Gustav Mahler: IV symfonia

1900 / wykonanie: Cleveland Orchestra, George Szell, 1966

Siła tej symfonii w pewnym sensie wynika z połączenia elementów typowych dla Mahlera i z raczej nietypowego dla Mahlera charakteru. Jest dużo mniej zobowiązująca niż większość prac Austriaka - krótsza, nie zakrojona na gigantyczną orkiestrę, a przede wszystkim praktycznie w ogóle nie posługująca się ciężkimi i patetycznymi emocjami. Symfonia jest wprawdzie zbudowana na starszej pieśni Mahlera, opowiadającej o wizji nieba, więc można by się spodziewać grubych rzeczy, ale jest to wizja dziecięca, a przez to łagodna, pogodna i stosunkowo prosta. Jest tutaj mnóstwo spokoju, radości, fantazji i błogości. Obywając się bez istotnych minorowych akcentów kompozytor zdołał stworzyć muzykę bardzo daleką od jakiegoś rozmiękczenia, infantylności i płytkości, a raczej dość głęboką, wyrazistą i pobudzającą intelektualnie, co się zdarza w sumie rzadko.

Ten sukces jest zaś zasługą już typowego arsenału Mahlera. Przede wszystkim jego niesamowitego wyczucia i panowania nad orkiestrą, która staje się w jego kompozycjach barwnym, żywym organizmem, urzekającym nie tylko fakturą i brzmieniem, ale też, może w szczególności, krajobrazem rozkosznych kontrapunktów, którymi skutkuje kreatywny akompaniament i częste nachodzenie na siebie motywów i tematów. Pośród wielu innych aspektów trzeba wspomnieć o cudownym zmyśle melodyczno-harmonicznym czy charyzmatycznej narracyjności, niepodporządkowującej się łatwo utartym muzycznym formom, choć bogato z nich czerpiącej. To wszystko pozwala po prostu Mahlerowi mówić w bardzo różnorodny i interesujący sposób na bardzo wiele tematów, w tym na wybrany. Trzecia część jest może odrobinę zbyt ospała, a czwarta nieco nadmiernie osuwa się w miękkość (chociaż obie to kawał bardzo ładnej i smacznej muzyki), ale już na przykład pierwsza jest w zasadzie zachwycająca jako właśnie ten powieściowy, misterny splot silnie skontrapunktowanych tematów.

Zapewne to nie jedyna symfonia Mahlera, która jest w stanie sprowokować takie skojarzenia, ale tak czy inaczej wyjątkowo usilnie przelatywały mi przez głowę inne nazwiska. W pewnym momencie odniosłem wręcz wrażenie, że w Mahlerze krzyżuje się spory kawał dotychczasowej i nadchodzącej muzyki, co zważywszy na rok ukończenia symfonii jest dość wymowne. Spora doza ekscentryczności, częste zmiany rytmiczne i swoista fantastyczność tej symfonii jest momentami wyjęta z Berlioza (zwłaszcza w pierwszej i drugiej części); abstrakcyjna, a jednocześnie jakby literacka narracyjność, zbudowana z sieci motywów i tematów, pojawiających się w różnych miejscach i w różnych transpozycjach, przywodzi mi na myśl styl Schoenberga; triumfalna radość na koniec pierwszej i trzeciej części ma wiele z Beethovena; w zamiłowaniu do częstych i często wymyślnych transformacji harmonicznych jestem skłonny odnaleźć Brahmsa; barwna tekstura tej muzyki, w której wiele instrumentów słychać z osobna, antycypuje trochę roziskrzone brzmienie kompozycji Strawińskiego; skłonność do figlarnych czy niemal ironicznych akcentów, jak też dość częste zaburzenia płynności (nagłe zmiany kierunku w dynamice, rytmie, fakturze), łatwo traktować jako inspirację Szostakowicza. I tak jak u Szostakowicza, całkiem nierzadko nie rozumiem, o co Mahlerowi chodzi. Ale prawie zawsze mi się to podoba.


8.0/10

Komentarze