubne bluszcze i liany. Roi się od wąskich, na wielu mapach niezaznaczonych ścieżek, gdzie nie spotkamy drugiej osoby tak łatwo jak normalnie w miejskich parkach. Do dziś można natknąć się na resztki nagrobków.
















Centralna, choć nie tak bardzo uczęszczana aleja parku stanowi w gruncie rzeczy domknięty prostokąt, którego boki okalają szpalery wysokich drzew. To dawna główna aleja cmentarna - klimatyczna, doniosła, piękna, tajemnicza, blisko zmroku niepokojąca.






W samym środku tego prostokąta znajduje się swoiste serce parku, jakim jest Pomnik Wspólnej Pamięci na miejscu dawnego krematorium. Odsłonięty w 2008 roku pomnik o długości 60 i wysokości 4 metrów składa się z płyt nagrobnych przedwojennych mieszkańców Wrocławia różnych wyznań i narodowości. Do pomnika można dojść również bezpośrednio od ulicy Grabiszyńskiej, przekraczając reprezentatywną bramę z mottem.











To nie koniec cmentarnych motywów na terenie parku. Znajdują się tu nie tylko ułamki nagrobków walające się po krzakach czy ten symboliczny monument, ale też ciągle na swój sposób spełniające swą pierwotną rolę cmentarze. Przy północno-zachodniej części tego centralnego obszaru, w pobliżu pętli tramwajowej, mieści się cmentarz dzieci polskich i niemieckich. To rzekomo najmniejszy cmentarz w całym mieście, a na pewno jeden z najbardziej przejmujących i pełnych atmosfery. Malutki, niełatwy do dostrzeżenia, zacieniony, gromadzi kilkadziesiąt grobów dzieci zmarłych w latach 30. i 40., często przed ukończeniem pierwszego roku życia.





Dużo większy, bardziej zadbany i bardziej transparentny jest Cmentarz Żołnierzy Włoskich, otwarty w 1928 roku, gdzie pochowano nieco ponad tysiąc Włochów poległych w trakcie I wojny światowej, głównie w bitwie pod Caporetto. W latach 40. i 50. dołączyło do nich jeszcze kilkudziesięciu zmarłych później, z czego część wkrótce ekshumowano i przeniesiono do Warszawy. Pośrodku cmentarza stoi pełen prostoty obelisk autorstwa włoskiego projektanta.










Pogodność i przestronność powraca jeszcze w najbardziej południowej części parku, gdzie znajduje się plac zabaw, wybieg dla psów i przede wszystkim rozległa polana, w przeciwieństwie do całej reszty terenu nadająca się na większy piknik.



Jeszcze jedno - o ile Park Grabiszyński rozumiany ściśle może jeszcze mieć konkurencję, o tyle jeśli brać za jego część również bezpośrednio z nim połączony, długi pas zieleni na Grabiszynku - jak się czasem dzieje - to moim zdaniem konkurencja przestaje istnieć i mamy do czynienia z najlepszym fragmentem zieleni miejskiej w całym Wrocławiu. A że póki co nie postawiono jeszcze zasieków granicznych pomiędzy osiedlami miasta i to, czy ten pas jest, czy też nie jest częścią Parku Grabiszyńskiego, nie ma większego znaczenia dla ludzi o normatywnym profilu umysłowym - to mamy do czynienia.

Park na krótkim odcinku dociera do brzegu Ślęzy (bo poza nim odcina go od rzeki pole golfowe z mini-golfem i wzgórze, o którym napiszę dalej). To daje pretekst do wspomnienia o bardzo przyjemnych nadślęzańskich wałach. Grabiszyn ma właściwie dwa osobne odcinki tych wałów. Krótszy, południowy, jest bardzo cywilizowany - warto zwrócić tu uwagę na prymitywistyczną rzeźbę "Macierzyństwo" z lat 80., jedną z kilku podobnych nad Ślęzą. Zachodni, dłuższy odcinek wałów po drugiej stronie Grabiszyńskiej, jest już z kolei dzikszy - i bardziej mroczny, zwłaszcza gdy dojdzie się do fragmentu, w którym po drugiej stronie rzeki wyrasta ciemny Lasek Oporowski, a po stronie grabiszyńskiej widać kończący się tu Cmentarz Grabiszyński.







Na sam koniec docieram wreszcie do najważniejszego dla mnie miejsca nie tylko na tym osiedlu, ale też jednego z najważniejszych w całym mieście. W mojej głowie jest to po prostu "Wzgórze", ale bardziej precyzyjnie należałoby je określić Cmentarzem Żołnierzy Polskich na wzgórzu.

To najmłodszy z okolicznych cmentarzy. Zaczął powstawać w 1968 roku, a rozbudowywany był jeszcze do końca lat 70. Nazwa jest nieco myląca, bo blisko połowa pochowanych to cywile. W 604 grobach spoczywają tutaj cztery grupy osób: żołnierze Wojska Polskiego, zmarli w niewoli po kampanii wrześniowej (72); żołnierze Ludowego Wojska Polskiego, polegli na frontach w latach 1944-45 (50); żołnierze walki podziemnej wraz z przymusowymi robotnikami (200); w końcu "ofiary terroru hitlerowskiego" (282). Aż 420 ofiar, w tym wszystkie z ostatniej grupy, nie zostało zidentyfikowanych i spoczywa pod nagrobkami oznaczonymi skrótem "N. N.". Cmentarz powstał na usypanym z gruzu wzniesieniu o wybitności 15 metrów.








Dominantą estetyczną tego miejsca jest nie tyle sam cmentarz, to znaczy nagrobki, co monumentalny żelbetowy pomnik, odsłonięty 11 października 1979 roku, autorstwa Łucji Skomorowskiej-Wilimowskiej (zmarłej w 2017 roku). Potężny, 23-metrowy, brutalny jak większość pomników tamtych czasów, ale też przyjemnie enigmatyczny i dość ascetyczny. Kojarzy mi się niezmiennie z kosmicznym monolitem z najlepszego filmu Kubricka. Pomnik naśladuje formą skrzydła husarskie, choć przyznam, że nie od pierwszej wizyty to zauważyłem (to raczej komplement dla autorki). W kształt skrzydła husarskiego układa się również rozkład nagrobków, oglądany z lotu ptaka.










Widoki ze wzgórza nie są wyśmienite nie z tej ziemi - wysoki drzewostan parku zasłania widok w stronę centrum - ale w płaskim Wrocławiu i tak bezcenne. Na zachodzie oglądamy przyjemny, a po zmroku bardzo klimatyczny na swój miejski sposób widok pętli tramwajowej Oporów (która wprowadza w błąd mieszkańców, sądzących - jak i ja przez długi czas - że wzgórze mieści się na Oporowie). W oddali można dostrzec pociągi stające na stacji Wrocław Zachodni. Widok południowy to rzeka Ślęza i góra Ślęża (widoczna dobrze jak mało skąd), domki i kościół na Oporowie, kościół na Klecinie, a nawet wielkie słupy-szyldy na Bielanach. Na wschodzie pole golfowe, Jaz Oporowski, bloki i kościół na Krzykach (da się też dostrzec kościół na Ołtaszynie). Północ to kawałek Sky Tower i prześwitująca między drzewami polana piknikowa w parku.




Tyle z wersji oficjalnej. Mniej oficjalnie - to jedno z najbardziej sprzyjających metafizyce i rozmyślaniom miejsc we Wrocławiu. Nie chcąc dopuścić, by ten artykuł stał się bardziej osobisty, niż to dopuszczają względy dobrego publicystycznego smaku, nie będę się zanadto rozwijał. Mogę lakonicznie powiedzieć, że to miejsce odegrało w moim życiu istotną rolę. I nie był to przypadek - gdyby nie miało takich cech i takiego klimatu, jaki ma, to nie mogłoby jej odegrać. Jest dla mnie niemal spersonifikowane.

















Mimo posępnego, ostatecznego, w każdym razie niezaprzeczalnie cmentarnego charakteru miejsca, okoliczni mieszkańcy nie wydają się niczym przejmować i używają go raczej hedonistycznie. Nie tylko park, ale też wzgórze-cmentarz jest chętnie odwiedzane przez biegaczy, rowerzystów, zakochane pary czy przyjaciół spotykających się na piwo. Chyba tylko maniaka mogłoby to zgorszyć - śmierć od miliardów lat skutecznie wypiera życie, więc i życie od miliardów lat stara się w odwecie wypierać śmierć; na ruch w tym drugim kierunku patrzy się w gruncie rzeczy bardzo miło. A kto będzie poszukiwał godzin zadumy na tych fascynujących terenach, ten prędzej czy później je i tak odnajdzie, jak i ja odnalazłem.

Komentarze