Beach House: "Teen Dream"

2010

Mniej więcej tak sobie wyobrażam Loveless obdarte z radykalnych eksperymentów brzmieniowo-fakturalnych, czyli bez głównej rzeczy, dla której w ogóle warto zawracać sobie głowę My Bloody Valentine. Sympatyczne brzmienie, eteryczna poświata, dosłownie parę ślicznych momentów emocjonalnych, dosłownie parę ślicznych momentów melodycznych, a poza tym dużo mielizny kompozycyjnej i wynikającej z niej nudy. Teen Dream to przyjemny, nieśmiały i frustrujący album - frustrujący dlatego, że chyba mógłby faktycznie stać się jednym z najlepszych w XXI wieku, gdyby jego twórcy wykazali się odwagą (bo to chyba nie kwestia umiejętności, nawet może nie kreatywności) i poszli dużo dalej w rozmyciu i zniekształceniu brzmienia tej muzyki na modłę atmosfery marzenia sennego. Poszli moim zdaniem strasznie niedaleko - brzmienie wyszło tylko "przyjemne", co daje sprawną, fajną muzykę, kiedy są dobre melodie, ale nie ratuje przed przeciętnością lub kiepskością (Used to Be) czy nawet prawdziwą tandetą (Real Love), gdy nie ma w zasadzie nic poza tym, czyli tak już od piątego utworu z wyjątkami (zwłaszcza na samym końcu). Potencjał tego albumu jest dla mnie niestety nie tylko hipotetyczny: bezpośrednio uzmysławia go Norway, w którym byle odrobina dysonansu spod znaku MBV dała od razu bardzo dobrą piosenkę, przewyższającą wszystkie inne, mimo że daleko jej do najlepszej linii melodycznej. Straszna szkoda.


6.0/10

Komentarze