Igor Strawiński: "Święto wiosny"
Jest sporo potężnie uznanych i uwielbianych dzieł muzycznych, których wielkość - nawet gdy trudna do podważenia, co zdarza się bardzo często, jeśli chodzi o muzykę poważną - wydaje mi się przynajmniej po części kwestią transcendentną, nieuchwytną, wręcz magiczną. Słucha się wówczas takiego utworu czy nawet albumu i jakkolwiek czuje się, że to jest piękna rzecz i nawet w jakimś stopniu rozumie się właściwości formalne, które to warunkują, to nie potrafi się sobie odpowiedzieć, dlaczego właściwie to piękno jest aż tak niepowtarzalne, emocje czy atmosfera tak dogłębne, zachwyt nasz i doniosłość historyczna tak wielkie.
"Święto wiosny" nie jest jednym z tych dzieł. Jest wręcz ich przeciwieństwem. Tutaj, gdy już trochę wniknie się w utwór, przesłucha kilka razy, sprawa staje się właściwie prosta: to jest doskonale wymyślony i doskonale napisany kawał muzyki; dzieło prawdziwie wybitnego, śmiałego, dokładnego, bezpretensjonalnego, piekielnie inteligentnego kompozytora w szczycie formy, który wszystko zrobił jak trzeba.
Nie sposób przeczytać jednego zdania o tej kompozycji, w którym nie padałoby słowo "rytm". Oczywiście jest to w pełni uzasadnione, bo rytm właśnie jest rdzeniem, główną nowinką i głównym językiem, za pomocą którego kompozytor się tu komunikuje. Poszarpane, niezdecydowane, nachodzące na siebie, niesymetryczne, nieprzewidywalne, opętańczo zmienne rytmy o zmiennej agogice i sposobach ich uwypuklania, które rządzą ucinającymi się, niekonsekwentnymi tematami i motywami - nie sposób nie utożsamiać z tym "Święta wiosny" w pierwszej kolejności. Z jednej strony jest to element kluczowy dla hipnotycznej atmosfery pogańskiego święta, z drugiej jest przewrotem muzycznym samym w sobie, porównywalnym z najwyżej kilkoma w historii (fascynujące, że praktycznie równoczesny z harmonicznym przewrotem Schoenberga). Rewolucja Strawińskiego jest podwójna, dwupoziomowa: nie tylko rytm ulega radykalnemu przedefiniowaniu, ale w dodatku rytm staje na pierwszym miejscu, co nie zdarzyło się chyba jeszcze nigdy w historii muzyki Zachodu, której oczkiem w głowie zawsze była harmonia, w nieco mniejszym stopniu melodia czy (zwłaszcza w czasach bliskich Strawińskiemu) barwa dźwięku.
Dużo mniej uzasadnione jest z kolei przecenianie dominacji rytmu w tym utworze, w którym poza rytmem jest znacznie więcej jakości i oryginalności. Choćby nieskończenie kreatywna orkiestracja Strawińskiego, traktującego orkiestrę jako żywy, złożony organizm (a jednocześnie prowadzącego i zarządzającego szeroką orkiestrową fakturą z trudną do podrobienia starannością i rygorem) - dzięki czemu utwór zyskał swoją wyrazistą, baśniowo-pogańską atmosferę. Obecny jest tu też znany już z "Pietruszki" (swoją drogą baletu tylko trochę mniej imponującego niż "Święto wiosny", choć popularność mówi co innego) genialny zmysł do tworzenia, a następnie wiązania, nakładania na siebie i wykorzystywania narracyjnego dziesiątek drobnych i trochę większych motywów - dzięki czemu jest to utwór bardzo "naturalny", przypominający spontanicznie opowiadaną historię bardziej niż sztuczny wytwór artystyczny (jednocześnie Strawiński pozostaje wierny abstrakcji, prawie nie posuwa się do obrazowości, a jeśli już, to z maksymalnym smakiem i subtelnością). Nie mniej istotny jest dziwaczny splot idylli i horroru, wyrażony poprzez ciągłe mieszanie czy wręcz nakładanie na siebie sielankowych melodii o delikatnym brzmieniu, korzeniami sięgających rosyjskiej muzyki ludowej, z fragmentami agresywnymi, dzikimi, ostrymi, brutalnymi, dysonansowymi i awangardowymi (ale prymitywistycznie ustylizowanymi). Ten ostatni ruch był nie mniej radykalny niż podejście do rytmu, jeśli nie bardziej. Bez niego "zamieszki" na premierze by nie wybuchły, tak jak nie wybuchły na premierze "Pietruszki", też przecież bardzo awangardowej.
Strawiński jest bardzo "formalny", to znaczy jego dzieła, a to zwłaszcza, mają wyjątkową wartość estetyczną nawet w oderwaniu od wymowy (emocjonalnej, klimatycznej, jakiejkolwiek innej). Paradoksalnie "Święto wiosny" ma fantastycznie celną i sugestywną wymowę. Wizja pogańskiego święta, łączącego barwność, beztroskę i radość z okrucieństwem, grozą i makabrą - egzystujących obok siebie jak gdyby nigdy nic - jest naprawdę przekonującą wycieczką w czasy ciężkiej do zrozumienia, przedchrześcijańskiej moralności. Ten zagadkowy, niepokojący dualizm stoi w treściowym centrum "Święta wiosny". Jest to treść subtelna, niepodana na tacy, surowa, trochę ukryta pod formą, co jednak zupełnie niczego jej nie ujmuje.
Zawsze będę stawiał ponad Strawińskim kilku ulubieńców. Niektórzy z nich może nawet nie byli aż tak spektakularni formalnie, aż tak odkrywczy i odważni, tak błyskotliwi. "Święto wiosny" i chyba cały Strawiński jest nie do końca moją muzyką - trochę za mało tu, przepraszam za wyrażenie, magii. Ale gdy nie do końca mojej muzyce wystawiam taką ocenę, to chyba musi być muzyka naprawdę wielka.
9.5/10
Komentarze
Prześlij komentarz