Dąbie. W pozornym królestwie zwierząt

Podział Wrocławia na części, który jest najbardziej rozpowszechniony i który ja sam stosuję do planu zwiedzenia całego miasta, to podział na tak zwane osiedla. Nigdy nie przekonałem się za mocno do tej nazwy: po pierwsze, gdy posługuje się nią bez kontekstu albo po prostu w rozmowie z kimś niezbyt wtajemniczonym w miejską administrację, często kojarzy się ona rozmówcy z jakąś konkretną grupą bloków, pojedynczą inwestycją, a nie ze stałym, niezmiennym wycinkiem powierzchni miasta. Po drugie, sugeruje samą swoją etymologią miejsce, którego dominującą cechą jest to, że osiedlili się i mieszkają w nim ludzie. Niejedno osiedle Wrocławia jest tymczasem przestrzenią bardzo mało lub wręcz prawie w ogóle nie mieszkalną, koncentrującą się na innych funkcjach miasta. Różne z osiedli osiągają ten nieosiedlowy status różnymi ścieżkami - niektóre z nich są w większości pokryte przez puste pola i łąki, inne przez tereny przemysłowe, kolejne dają się dominować lasem lub dużym parkiem. W szczególnie charakterystyczny, niepodrabialny sposób robi to Dąbie: zastępując ludzkość fauną.

Zdecydowanie nie jest to najmniej "osiedlowe" osiedle we Wrocławiu, nie jest nawet w ścisłej czołówce takich. To wprawdzie jeden z mniej zaludnionych fragmentów Wielkiej Wyspy, ale bardziej niż choćby sąsiednie Szczytniki (które zresztą w niektórych podziałach mieszają się terytorialnie z Dąbiem, skąd gdzieniegdzie możemy wyczytać, że Hala Stulecia właśnie na Dąbiu się znajduje, którego to poglądu jednak nie podzielam). Jest tu kilka ulic obsadzonych mieszanką poniemieckich i polskich domów jednorodzinnych, jest słynna WUWA, jest też tak zwane Wittigowo - grupa akademików Politechniki, będących de facto dość wysokimi blokami. Dąbie nie ma jednak spójnego, skoncentrowanego jądra mieszkalnego - pod tym względem wydaje się bardziej niewielką przybudówką do sąsiedniego Biskupina.

Nie jest też osobnym osiedlem w sensie administracyjnym, współtworząc większą jednostkę Biskupin-Sępolno-Dąbie-Bartoszowice. Również historycznie nie ma zbyt silnej, odrębnej tożsamości - do 1496 roku, kiedy odłączono je od Szczytnik nieistniejącym dziś przekopem Odry, było właśnie dla Szczytnik jedynie folwarkiem, później stając się już osobną wsią - zwaną Grüneiche - ale niewielką. Fragment dzisiejszego Dąbia został przyłączony do miasta już w 1868 roku, razem ze Szczytnikami, ale większość dopiero w 1928. Dziś osiedle graniczy z Biskupinem, Sępolnem i Szczytnikami drogą lądową, a przez Odrę z Placem Grunwaldzkim, Przedmieściem Oławskim, Rakowcem i Bierdzanami.

Mimo że około połowę powierzchni Dąbia pokrywa Ogród Zoologiczny, a z pozostałej połowy część to jeszcze tereny sportowe i rekreacyjne, to jeśli ktoś ma okazję na tym osiedlu mieszkać, nie powinien raczej narzekać. Mieszkalne ulice nie mają tutaj takiego uroku, klimatu i zagęszczenia zabytkowej tkanki architektonicznej, jak choćby na sąsiednich Biskupinie i Sępolnie, ale wciąż są przyjemne, wciąż trochę starych domów przy nich stoi, wciąż jakże blisko z nich nad Odrę, do Parku Sczytnickiego, na Pergolę. Wciąż są również bardzo mocno zazielenione: nazwa osiedla nie wzięła się znikąd, lecz z faktu występowania na nim wielu starych, nawet kilkusetletnich dębów (najsłynniejszy z nich to Dąb Włosta niedaleko wystawy WUWA). Nawet akademiki Wittigowo mają w sobie coś przyciągającego wzrok, choć generalnie to niezbyt ładne, zwyczajne bloki.























Na tych ulicach, w pobliżu akademików zresztą, można odnaleźć jeden z bardziej oryginalnych "osiedlowych" kościołów Wrocławia. To kościół NMP Matki Pocieszenia, zbudowany w 1919 roku dla zakonu redemptorystów i użytkowany przez nich do dziś. Jest chyba najspójniejszą, najpełniejszą w swojej formie konstrukcją szachulcową w całym Wrocławiu - odczuwa się go wręcz trochę jak miniaturkę Kościołów Pokoju z Jawora i ze Świdnicy. Jego wnętrze od wnętrz tych klasyków dolnośląskiej turystyki dzieli jeszcze większa przepaść, ale dzięki bardzo wyrazistej, neobarokowej nastawie i tak mocno wyróżnia się wśród osiedlowych kościołów.










Kościół jest bardzo mocno związany z wrocławskim oddziałem Związku Sybiraków. Poza rozmaitymi pomnikami i tablicami upamiętniającymi, w jego pobliżu mieści się wystawa Golgota Wschodu, która przy odrobinie bezczelności mogłaby nazywać się nawet muzeum (choć dobrze świadczy o jej twórcach, że zachowali skromność, bo to niewielkie miejsce). W całkiem interesujący, rzeczowy i uporządkowany sposób opowiada historię zsyłek niewygodnych politycznie ludzi na Syberię przez różne wcielenia państwa rosyjskiego już od czasów caratu (choć koncentrując się na zsyłkach stalinowskich), tradycji jakże typowej i pasującej do tego zbrodniczego kraju. Są tu nie tylko tablice z tekstem, zdjęciami i grafikami, ale też parę eksponatów, oferowanych przez samych sybiraków, i całkiem niezłe jak na "tylko wystawę" ekspozycje. Bardziej wciągające niż niejedno "pełnowymiarowe" muzeum.
















Jeśli jednak mowa o wystawach, to tą słynniejszą i ważniejszą na Dąbiu jest WUWA. Wohnungs- und Werkraumausstellung, czyli "Wystawa mieszkania i miejsca pracy", to projekt zrealizowany w 1929 roku przez związek Deutscher Werkbund, którego celem była prezentacja nowatorskich rozwiązań architektonicznych w budownictwie komunalnym. Zbudowano i zaprezentowano w sumie 32 budynki, które potem od razu zaczęły pełnić swoje normalne funkcje: domy jednorodzinne i wielorodzinne, małe bloki, przedszkole. Dziś ta architektura w większości nie wyróżnia się przesadnie i moim zdaniem dałoby się przejść obok niej dość obojętnie - nie nazwałbym ją zachwycającą, jak czyni niejeden geek architektury modernistycznej - ale pamiętając o czasie powstania, jest dość imponująca i wciąż ma w sobie pewną świeżość i oryginalność na tle współczesnego budownictwa. Chyba najbardziej wyróżniającym się i charyzmatycznym budynkiem jest galeriowy dom czynszowy z poczekalnią dla oczekujących na tramwaj, która to poczekalnia mieści dziś w swym wnętrzu dość popularną kawiarnię.

















Obok WUWY mieści się jedna ze słynniejszych zabytkowych zajezdni tramwajowych we Wrocławiu, Zajezdnia Dąbie z 1913 roku. Jej sława bierze się paradoksalnie z tego, że przestała pełnić swoją pierwotną funkcję i została przerobiona na przestrzeń imprezową, goszcząc liczne wydarzenia rozrywkowe i kulturowe jako centrum Czasoprzestrzeń.


Parę słów warto oddać też terenom zielonym Dąbia. Oficjalnie osiedle ma swój własny park, Park Dąbski - w praktyce jest pewnym nadużyciem nazywanie parkiem czegoś, co w zasadzie jest jedną, prostą aleją, otoczoną szpalerami drzew. Jeśli traktować to faktycznie jako park, jest to jeden z najmniej imponujących w mieście; jeśli nie, przyjemne miejsce na krótki spacer.


Tą aleją czy też parkiem można dojść od głównej ulicy osiedla, Wróblewskiego, aż do wałów nadodrzańskich. Te na Dąbiu nie są najlepszymi na Wielkiej Wyspie, bo przez większość ich odcinka Odra jest dość znacząco oddalona, ale da się ją dostrzec, a sama ścieżka jest estetycznie obsadzona starymi dębami.




Właśnie na Odrze Dąbie dzieli z Placem Grunwaldzkim jeden z najsłynniejszych mostów Wrocławia, który dla mnie jest co najmniej kandydatem na ten najpiękniejszy (choć mam wrażenie, że miał nieco więcej charyzmy, nawet jeśli elegancji mniej, przed niedawnym remontem, kiedy jego stalowa konstrukcja była jeszcze żółta, nie ciemnozielona). Ze względu na jego zwierzęcą nazwę zaliczam go do Dąbia - to bowiem Most Zwierzyniecki. Zbudowany został w latach 1895-1897, choć przeprawa przez Odrę w tym miejscu istniała już w XVII wieku. Rzadko kiedy mosty posiadają aż tyle finezji: tutaj ciężko oderwać wzrok od czterech kolumn z czerwonego piaskowca i przede wszystkim od misternej, koronkowej wręcz stalowej konstrukcji, wieczorami rozświetlanej jeszcze przez zabytkowe latarnie. Most może nie mieć tego wspaniałego rozmachu, co Most Grunwaldzki, ani też tego kameralnego, romantycznego uroku, co Most Tumski - jest mniej więcej pomiędzy nimi - ale wraz z nimi właśnie współtworzy bezdyskusyjne według mnie podium wrocławskich mostów.






Wszystko, co opisałem powyżej, to jednak z pewnego punktu widzenia - nie mojego wprawdzie - zupełnie nic w porównaniu z największą turystyczną atrakcją Dąbia, która w zasadzie ma poniekąd prawo określać się największą atrakcją całego Wrocławia. Oceny na Google Maps nie są oczywiście ostatecznym wyznacznikiem atrakcyjności, ale jednak trzeba się z nimi we współczesnym świecie liczyć, a żadne miejsce w mieście nawet nie zbliża się liczbą ocen (przy jednocześnie znakomitej ich średniej) do wrocławskiego ZOO. Nawet sam rynek ma w tym momencie zaledwie 60% googlowej popularności Ogrodu Zoologicznego. Trochę ciężko się dziwić: to najstarsze i największe ZOO w Polsce, utworzone już za czasów pruskich w 1868 roku, i zarazem piąte najczęściej odwiedzane w całej Europie, a ogrody zoologiczne wszędzie przyciągają tłumy. Jest domem dla ponad dziesięciu tysięcy zwierząt, reprezentujących ponad tysiąc różnych gatunków; jego najnowsze części, Afrykarium i Oceanarium, to obiekty klasy światowej; obejrzenie go dość dokładnie w całości to zabawa na co najmniej jeden cały dzień, i to intensywny.

Wrocławski Ogród Zoologiczny jest bez większych wątpliwości wybitny w swojej kategorii; miłośnicy takich miejsc będą tu zachwyceni, skądkolwiek by nie przyjechali. Wracając do ZOO po około dziesięciu latach przerwy w jego odwiedzinach na potrzeby tego wpisu, odkryłem jednak, że chyba straciłem dużą część serca dla samej kategorii. Jeszcze ostatnim razem, a nie byłem już bynajmniej dzieckiem, miejsce bardzo mnie ekscytowało - teraz jednak odczułem, że trochę nie jest to już zabawa dla mnie. I nie chodzi nawet o same wątpliwości etyczne, jakie rodzą tego typu miejsca, choć i te przechodzą mi przez głowę, kiedy obserwuję tłumy dzieci, w dużej części (jeśli nie w większości) przychodzących oglądać zwierzęta jak zabawne przedmioty i z takim też szacunkiem je traktujących (dorośli z takim podejściem są rzadziej występujący, ale za to wzbudzający jeszcze większy niesmak). Przede wszystkim po tym, jak miałem okazję oglądać renifery na drogach Finlandii, łosie nad Biebrzą i Narwią, małpy na Gibraltarze - czy nawet prościej, po tym, jak nauczyłem się co nieco rozpoznawać ptaki i cieszyć ich obecnością w miejskiej i pozamiejskiej przestrzeni - ciężko już mi się w większym stopniu podniecać przechadzaniem zatłoczonymi, wyznaczonymi alejkami i spoglądaniem na podane na tacy, zamknięte w klatkach i na wybiegach zwierzęta, jak egzotyczne by nie były. Być może zdarzy mi się jeszcze parę razy w życiu powrócić do wrocławskiego ZOO - ewentualne zbojkotowanie takich miejsc przeze mnie i ludzi mi podobnych nie zmieni świata, bo ogrody zoologiczne będą zapewne istnieć tak długo, jak długo istnieją dzieci (przynajmniej we współczesnym modelu ich wychowania), a z tą kwestią nie mam i nie zamierzam mieć nic wspólnego - ale na pewno nie będą to razy liczne, a raczej dające się policzyć na palcach jednej ręki i nieopatrzone już takim wyczekiwaniem jak dawniej.





















































































Rozważania o Dąbiu kończą się więc dla mnie paradoksalną obserwacją. Gdy zabierałem się do tego osiedla, myślałem o nim głównie przez pryzmat ZOO i pod tym kątem głównie planowałem jego zwiedzanie, próbując wybrać dzień, w którym potencjalnie przyjdzie tam najmniej ludzi. Ostatecznie jednak - choć z pewnej strony bardzo ciężko odmówić ZOO statusu jednej z największych atrakcji Wrocławia (a może należałoby się o tę odmowę postarać?) - więcej radości sprawiło mi odkrycie szachulcowego kościoła, spacer między budynkami wystawy WUWA czy odświeżenie sobie swojego uwielbienia dla Mostu Zwierzynieckiego. Można to kwalifikować jako zdziadzienie, ja jednak będę uparcie bronił tego jako dowodu na to, że warto zbaczać z utartych ścieżek i najpopularniejszych atrakcji w poszukiwaniu ukrytych fragmentów piękna.

Komentarze