Keith Jarrett: "The Köln Concert"

1975

Poszukiwania Keitha Jarretta w Kolonii to zasłużenie kultowy album, mimo że niezbyt słusznie ktoś może mu zarzucić nadmierną grzeczność i bezpieczność spod szyldu ECM. Wiele mam do zarzucenia tej wytwórni, ale akurat tutaj to dla mnie równie zasadne, co wytykanie Bachowi, że miał za mało dysonansów w swoich kompozycjach. Jarrett obrał drogę skrajnie niemal odmienną od Cecila Taylora (jedynego regularnie grywającego solo pianisty, który imponuje mi bardziej), dużo lepiej oświetloną i bardziej przystępną, ale doprowadziła go do celu o pokaźnych rozmiarach.

Wirtuozeria Jarretta jest imponująca - olśniewające pasaże melodyczne, inteligentne ostinata, burze akordów, czucie rytmu, zdolność zachowania ciągłości improwizacji - ale kluczowe są emocje, do których prowadzi. Pianista poszukuje, kombinuje, te poszukiwania technicznie przybierają różne oblicza, ale zawsze na celowniku są nie czcze popisy, a uczucia. Zrozumiałe, przystępne, ale tym niemniej piękne, różnorodne i zmienne. Podobnie z atmosferą: dzięki swobodnej i zróżnicowanej technice gry impresjonistyczne, zawieszone w próżni refleksje mogą występować obok luźnych, wyraźnie rytmicznych swawol. Jedną z bardziej niesamowitych rzeczy jest tutaj lekkość i gracja, z jaką Jarrett miesza spirytualne, transcendentne sacrum z lekkostrawnym, rozrywkowym profanum spod szyldu ECM - są fragmenty, gdzie te dwie niemal przeciwstawne atmosfery zmieniają się ze sobą miejscami kilkukrotnie w ciągu paru minut i jakimś magicznym sposobem zazębiają się jak pasujące do siebie puzzle. Jest to właściwie nowy wymiar emocjonalności w muzyce - choć nowością jest konstrukcja, a nie materia, to efekt jest moim zdaniem bezprecedensowy. Idąc tym tropem, nazwałbym nawet twórczość Jarretta jednym z największych, jeśli nie największym odświeżeniem bezpiecznej, kompletnej tonalności w drugiej połowie XX wieku.

Wywoływanie konkretnych fragmentów jest nie do końca na miejscu, bo to jedna wielka podróż, która wymaga kompletnego przebycia, ale może warto coś zasygnalizować. Fenomenalne pierwsze 12 minut pierwszej części, w których Jarrett poprzez warstwy melancholii, tęsknoty, radości, błogości i refleksji zmierza w stronę kathartycznego klimaksu; ostatnie parę minut tej części, intensywny, arcypogodny finał z ostinatem lewej ręki i potężnymi akordami prawej; druga połowa części II A, najpoważniejsza emocjonalnie i chyba najlepsza, ocean ciężko kładzionych, silnie chromatycznych akordów ułożonych w spirytualną progresją harmoniczną; pierwsze dwie trzecie części II B, rozwlekłe emocjonalne crescendo w oszalałych z zapamiętania arpeggiach, wariacjach na pięknym temacie melodycznym i kathartycznej progresji harmonicznej.

Są tu faktycznie nieco zbyt "ECM-owe" chwile, zwłaszcza pierwsza połowa części II A, ale i tak od początku do końca wspaniale się podąża za Jarrettem, jego kreatywnością i wrażliwością.


8.5/10

Komentarze