Steve Reich: "Music for 18 Musicians"
1976 / wykonanie: Steve Reich and Musicians, 1978
Zaskoczenie to moje podstawowe odczucie co do tego dzieła, jednej z najpopularniejszych XX-wiecznych kompozycji, z którą albumy sprzedały się jak muzyka rozrywkowa. Spodziewałem się po nim muzyki bardzo przyjemnej, lekkiej w odbiorze, bardzo ładnej, ale też trochę banalnej i niesatysfakcjonującej - jeszcze raz dowodzącej, że minimalizm to dość skarłowaciały sukcesor fascynujących rzeczy, jakie działy się przed nim w muzyce akademickiej w XX wieku. Jakkolwiek moje zdanie o minimalizmie ciągle jest takie "nie do końca", to dzieło Reicha akurat faktycznie odkryłem jako fascynujące. I wcale niełatwe w odbiorze - jeżeli nie podejdzie się do niego w odpowiedni sposób, to ta monotonia - nie tylko monotonia w sensie powoli zmieniających się harmonii i zapętlanych motywów, ale też w sensie oparcia godzinnego utworu na jednym ogólnym schemacie - może przecież zamęczyć. Krytykę Reicha ułatwia to, że z tradycyjnego punktu widzenia to rzeczywiście muzyka dość nudna - harmonie są "fajne", ale nic szczególnego, melodyka jest wybitnie uproszczona, a nawet faktura - wydawałoby się, najbardziej tu pociągająca, najbardziej złożona - wcale nie jest jakaś niebywale kunsztowna. Rytmika jest akurat przepysznie ciekawa, ale kto by się najadł samym rytmem.
A jednak, bardzo paradoksalnie, jeśli skupi się na tym utworze maksimum uwagi (której pozornie potrzebuje mniej niż zwykle muzyka poważna, a jednak moim zdaniem więcej), to dzieją się rzeczy ciekawe. Ciężko to nazwać inaczej niż przeżyciem epistemologicznym, przyjemną utarczką z własną percepcją. To niemal wyzwanie: akceptacja specyficznego, ślamazarnego, ascetycznego języka kompozycji i wnikliwe podążanie za poszczególnymi głosami, ulegającymi drobnym przekształceniom, obserwacja ruchu w tym utworze - utworze, który jest wręcz muzyczną transpozycją zjawiska ruchu. Efekt jest, w skrócie, bardzo medytacyjny. W gruncie rzeczy dzieło Reicha, mimo że jest dynamiczne jak pędzący pociąg, a raczej pędzące pociągi, i nie jest ani trochę podobne do tzw. "muzyki medytacyjnej", to apogeum medytacyjności - w sensie takim, że jak mało co przypomina sobą czynność medytacji. Poszczególne głosy są jak przepływające przez umysł myśli, niemal niedostrzegalnie przenikające jedna w drugą, zagęszczone, nachodzące na siebie. I to faktycznie jest nowa wypowiedź w historii muzyki. Paradoksalnie (po raz kolejny) najbardziej zbliżona do muzyki średniowiecznej. No i tak jak z medytacją - jak się uda w to wciągnąć, to jest to fantastyczne doświadczenie. Moje odsłuchy Reicha przeplatają fragmenty niemal ekstatyczne z fragmentami sporego zobojętnienia. Czy to wina Reicha, czy niedoskonałego skupienia z mojej strony - rozsądzę kiedy indziej, choć powiedziałbym, że pewne poważne ograniczenia ta muzyka jednak ma.
Komentarze
Prześlij komentarz