Jean Eustache: "Mama i dziwka"
Uwielbiam twórczość Bergmana i nawet lubię twórczość Linklatera, a dzieło Eustache'a jest jakby ogniwem pomiędzy jednym a drugim reżyserem (dużo bliżej drugiego), co jest bardzo zaskakujące, bo nikt przy zdrowych zmysłach by chyba nie wpadł na istnienie takiego ogniwa. Co jest nie mniej zaskakujące, ciężko mi to ogniwo przełknąć. Niestety z Bergmana nie ma tu gigantyzmu formalnego, liryzmu i głębokiej treści, a jedynie forma kammerspielu i przeciągłe dialogi spod znaku filozofującej psychologii (czyli to, co parę filmów Szweda ogranicza, na czele ze "Scenami z życia małżeńskiego", które parę razy stanęły mi tu przed oczami), a z Linklatera nie hipnotyczna lekkość dialogów, "życiowość" i atmosfera lokacji, lecz tylko koncepcja filmu jako nieatrakcyjnego audiowizualnie, niekończącego się potoku słów ukierunkowanych w szczególności na tematy damsko-męskie (czyli to, co ogranicza wszystkie filmy Linklatera, jakie widziałem). Bohaterowie są całkiem interesujący (szczególnie Marie, której archetyp jest żywy do dzisiaj - bo postacie pokroju Alexandre'a chyba nie mają już racji bytu) i stanowią całkiem zgrabne, niebezpośrednie zobrazowanie pustej egzystencji sierot po rewolucji kulturalnej, do dziś pod różnymi postaciami snujących się po świecie. Skrypt jest na ogół inteligentny i bywa bardzo zajmujący, choć zbyt rzadko naprawdę pochłaniał moją uwagę. Bez wątpienia nie jest to bezwartościowy twór, ale nie jestem w stanie sobie przypomnieć żadnego filmu, który mniej niż ten by stracił, gdyby (znając język) tylko go słuchać, a patrzeć nie w ekran, a na przykład przez okno na przejeżdżające samochody (ok, aktorstwo jest dobre, ale nie do przesady). A niestety trochę już takich filmów-podcastów miałem nieprzyjemność widzieć. Ten trwa trzy i pół godziny. Ciężko o bardziej dosadne przypomnienie sobie, dlaczego kino jest moją najmniej ulubioną formą sztuki.
4.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz