Powiat milicki. Płynna granica ekonomii i romantyzmu

Województwo dolnośląskie jest bez wątpienia jednym z najbardziej dorodnych w Polsce pod względem piękna naturalnego, z jakąś tam nawet kandydaturą na najdorodniejsze, nawet jeśli nie z bardzo mocną. Powszechnie wiadomo, że tę pozycję zapewniają Dolnemu Śląskowi Sudety - praktycznie nikt nie kojarzy regionu z morzem ani z jeziorami, lecz tylko z górami, górami i jeszcze raz górami. Słusznie, bo nie ma tu oczywiście morza i nie ma też jakichś wspaniałych jezior. Ale zarazem niesłusznie, bo o ile jeziora nie są mocną stroną województwa, o tyle dolnośląskie stawy są być może najwspanialszymi w Polsce. Ich niekwestionowanym epicentrum jest powiat milicki.

Powiat ten leży w jednym z dwóch możliwych do uznania północno-wschodnich narożników województwa, granicząc z powiatem trzebnickim, powiatem oleśnickim i z województwem wielkopolskim. Jest dość specyficznym podregionem: przedostatnim w województwie pod względem liczby mieszkańców,  przedostatnim pod względem gęstości zaludnienia, trzecim od końca pod względem poziomu urbanizacji i jednym z bardzo nielicznych powiatów z tylko jednym miastem w swoich granicach. Jeśli chodzi o atrakcje kulturowe, to zdecydowanie jeden z mniej okazałych. 

W powiecie milickim chodzi jednak o przyrodę, nie o kulturę. Znajduje się on bowiem w środku Parku Krajobrazowego Dolina Baryczy. Baryczy, czyli przedziwnej rzeki, która wypływa z bagien, nie z gór, i płynie niemal równo ze wschodu na zachód, wpadając do Odry. To największy park krajobrazowy w kraju, a w jego skład wchodzi ponadto rezerwat przyrody Stawy Milickie. Wprawdzie rezerwat rozciąga się jeszcze na powiat trzebnicki, a park krajobrazowy dodatkowo na oleśnicki i województwo wielkopolskie, ale największa powierzchnia i najważniejsze punkty tych obszarów przyrodniczych położone są w powiecie milickim. Z pięciu kompleksów stawów w rezerwacie znajdują się tu trzy, w tym dwa największe.

Łączna liczba stawów sięga niemal trzystu, a ich historia - wieku XII, kiedy pierwsze z nich zakładali cystersi. To fascynujące miejsce z co najmniej dwóch powodów. Pierwszym jest sam układ tych zbiorników, który faktycznie mocno odróżnia tę krainę stawów od krain jezior. Poszczególne kompleksy stawów mogłyby być pojedynczymi, wielkimi zbiornikami wodnymi, gdyby tylko usunąć granice między stawami - dość wąskie, często zadrzewione i często idealnie proste linie, czasem ograniczające się do ścieżki, rzadziej będące nawet jezdnią dla samochodów. Na większość z nich nie wolno wchodzić - są dostępne tylko dla pracowników hodowli (choć chronią je jedynie dość wiekowe szlabany i tabliczki ostrzegawcze, nie ogrodzenia). Ale wciąż zostaje mnóstwo takich, na które wolno - i wówczas wędrujemy długimi odcinkami, mając parę metrów po prawej i parę metrów po lewej rozległe stawy. Hodowlany, praktyczny, ergonomiczny charakter stawów ma też swoją negatywną konsekwencję dla estetyki - w wielu miejscach czuć, że to nie dzikie leśne jeziora, nie tylko przez odmierzone linie brzegowe czy tabliczki, ale też choćby przez to, że otaczające dany staw drzewa to zwykle nie las, lecz zaledwie dwurzędowy szereg, co widać (choć jest trochę stawów w otoczeniu faktycznych lasów, a lasów w Dolinie Baryczy jest w ogóle mnóstwo, nie tylko przy stawach). W porównaniu z wielkimi krainami jezior Stawy Milickie są raczej namiastką wodnej przyrody, za to wybitnie przyjazną piechurom oraz rowerzystom i wybitnie rozległą. Można otaczać i przecinać stawy całymi dniami. A choć niekiedy praktyczny charakter terenu mocno się narzuca, to nie zabraknie miejsc, gdzie utylitarność zostanie zepchnięta na drugi plan przez romantyzm i urokliwość widoku.

Drugim podstawowym powodem są zwierzęta. Stawy hodowlane w pierwszej kolejności skojarzą się oczywiście z rybami: te milickie są królestwem przede wszystkim karpia, wręcz legendarnego (pamiętam, że już w dzieciństwie słyszałem o słynnym karpiu milickim). Można tu ryby łowić, kupować i jeść w kilku restauracjach, wśród których zdarzają się bardzo dobre, co wciąż jest raczej rzadkością w takich powiatach (rozległość lasów sprawia, że niekiedy dania rybne są wspierane przez dziczyznę). Jednak to nie ryby są tu tak naprawdę najważniejsze, lecz ptaki. Dolinę Baryczy ze stawami na czele uznaje się za jedno z najważniejszych nie tylko w Polsce, ale i w całej Europie siedlisk ptactwa. Park krajobrazowy może się pochwalić prawie trzystoma gatunkami. Nie da się tu spędzić dnia, by nie zobaczyć sporej liczby czapli, żurawi, bocianów, dzikich kaczek i gęsi, perkozów, łysek, mew, różnych gatunków łabędzi; zaledwie dwie doby - i to wcale niezaakcentowane za mocno na obserwację ptaków - wystarczyły, bym natknął się też na parę majestatycznych ptaków drapieżnych. A to wszystko tylko ptaki spore - gdybym miał czas na obserwację małych, wyliczanka ciągnęłaby się pewnie bez końca. Słowem, chyba jedynie powiat milicki może konkurować pod względem piękna przyrody z górskimi powiatami województwa.

Swą weekendową podróż zacząłem od zakwaterowania w Rudzie Sułowskiej, niewielkiej wsi ulokowanej w centrum kompleksu stawów o tej samej nazwie - przy zachodniej granicy powiatu. Jest to swoista stolica Stawów Milickich - znajduje się tu siedziba spółki Stawy Milickie SA, a także prowadzone przez nią hotel, restauracja i różne atrakcje: mini-skansen czy zagroda zwierząt gospodarskich. Wszystko godne polecenia poza restauracją, co jest ciut przykre - "oficjalna" knajpa stawów, dobrze wyglądająca z zewnątrz i idealnie ulokowana, to nie jest za dobry adres, jeśli chodzi o ryby.



Krótko po zakwaterowaniu wypożyczyłem rower i zrobiłem pierwszy dobry użytek z dobrze oznaczonych szlaków rowerowych w Dolinie. Kierując się na południowy wschód, przeciąłem pierwsze stawy i lasy; uwieczniłem też pierwszą łyskę z pomocą lornetki.






Trasa przecinała Sułów - sporą wieś, do złudzenia przypominającą małe miasteczko, w gruncie rzeczy dużo ładniejszą niż niejedno miasto w Polsce. Ma parę kameralnych uliczek, uroczy rynek i oryginalny szachulcowy kościół na planie ośmiokąta foremnego z barokowym hełmem, pierwotnie protestancki, pochodzący z połowy XVIII wieku. Szachulca w ogóle jest w tym regionie sporo.




Z Sułowa ruszyłem na północ, a następnie na zachód, by okrążyć Staw Duża Mewa, drugi największy w Dolinie i również jeden z najdzikszych. Z racji dzikości ciężko go wręcz dostrzec przez drzewa i zarośla, za to w jego otoczeniu można podziwiać bagna i nieco pagórkowate lasy.






Ostatnim sąsiedztwem trasy przed powrotem do Rudy Sułowskiej był Staw Grabówka Duża. Później pozostało już tylko podziwiać efekty wizualne, jakich dostarczają stawy około zachodu słońca w pogodny dzień.






Nazajutrz rano rzuciłem jeszcze okiem na wspomnianą zagrodę zwierząt i bardzo skromny, miniaturowy skansenik.






Tak jak już napisałem, powiat milicki nie jest za mocny pod względem atrakcji kultury, ale nie jest wcale pod tym względem zupełnie nijaki. Jego stolica, Milicz, to miasto może nie fascynujące czy przepiękne, ale całkiem przyjemne i wyposażone w parę ciekawych punktów. Choć to jedyne miasto w powiecie, jest dopiero 33. najludniejszym w województwie z trochę ponad 11 tysiącami mieszkańców.

Milicz ma zaskakująco rozległy, przyjemny rynek, prawie wcale nieskalany peerelowskimi plombami. Trochę za dużo tej przestrzeni zostało przerobione na parking, ale jest nieźle. W pobliżu rynku da się też znaleźć ładne uliczki.





Jednym z zabytków miasta są ruiny zamku z XIV wieku - niezbyt interesujące, bo dużo więcej tu czystej ruiny niż zamku.


Tuż obok stoi ładniejszy budynek - klasycystyczny pałac von Maltzahnów z końcówki XVIII wieku. Do tej niemieckiej rodziny - właścicieli ziem milickich od XVI wieku - należał aż do drugiej wojny światowej. Nie jest to jakiś pałac pałaców - odrobina nudna to architektura, a pokryte aluminiową blachą kopuły wyglądają nieco ekscentrycznie i kojarzą się ze starymi radzieckimi filmami science-fiction. Ale co najmniej fragmenty są tu ładne, a całość imponuje rozmiarami.




Najładniejszym budynkiem w Miliczu jest natomiast Kościół św. Andrzeja Boboli, szachulcowa bomba z początku XVIII wieku, kojarząca się ze słynnymi Kościołami Pokoju w Świdnicy i Jaworze. I skojarzenie jest to trafne, gdyż tak jak tamte kościoły powstawały dla protestantów po wojnie trzydziestoletniej, tak w trakcie III wojny północnej po jednym z traktatów pokojowych powstało na podobnej zasadzie sześć Kościołów Łaski - ten w Miliczu jest jednym z nich. Nie udało się dostać do wnętrza, ale nie ma ono nawet jednej dziesiątej wspaniałości wnętrz Kościołów Pokoju - tutaj walory wizualne są głównie na zewnątrz.




W Dolinie Baryczy, jeśli chodzi o piwo rzemieślnicze, króluje niemal niepodzielnie Browar Nepomucen, jeden z najlepszych w Polsce. On mieści się jednak już w Wielkopolsce, tuż za granicą województw, więc wizytę w nim zostawiłem sobie na podróż po tamtym województwie. Jest też jednak mniejszy Browar Milicz, działający w mieście od 2019 roku. Podmiot praktycznie jednoosobowy, stworzony przez Jacka Domagalskiego - popularnego Jacera, piwowara domowego znanego w środowisku jeszcze przed rewolucją piwną, który zresztą pracował wcześniej w pobliskim Nepomucenie. To browar rzemieślniczy w pełnym tego słowa znaczeniu - w pomieszczeniu odziedziczonym po sklepie ze sprzętem rowerowym, ze swobodnie rozstawionymi kadziami i instalacją (w większości własnej konstrukcji): miejsce oddycha wolnością właściciela. Można wejść, niezobowiązująco przysiąść i napić się piwa nalanego przez samego piwowara, który w międzyczasie będzie krzątał się po swoich włościach i doglądał procesów. Romantyczna wizja samotnego piwowara-indywidualisty to nie wszystko - idzie za nią całkiem wysoka jakość piwa. Bardzo dobry pils, bardzo dobre pale ale na polskich chmielach, bardzo dobre grodziskie i niezłe APA z owocami to bilans zupełnie satysfakcjonujący.





Bardzo blisko browaru mieści się milickie Muzeum Bombki - w nowoczesnym kompleksie, wzniesionym na zgliszczach sławnej niegdyś fabryki bombek, która działała tu do 2008 roku. Jako uczeń szkoły podstawowej zdążyłem jeszcze odwiedzić fabrykę przed jej upadłością i przywieźć do domu bombkę z moją szkolną ksywką - mam ją do dziś (na szczęście nie ksywkę, a bombkę). Muzeum jest nie za duże i dość proste - bombki, tekst i krótki film, przedstawiający produkcję - ale ze wszech miar godne uwagi. To naprawdę obszerny zbiór prześlicznych ozdób choinkowych, a dzięki ciemności pomieszczenia i świątecznej muzyce również miejsce ze szczyptą magicznej atmosfery.













Z Milicza pojechałem dalej na wschód, by tym razem zakwaterować się blisko wschodniej granicy powiatu we wsi Joachimówka na terenie kompleksu stawów Potasznia. W tej wsi, w kompleksie wypoczynkowym Ptasia Osada, można już bardzo dobrze zjeść - wędzony karp z chlebem ze smalcem i ogórkami kiszonymi to absolutny cymes.



Po zakwaterowaniu uprzedziłem poniekąd fakty dnia następnego i wyskoczyłem autem z powrotem na zachód, na teren kompleksu Stawno, by skorzystać z ostatnich godzin ładnej pogody na wieży widokowej we wsi Grabownica. Rozciąga się z niej wspaniały widok na staw o tej samej nazwie - największy ze wszystkich w regionie, o powierzchni 283 hektarów. To obowiązkowy punkt wycieczki w te okolice - rozległa połać wody otoczona drzewami i szuwarami oraz nieskończoność ptaków.







Po powrocie do Joachimówki dałem szansę kompleksowi Potasznia na czele z jej największym stawem - Stawem Janem.






Od pobliskich stawów, a także od kilkukrotnie przecinanej Baryczy, rozpoczął się też kolejny dzień, zorientowany mocno rowerowo. Miałem szczęście zwiedzać Stawy Milickie przy dwóch obliczach pogody - słonecznej, niemal bezchmurnej, oraz totalnie pochmurnej, deszczowej i lekko mglistej. Ktoś niemający dość profesjonalizmu życiowego mógłby się oburzyć na "popsucie" pogody, ja jednak mam świadomość, że obie poświaty pogodowe mają swój nieprzeparty urok, zwłaszcza na terenie stawów.








Głównym celem tej pętli rowerowej był kompleks Stawno - największy i najbardziej niesamowity ze wszystkich pięciu. Poza wspomnianą już wieżą widokową można tu doświadczyć spaceru bądź przejechania przez groblę na Stawie Słonecznym Górnym - wąziutką ścieżkę biegnącą przez środek bardzo rozległego zbiornika. Można odwiedzić magiczną wieś Dyminy (zaledwie kilka chałup), ulokowaną na samym środku kompleksu i będącą właściwie kandydatką na najbardziej niesamowicie położoną wieś województwa - słowa tego nie oddadzą, odsyłam na mapę satelitarną. Można zobaczyć zabytkowy, drewniany jaz z przełomu XIX i XX wieku w Rudzie Milickiej, również rozkosznie ulokowanej wsi, bo między stawami a lasem. W końcu na terenie kompleksu mieści się prawdopodobnie najlepsza knajpa w powiecie - Hubertówka, specjalizująca się nawet bardziej w dziczyźnie niż w rybach. Wszystko to są rzeczy esencjonalne dla Doliny Baryczy. Jeśli chce się poznać urok tego regionu, mając na to nie więcej niż parę godzin, należy skierować się właśnie w ten rewir. Wędrówka groblą ma w sobie coś kathartycznego.










Ciekawostką na temat powiatu milickiego może być to, że do formowania takich pięknych, walcowatych stogów siana jak na poniższym zdjęciu mieszkańcy używają olbrzymich żuków gnojowych, których dorosłe osobniki osiągają rozmiary sporego niedźwiedzia. Za dnia i poza sezonem rolnicy trzymają je uśpione w stodołach jak zwykłe maszyny. Podkreślmy - może to być ciekawostką, ale nie musi, jeśli się ona komuś nie podoba.

Następnym rowerowym przystankiem była wieś Krośnice, słynąca z kolei wąskotorowej i pałacu z końca XVIII wieku. Pałac mnie nie urzekł, pociągu nie potrzebowałem, ale nie po to zajechałem do Krośnic, lecz by odwiedzić Winnicę Anna, działającą od 2014 roku. Mimo braku wcześniejszego umówienia jakże gościnny właściciel pozwolił dostać się na teren winnicy i poniekąd samoobsługowo zdegustować jedno z win w pięknym towarzystwie krzewów winorośli. Nie piłem wielu lepszych polskich win od tego Johannitera - do plecaka zabrałem jeszcze butelkę Solarisa.



Ostatnim stawem na trasie - i rowerowej, i samochodowej, bo nazajutrz opuszczałem Dolinę Baryczy - był Staw Czarny Las, nieprzypisany do żadnego z kompleksów. Tajemniczy, cichy, wyraźnie parujący, w środku lasu - był idealnym akcentem na pożegnanie.


Piękna - choć uporządkowana ludzką, gospodarczą ręką - flora, wspaniała fauna, dobre piwo, dobre wino i dobre jedzenie, a jako przyprawa parę smaczków architektonicznych. Powiat milicki to niekwestionowana czołówka dolnośląskich powiatów. Czy zmieściłby się na wojewódzkim podium, nie licząc Wrocławia? Na moim nie, byłby niedaleko pod nim, ale warto mieć na uwadze, że wszystkie go przewyższające miałyby sporo wspólnego z górami, podczas gdy on jest dla Dolnego Śląska bezcennym ewenementem. 

Co również warto, to pamiętać, by odwiedzić powiat milicki w ciepłych miesiącach - ciężko w to uwierzyć, gdy się przemierza tę wodną nieskończoność, ale w porze zimnej może tu w ogóle nie być wody, bo stawy są regularnie osuszane w celach konserwacyjnych. Jak to w życiu: romantyzm musi czasem ustąpić racjom ekonomicznym.

Komentarze

  1. Jaka brzmiała ta nieaktualna już ksywka? ;)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. To faktycznie musiało być źle :/
      Na szczęście mnie to ominęło, choć czasem dla beki ktoś mnie nazwie Agriddor, gdyż zarzuca mi się że aktualna internetowa ksywka jest trudna do wymówienia.

      Usuń

Prześlij komentarz