Powiat wrocławski. Kalejdoskop bez zapowiedzi

Wydawałoby się, że będzie na odwrót. Tak bowiem jak Warszawa w pewnym sensie jest najmniej typowym miejscem w całej Polsce, tak i Wrocław w pewnym sensie wyjątkowo niemiarodajnie reprezentuje Dolny Śląsk - jest w końcu jego największym miastem, zamieszkiwanym oficjalnie przez jedną czwartą, a faktycznie przez pewnie ponad jedną trzecią województwa; miastem, które tworzy przestrzeń nieporównywalną w tym regionie z niczym innym. Z tego samego powodu można by się spodziewać, że powiat wrocławski - czyli ten teoretycznie najbliższy Wrocławiowi, ale nim niebędący - nie dostarczy reprezentatywnego przekroju atrakcji i atmosfer województwa, będąc przypuszczalnie nudnym, podmiejskim zapleczem usługowo-mieszkalno-rolnym aglomeracji. A jednak, choć takim zapleczem bez wątpienia jest, jedynie niekoniecznie nudnym, być może ze wszystkich trzydziestu powiatów Dolnego Śląska żaden nie jest właśnie tak przekrojowy, zmienny i prezentujący w pigułkach tyle różnych obliczy regionu, spotykanych również w innych jego fragmentach.

Częściowo wynika to z tego, że nie jest to wcale powiat aż tak bardzo przytulony do Wrocławia, jak można by przypuszczać. Nie otacza miasta w całości, jak powiat legnicki Legnicę czy (niemalże) powiat karkonoski Jelenią Górę - wprawdzie większość, ale dość nieznaczna większość granicy Wrocławia to granica z powiatem wrocławskim. Na północy i na zachodzie miasto otaczają powiaty trzebnicki i średzki. Powiat wrocławski, nie tworząc więc okręgu wokół stolicy województwa, a jedynie półokrąg, rozrasta się jakby w zamian za to dość daleko na południowy zachód, ostatecznie w najdalszym punkcie oddalając od granic stolicy na około 30 kilometrów w linii prostej.

Sprawia to ostatecznie, że powiat ma jeden z najdziwniejszych kształtów ze wszystkich powiatów, a zarazem jedną z największych powierzchni. Przewyższają go tylko bezkonkurencyjny w tej kategorii powiat kłodzki i porośnięty w większości przez las powiat bolesławiecki. W kontekście tej wielkości i bliskości Wrocławia nie dziwi zupełnie wiadomość, że to też najbardziej zaludniony powiat w województwie niebędący miastem. I drugi najludniejszy po samym Wrocławiu, którego ogromna i z roku na rok coraz większa liczba pół-mieszkańców - w mieście tym pracujących, załatwiających swoje sprawy i spędzających wolny czas - mieszka lub przynajmniej nocuje właśnie w tym powiecie. Mimo wielkości jest on też z tego względu jednym z kilku zaludnionych najgęściej.

Wielkość oraz specyficzny, pociągły kształt powiatu sprawiają, że zawiera on w sobie kilka jakby osobnych światów, poniekąd miniaturek całego regionu. Jest tu nie jeden, ale kilka obszarów typowo rolniczych, pokrytych przez płaskie, urokliwie nudne pola - zwłaszcza bliżej granic z powiatami średzkim, trzebnickim, oleśnickim i strzelińskim. Na południowy zachód od Wrocławia, w pobliżu granicy z miastem, znajduje się zagłębie ogromnych hal magazynowych i produkcyjnych na czele z miasteczkiem przemysłowym lokalnego głównego gracza, LG. W pobliżu granicy z powiatem oławskim robi się bardzo rzecznie, odrzańsko, zielono, wodniście, przestrzennie. Dolina Bystrzycy to Dolny Śląsk dzikiej przyrody i zapomnianych pałaców. Ten najbardziej oddalony od Wrocławia fragment powiatu, przy granicy z powiatami świdnickim i dzierżoniowskim, to z kolei Dolny Śląsk górski dzięki fenomenowi wyrastającego znikąd Masywu Ślęży. A w tym wszystkim - świetne muzea, ładne zamki, interesujące kościoły, winnice, klasowy browar restauracyjny i największe jezioro Dolnego Śląska. Powiat wrocławski jest bardzo daleko od kandydatury na najpiękniejszy czy najciekawszy w województwie - nie jest tak, że na każdym kroku natrafiamy na jakiś wojewódzki top, takich prawie tu nie ma - ale jest zaskakująco bogaty w atrakcje i przyjemnie różnorodny.

Zwiedzanie powiatu wrocławskiego rozpocząłem w pobliżu jego trójstyku z powiatem średzkim i Wrocławiem, na terenie Parku Krajobrazowego Dolina Bystrzycy. Ze wszystkich parków krajobrazowych na Dolnym Śląsku ten ma najbardziej specyficzny kształt, bardzo podłużny, podążający za dość długim odcinkiem krętej i porośniętej bujną roślinnością rzeki Bystrzycy. To jedyny park krajobrazowy, który nachodzi na teren Wrocławia - w większości jednak znajduje się na terenie powiatu wrocławskiego, zaczynając mniej więcej od Jeziora Mietkowskiego i kończąc na wrocławskim osiedlu Ratyń. Specyfika położenia parku sprawia, że jest on w pewnym sensie najtrudniejszym do zwiedzania. Przemierzanie go pieszo zajęłoby bardzo dużo czasu, a samochód trochę wymięka, bo można w zasadzie podjeżdżać pod te punkty rzeki, do których akurat dochodzą drogi, odbijać się od nich i szukać następnych. Być może najlepszy byłby tu rower, ale bez wątpienia też daleki od ideału, zważywszy na gęstość roślinności. W ten czy inny sposób warto jednak Dolinę Bystrzycy przynajmniej nadgryźć, bo to teren o unikalnym, kameralnie malowniczym uroku przyrody i obdarzony sporą dawką dzikości mimo bliskości wielkiego miasta (zamieszkują tu nawet zimorodki), wspierany przez urok z innej kategorii, dostarczany przez gęsto ustawione, przeważnie zrujnowane pałace.

Pierwszym punktem Doliny, jaki chciałem zobaczyć, był Dąb Andrzej w pobliżu miejscowości Samotwór, wyjątkowo potężne i stare drzewo, które rośnie przy ładnym odcinku rzeki, nieco tajemniczym, którego atmosferę potęguje zadbany i elegancki pałac.












Już po przywitaniu się z Doliną Bystrzycy opuściłem ją na jakiś czas - po pierwsze po to, by odnaleźć wieś Jaszkotle i znajdujący się w niej ceglany kościół Wniebowstąpienia Pana Jezusa. Nie jest to zbyt głośna atrakcja, ale delikatnie mówiąc nie w każdej wsi da się odnaleźć świetnie zachowany, zadbany kościół z XV wieku w stylu wiejskiego gotyku, w dodatku przyprawiony we wnętrzu bardzo ładną barokową nastawą. Świątynia Jaszkotla, położona zaledwie 3,5 kilometra od granicy Wrocławia, stała się dla mnie wzorcem skromnego, ale klimatycznego wiejskiego kościoła sprzed wieków, warto na nią zerknąć.







Jako że dni i godziny otwarcia muzeów nie wybaczają, oddaliłem się od Bystrzycy jeszcze bardziej, by zwiedzić Muzeum Powozów w Galowicach, umieszczone w potężnym spichlerzu szachulcowym. Liczyłem raczej na lokalną, sympatyczną ciekawostkę muzealniczą, ale otrzymałem muzeum naprawdę topowe w skali wojewódzkiej, bardzo poważnie i z rozmachem podchodzące do swojego tematu. Nie tylko powozy z różnych miejsc i epok, ale też mnóstwo przeróżnych akcesoriów konnych i komunikacyjnych (a nawet związanych z ogólnym życiem na wsi), szczegółowo i interesująco opisanych - wszystko to tworzy przestrzeń, w której z przyjemnością zgłębia się dzieje powoźnictwa, nawet jeśli za bardzo się nimi nie pasjonuje. Nie pierwszy raz zdarza mi się też już w podobnym muzeum najbardziej zachwycić się zabytkowym karawanem. Sam zabytkowy spichlerz, w którym mieści się muzeum, jest sam w sobie pewną atrakcją.
















































Wsią sąsiednią dla Galowic jest Żórawina, w której odkryłem dość fascynujący kościół i zdziwiłem, że nie widziałem go wcześniej ani razu, choć przez całe życie miałem go na odległość kilkunastu kilometrów. Tutejszy kościół św. Trójcy to bardzo smaczne połączenie kilku różnych stylów, jakimi świątynia obrastała przez stulecia swoich rozbudów od wieku XIV do XVII. Mamy tu gotyk, renesans i manieryzm, w wystroju odrobinę baroku; mamy ekscytujące detale, portale, freski, malowane płyty drewniane, mnóstwo szczegółów do odkrycia. Nieoczywista perełka.

























Po Żórawinie wróciłem już na teren wyżej omawianego parku krajobrazowego, ale jeszcze nie dla natury. W jego granicach znajduje się inny interesujący kościół, kościół Podwyższenia Krzyża Świętego w Sosnówce. Najstarsze części świątyni pochodzą z XIII wieku i są romańskie, ale bardziej widoczny jest nieco późniejszy gotyk i jeszcze późniejsze kamienne tablice, wmurowane w ściany. Głównym atutem kościoła są jednak "Święte Schody", wzorowane na Scala Sancta w Bazylice św. Jana na Lateranie w Rzymie, nieopodal Watykanu. Jest w nich jakaś minimalna doza kiczu, ale mimo to również coś estetycznie pociągającego i na pewno konkretna dawka regionalnej oryginalności.







Choć powiat wrocławski roztacza się częściowo według swojego tytułowego, wielkiego miasta, to ma też trzy miasta własne, nieporównywalnie mniejsze. Jednym z nich są położone nad Bystrzycą Kąty Wrocławskie (Canth), zamieszkiwane przez nieco ponad 7 tysięcy osób, które uzyskały prawa miejskie już w 1297 roku. Nie mogę nie odnotować, że ze wszystkich miast świata - poza naturalnie Wrocławiem, w którym mieszkam - to właśnie do Kątów mogę się dostać najszybciej ze swojego miejsca zamieszkania. Dostawać się jednak niestety nie mam za bardzo po co - mają rynek wyjątkowo rozległy jak na swą wielkość, w dodatku otoczony raczej kamienicami niż powojennymi plombami, ale trochę bezpłciowy, bez ani jednej kamienicy naprawdę interesującej. A poza rynkiem nie mają raczej nic godnego uwagi. Wieczorem tego samego dnia wróciłem jeszcze do Kątów, by zahaczyć o lokalny, restauracyjny Browar Caminus, ale choć zamówione piwo było całkiem przyzwoite, to raczej nie na tyle dobre, by zależało mi na powrocie do tego miejsca.













Dolina Bystrzycy to nie tylko przyroda, ale też historia - jednym z jej pomników jest Mauzoleum Gebharda von Blüchera, pruskiego księcia i feldmarszałka, dowódcy pruskiej armii między innymi w bitwie pod Waterloo. Mauzoleum, dość dorodną kolumnę, wzniesiono ponad 30 lat po jego śmierci, która nastąpiła w 1819 w pobliskim pałacu, który był jego własnością.


Pałac ten miałem oglądać chwilę później - bo to właśnie w Pałacu w Krobielowicach feldmarszałek wyzionął ducha. Rezydencja jest główną pozaprzyrodniczą atrakcją Doliny Bystrzycy i wręcz jej widokówką. Jej początki sięgają XIV wieku, ale w obecnej formie powstała dopiero na przełomie wieku XVII i XVIII. Von Blücher otrzymał ją za zasługi w wojnach napoleońskich w 1814 roku. Co ciekawe, to jeden z jego potomków, Nowozelandczyk Chris Vaile, odkupił obiekt od państwa polskiego w latach 90. XX wieku, wyremontował i zamienił w hotel. Pałac jest imponujący głównie dzięki swoim masywnym wieżom, które wyznaczają początek i koniec dwupoziomowych arkad na jednej stronie budowli.








Po oględzinach pałacu znalazłem kilka miejsc, w których można było poprzechadzać się w otoczeniu bujnej i nieuczesanej przyrody nad Bystrzycą.










Na terenie parku krajobrazowego znajduje się też największy zbiornik wodny w całym województwie - również największe jezioro, jeśli nie trzymać się ściśle definicji jeziora jako zbiornika naturalnego. Tak zwane Jezioro Mietkowskie lub Zalew Mietkowski jest bowiem jeziorem zaporowym, utworzonym sztucznie przez budowę tamy na Bystrzycy w latach 1974-1986. Największemu jezioru w całym województwie należy się pewien szacunek, może nawet jeszcze większy przez fakt, że w tym województwie raczej brakuje wielkiej wody. Atrakcją jest też możliwość wejścia na dość wysoką zaporę i spojrzenie na akwen z góry. Mimo tych obiektywnych atutów Jezioro Mietkowskie nie jest jakoś niezwykle piękne - jego sztuczność widoczna jest na pierwszy rzut oka i spoglądając na nie, można wręcz odnieść wrażenie, że nie mierzymy się z pięknem natury, choć teoretycznie tak wielka połać wody wpisuje się w jakże naturalną kategorię jezior i stawów. Jest to jednak mimo wszystko ładny widok, a tym ładniejszy, że w tle widać pasma Sudetów. Długoletni mieszkaniec Dolnego Śląska powinien to miejsce choć raz w życiu zobaczyć.











Najmniejszym z miast powiatu jest Sobótka (Zobten), zamieszkiwana przez niecałe 7 tysięcy osób. Również najstarszym, i to jednym z najstarszych w regionie, bo pierwsza lokacja na prawie średzkim dokonała się już w 1221 roku. Mimo że jest miastem najmniejszym, to zdecydowanie najsłynniejszym i najczęściej odwiedzanym. Tę sławę i ten ruch generuje jednak bliskość góry Ślęży - samo miasteczko jest umiarkowanie ładne, podniszczone przez wojnę, przez co dziś, po odbudowach, raczej pozbawione mocno historycznego klimatu; z rynkiem zadbanym, lecz nieco jałowym; z kościołami sporymi, ale niepowalającymi estetycznie.





Na terenie miasta znajduje się jednak kilka interesujących punktów. Pierwszym z nich na mojej trasie była jedna z ładniejszych winnic Dolnego Śląska, Winnica Celtica, której siedziba ulokowana jest w zabytkowym, ceglanym budynku dawnej gazowni. Niestety nie poprawiła mojej opinii o polskim winiarstwie - na cztery degustowane wina trzy ładnie pachniały, a jedno w miarę nieźle smakowało (w dodatku to, które akurat nie pachniało zbyt ładnie). Być może miałem jednak pecha - miejsce jest na tyle ładne, że mimo wszystko zachęcam przekonać się samemu.







W Górce, która kiedyś była osobną miejscowością, a dziś częścią Sobótki, znajduje się pałac, zwany dziś ze względu na te administracyjne przetasowania Pałacem w Sobótce-Górce. Ma dość specyficzną historię - powstał w połowie XIII wieku jako kościół i klasztor, i pozostawał nim aż do końcówki XIX wieku. Dopiero wtedy ówczesny właściciel tych dóbr, Eugeniusz von Kulmitz, postanowił przebudować obiekt na neorenesansowy pałac. Dziś mieszają się w nim przez to akcenty gotyckie, renesansowe i neorenesansowe; świątynny charakter bryły ciągle jest wyczuwalny. Kołem zamachowym jego estetyki jest wydatna wieża z klimatycznym hełmem, przypominająca mi architekturę Pragi.




Już poza Sobótką, ale w bardzo pobliskich Sulistrowiczkach, rzuciłem okiem na kaplicę NMP Dobrej Rady, którą pamiętałem z wycieczek szkolnych. Jej budowa zakończyła się w 2000 roku i w mojej ówczesnej, dziecięcej percepcji było to coś klimatycznego, wizualnie pociągającego - dziś bardziej rzuca mi się w oczy kicz tej budowli.




Trzecią, chyba kluczową atrakcję Sobótki odłożyłem na następny dzień, by skupić się jeszcze przed zmrokiem na Ślężańskim Parku Krajobrazowym - najbardziej wysuniętym na północ górskim obszarze województwa, stanowiącym formalnie część Sudetów, ale mocno oddalonym i oderwanym od ich głównego łańcucha na południu. Jest to jedno z najpopularniejszych miejsc wśród mieszkańców Dolnego Śląska, zwłaszcza Wrocławia, choć raczej nie myślą oni o nim w kategoriach parku krajobrazowego, a po prostu góry Ślęży, która jest tego parku główną atrakcją. Ślęża jest czymś dużo więcej niż tylko przyjemną górą, nadrabiającą umiarkowaną wysokość (718 m n.p.m.) znakomitą wybitnością (wyrasta w zasadzie z płaskiego terenu, przez co wydaje się dość potężna), do podnóża której można dojechać w kilkadziesiąt minut z Wrocławia. Wiele mówi fakt, że sama nazwa regionu, Śląsk, została według wiodących hipotez zaczerpnięta od plemienia Ślężan, którzy z kolei swą nazwę mieli wziąć od nazwy góry. Jest to o tyle prawdopodobne, że Ślęża była już od epoki brązu miejscem skrajnie istotnym dla lokalnych mieszkańców, ośrodkiem kultu słońca i związanych z nim pogańskich obrzędów.




To nie było oczywiście moje pierwsze wejście na Ślężę - chyba każdy, kto wychowywał się we Wrocławiu, musiał na nią wchodzić, jeśli nie w ramach wycieczki z rodzicami, to już co najmniej w ramach wycieczek szkolnych, dla których góra jest wyjątkowo popularnym celem. Z tego względu byłem nieco sceptyczny przed powrotem tu po latach - miałem w głowie wyobrażenie Ślęży jako miejsca zadeptanego, w którym ciężko o spokojny kontakt z przyrodą i historią. A jednak bardzo przyjemnie się zaskoczyłem - mimo że swoje podejście najpopularniejszym szlakiem z przełęczy Tąpadła robiłem w piątek trzeciego maja, czyli potencjalnie jeden z najbardziej zatłoczonych turystycznie dni w roku, to zaczynając wchodzić po 17:00 spacerowało się już miło i spokojnie. Ludzie głównie schodzili, nie wchodził ze mną praktycznie nikt, a na samym szczycie pozostała garstka kilkunastu osób. Pozwoliło to napawać się bez przeszkód pięknem porastającego Ślężę bukowego lasu i odczuć pogańską, prastarą atmosferę tego miejsca, zwłaszcza już blisko szczytu, gdzie zaczynają pojawiać się na potęgę kamienne pozostałości wałów kultowych.




















Na szczycie odnaleźć można sporą polanę, schronisko, kamienną kaplicę i legendarną rzeźbę niedźwiedzia, powstałą do celów kultowych prawdopodobnie w latach 200-400 przed naszą erą. Żeby w pełni odczuć Ślężę, trzeba wejść na wieżę widokową, ukrytą nienachalnie za kaplicą, dzięki której wznieść się można ponad korony drzew i podziwiać wspaniałe panoramy. Z jednej strony widać stąd dobrze Wrocław, a z drugiej Sudety; pomiędzy tym wszystkim kojące widoki na dolnośląskie równiny, pokryte uprawnymi polami. Tutaj również Jezioro Mietkowskie nabiera sporej wartości estetycznej, z góry i z odległości prezentując się bardziej atrakcyjnie niż z bliska.



































Następnego dnia obudziłem się w pokoju w Sulistrowiczkach, spakowałem i ruszyłem do pobliskich Będkowic, by zobaczyć rezerwat archeologiczny, w którym zrekonstruowano na niewielką skalę osadę Ślężan. O odtworzone drewniane chaty, tworzące swego rodzaju skansen kieszonkowy, nikt chyba za mocno nie dba od jakiegoś czasu, ale najważniejsze w tym miejscu są pozostałości po cmentarzysku kurhanowym z VIII-IX wieku, może niezbyt imponujące wizualnie, ale klimatyczne dzięki znaczeniu i ulokowaniu w ciemnym lesie.







Potem wróciłem jeszcze do Sobótki i nadrobiłem jej chyba najciekawszy punkt, jakim jest Muzeum Ślężańskie, opowiadające o historii miasta, podregionu i przede wszystkim samej Ślęży. Jest malutkie, ale całkiem zajmujące dzięki ciekawym tekstom, zaskakująco wartościowym eksponatom (norymberski starodruk biblii Lutra z 1720 roku, prochownica myśliwska z poroża jelenia z przełomu XVI i XVII wieku, urny twarzowe) i samym budynku swojej siedziby, na zewnątrz którego można odnaleźć liczne detale piaskowcowe, świadczące o długiej historii gmachu.
























Później odbiłem z powrotem na północ i poruszałem się już we względnym pobliżu Wrocławia. Spod Ślęży dotarłem do Ślęzy - miejscowości położonej minutę drogi autem od granic stolicy województwa, w której spore liczby odwiedzających przyciąga Zamek Topacz. To w gruncie rzeczy współczesna, komercyjna nazwa rezydencji, która wcześniej nazywana była po prostu dworem w Ślęzie. Budowla powstała na przełomie XV i XVI wieku - z tamtych czasów zachowała się ceglana, gotycka wieża rycerska - a następnie została rozbudowana w stylu renesansowym. Dziś jest eleganckim hotelem i tak też wygląda: jak pałac może niepowalający swoją architekturą czy detalem (choć połączenie renesansowych szczytów z gotykiem wieży rodzi bardzo przyjemne wrażenie estetyczne), ale nadrabiający dopieszczeniem, zadbaniem, wpisaniem w dopracowany kompleks z parkiem i dawnymi zabudowaniami dworskimi.










W części tych zabudowań mieści się Muzeum Motoryzacji Topacz, dość obszerna prywatna kolekcja zabytkowych aut i motocykli, być może najlepsza na Dolnym Śląsku, jeśli nie liczyć jeszcze powstającego muzeum motoryzacji w Oławie. Niektóre automobile są naprawdę śliczne - przyznam jednak, że w trakcie wizyty większą ekscytację wywołała we mnie dobudówka do muzeum, poświęcona serialowi Świat Według Kiepskich, której się tu zupełnie nie spodziewałem (właścicielem muzeum i zamku jest grupa ATM, producent serialu). Po tym jak produkcja nowych odcinków najwybitniejszego i najambitniejszego tworu w historii polskiej telewizji ostatecznie zakończyła się po prawie dwudziestu latach, przeniesiono tu część rekwizytów i odtworzono mieszkanie Kiepskich wraz z poprzedzającym je korytarzem. Możliwość stąpania po tej przestrzeni była dla mnie przeżyciem poniekąd poruszającym, bo serial towarzyszył mi od dzieciństwa i dostarczył niezliczonych uśmiechów, ale też refleksji.






































W swojej wschodniej części powiat wrocławski staje się mniej gęsto usiany atrakcjami, bardziej wyluzowany i wiejski; jego rytm zaczyna wyznaczać tam Odra. Znakomitą panoramę tych nienachalnych, bardzo zielonych, nie za mocno wciąż zabudowanych terenów dostarcza wieża widokowa w Kotowicach, jedna z najwyższych w całym województwie. Widoki, jakie się z niej rozciągają, rodzą w głowie pytanie, czemu w ogóle powstała, bo nie jest to nic spektakularnego: pola, łąki, lasy, Wrocław i Siechnice w oddali, trochę Odry i zabytkowy most kolejowy na niej. Ale tym bardziej cieszy, że powstała, bo ten teren również zasługuje na możliwość oglądania go z wysokości i rozszerzenia w ten sposób swojego wyobrażenia o regionie.











Największym miastem powiatu są Siechnice (Tschechnitz), zamieszkiwane przez niecałe 11 tysięcy osób. Największym i zdecydowanie najmniej interesującym: prawa miejskie otrzymały dopiero w 1997 roku i stało się tak nie z racji znaczenia historycznego, lecz przez bardzo mocny rozrost miejscowości, zasiedlanej na potęgę przez uciekających od miejskich opłat wrocławian. Siechnice nie mają więc rynku: mają dość brzydki, choć trochę interesujący, współczesny kościół, mają nowoczesny budynek Urzędu Miasta, mają mnóstwo nowych bloków i co chyba najciekawsze mają potężną elektrociepłownię z przełomu XIX i XX wieku. Jeśli nie jest się wielkim miłośnikiem zabytków techniki, raczej nie ma tu czego oglądać.






W części powiatu na północ od Odry coraz trudniej wyszukiwać interesujące miejsca. Zdecydowałem się odwiedzić tylko dwa. Pierwszym były dwa domy we wsi Dobrzykowice - nieco ponad kilometr od granicy z Wrocławiem - które w filmie Sami swoi i jego kontynuacjach odgrywały rolę domów Kargula i Pawlaka. Stoją sobie do dziś, zamieszkiwane przez kogoś jak gdyby nigdy nic, z łatwością dające się rozpoznać jako właśnie te słynne, filmowe gospodarstwa.


Zwiedzanie powiatu zakończyłem nie pierwszą już w życiu wizytą w Gospodzie Pod Czarnym Kurem we wsi Chrząstawa Mała, która to gospoda jest jednocześnie Browarem Widawa - jednym z najlepszych dwóch browarów całego Dolnego Śląska, a najlepszym restauracyjnym. Browar znany jest z wygrywających konkursy piw leżakowanych w beczkach po innych alkoholach, wygrywających je jeszcze w czasach, kiedy w Polsce leżakowanie piwa w beczkach nie było zbyt popularne. Znany również z wieloletniej współpracy z Tomaszem Kopyrą, legendarnym blogerem i youtuberem piwnym, którego receptury piwne były tu realizowane. Przyjemne, klimatyczne wnętrza z wyeksponowanym sprzętem piwowarskim, dobre jedzenie i bardzo dobre piwa tworzą miejsce, o którym ze wszystkich browarów restauracyjnych województwa myślę najcieplej (może poza Miedzianką, ale tam to bardziej kwestia położenia i widoków niż piwa).








Mieszkaniec Wrocławia nie potrzebuje się więc zbyt mocno oddalać od swojego miasta, by znaleźć sporo interesujących pozamiejskich punktów do zobaczenia. Wszystko zależy oczywiście od tego, gdzie dokładnie w tym Wrocławiu się mieszka, ale chyba żadne z opisanych wyżej miejsc nie wymaga więcej niż godzinę drogi jazdy autem, nawet ruszając z północy miasta. Niektóre z nich, jeśli urzęduje się na południu lub wschodzie, są osiągalne w parę minut. Przede wszystkim jednak niektóre z nich są na tyle godne uwagi, że warto do powiatu wrocławskiego przyjechać z dalszych części województwa, jeśli nie z całej Polski.

Komentarze