Grecja, akt I: część V. Oniryczne opustoszenia

Grecja nie dzieli się zbyt łatwo na regiony: istnieje oczywiście oficjalny podział administracyjny, ale nie powstają z niego części o bardzo silnej indywidualnej tożsamości. Podział nieoficjalny jest niełatwy. Jest jednak przynajmniej jedno terytorium, które i oficjalnie, i nieoficjalnie, i realnie jest ewidentną odrębnością o swoim unikalnym charakterze. To półwysep Peloponez, który jednocześnie może być najpiękniejszym regionem całej Grecji. Ma wspaniałe wybrzeża, bliskość różnych wysp, cudowną, rustykalną, senną, luźną i wręcz oniryczną atmosferę, sączącą się z nieskończonych oliwnych gajów, ma znakomite ruiny starożytne i średniowieczne, chyba najlepsze wino i najlepsze jedzenie w kraju.

Preludium do peloponeskiej części podróży była krótka wizyta w miasteczku Parga na wybrzeżu jońskim, daleko na północ od Peloponezu, które trochę pachniało Włochami i było nieco sztywniejsze w swoim uroku niż większość greckich miasteczek. Później już Peloponez, otwarty starożytną Olimpią – może nie najpiękniejszym (jednym z paru), ale chyba najbardziej klimatycznym ze wszystkich odwiedzonych przeze mnie w Grecji miejsc archeologicznych. Niedługo potem starcie z nią przegrała Mistra koło Sparty – scenicznie rozlokowane na wzgórzach średniowieczne ruiny ostatniej stolicy Bizancjum (mimo porażki też niezwykle zacne).

Peloponez to nie tylko wybrzeża – niemal dokładnie w swym środku ma świetny region górski, z wybitnie klimatycznymi miasteczkami Dimitsana i Stemnitsa. Ale wybrzeża przede wszystkim – najlepsze są te na półwyspie Mani, bogatym w plaże, klify (można by je nazwać klifami paradoksu, bo mimo że półwysep jest najrzadziej zaludnionym podregionem w kraju, to łatwo w ich pobliżu o wyjątkowe przygody interpersonalne) oraz niepokojąco opuszczone i podrujnowane miasteczka tudzież dawne miasteczka – miejsce jedyne w swoim rodzaju, przepiękne, choć bynajmniej nie sielankowe, raczej trochę groźne, minimalnie pustynne.

Solidną kandydaturą na nie tylko najpiękniejsze miejsce na Peloponezie, ale i w całej Grecji, jest genialne miasteczko Monemwasia, położone na półwyspie z ogromną skałą wyrastającą niemal prosto z morza, zwaną Gibraltarem południa i faktycznie dającą z Gibraltarem nielekkie skojarzenia. Obudowane murem, odcięte od ruchu samochodowego, wciśnięte między morze a potężną skałę, jest jeśli nie najpiękniejszym małym miasteczkiem, jakie widziałem na świecie (kandyduje i to stanowczo), to już co najmniej najbardziej niesamowicie położonym, w którym w dodatku udało się zjeść najlepszy posiłek tej wybitnej kulinarnie podróży i spróbować najlepszego wina (legendarnej małmazji).

Uproszczona chronologia zdjęć: Parga, Olimpia, Dimitsana, Stemnitsa, Mistra, półwysep Mani, Monewasia.






































































































































































































































































































































































Komentarze