Stare Miasto: część V. Od kołyski do transcendencji

Tak jak wszystkie polskie miasta, które kandydują do rangi najpiękniejszego w kraju, a również jak wiele niekandydujących, Wrocław w roli wizytówki wykłada na stół swój powalający rynek ze swoim nieprzemijającym ratuszem. To bez większych wątpliwości najsłynniejsze miejsce w tym mieście i przyciągające największą liczbę odwiedzających - żeby nie zaryzykować stwierdzenia, że przyciągające praktycznie każdego, kto w ogóle w celach turystycznych się we Wrocławiu pojawia. Wątpliwości nie przysparza też stwierdzenie, że jest to miejsce przepiękne i albo pokonuje wszystkie inne place miejskie w Polsce, albo daje się pokonać przez jakiś inny tylko nieznacznie. Nie mam jednak przekonania, czy właśnie rynek jest tym, co w samym Wrocławiu najpiękniejsze - a nawet bliższy jestem sądu, że wcale nie on, lecz inny, w zasadzie peryferyjny fragment Starego Miasta. I ta niepewność - wynikająca z faktu, że stolica Dolnego Śląska ma jakby dwie osobne starówki, z których ciężko wybrać lepszą - staje się fundamentem mojej wiary we Wrocław jako - co najmniej być może - najpiękniejsze z polskich miast.

Nieco na północ od rynku, tuż za Odrą, a właściwie równocześnie z nią, rozpoczyna się druga, mniej znana i mniej zatłoczona wrocławska starówka - złożona z sześciu wysp i jednego fragmentu lądu, który kiedyś też był osobną wyspą, a dziś jest kawałkiem wyspy dużo większej, którą jako taką da się rozpoznać tylko na mapie. Właśnie ta siódma, "utracona" wyspa, to ikoniczny Ostrów Tumski (idąc tropem etymologicznym - "wyspa katedralna"). Dziś jest najbardziej peryferyjną częścią osiedla Stare Miasto - tkwi w jego narożniku, najbardziej oddalona od rynku ze wszystkich. To jednak Ostrów jest najściślejszą kolebką Wrocławia, jego najstarszym fragmentem, gdzie pod koniec pierwszego tysiąclecia naszej ery, prawdopodobnie około 985 roku, Mieszko I ufundował gród piastowski.

Dość wcześnie, bo już w pierwszej połowie XIII wieku, właściwe centrum miasta przeniosło się w okolice dzisiejszego rynku. Było to efektem stopniowego procesu przejmowania Ostrowa przez władze kościelne, które w końcu pożegnały ostatniego urzędującego tu świeckiego księcia - Henryka Probusa - a w początkach XIV wieku kupiły całą wyspę na własność. W ten sposób powstało w gruncie rzeczy małe państwo kościelne, z własną, niezależną jurysdykcją i po prostu własnymi zasadami funkcjonowania. Do pewnego stopnia pozostało tak do dzisiaj, choć na początku XIX wieku wraz z rozbiórką murów miejskich zasypano odnogę Odry, która czyniła Ostrów wyspą. Nie chodzi tylko o to, że na niewielkiej przestrzeni wznosi tu się i działa aż pięć - a w pewnym sensie nawet sześć - kościołów katolickich, które spoglądają w dodatku na kolejny tuż obok, na Wyspie Piasek. O wysokie zagęszczenie świątyń nietrudno wszak na polskich i w ogóle europejskich starówkach. Przede wszystkim wydaje się, że prawie każdy budynek należy tu do kościoła i to jakoby od zawsze - a to pałac arcybiskupi, a to dom księży emerytów, hotel imienia Jana Pawła II, seminarium duchowne, klasztory, wydział teologiczny, katolickie wydawnictwo prasowe i tak dalej. Trudno w ciągu dnia urządzić sobie spacer po Ostrowie i nie spotkać żadnego księdza czy zakonnicy. Współcześnie może tu już wejść każdy, osobna jurysdykcja przeminęła, ale odrębność tego miejsca ciągle unosi się w atmosferze - najbardziej magicznej atmosferze w mieście.

Można wierzyć i nie wierzyć w różne rzeczy, można mieć taki lub inny stosunek do polskiego kościoła katolickiego, ale nie sposób chyba nie przyznać, że Ostrów Tumski to piękno, topowe w skali całego kraju, a nawet moim zdaniem w skali Europy. W dużej mierze jest to zresztą zasługą sakralnego charakteru tej przestrzeni, który wymusza po prostu spokój za pośrednictwem symbolicznej tylko liczby knajp, późnym wieczorem już zamkniętych. Dzięki temu, choć w słoneczne weekendy miejsce jest bardzo zatłoczone przez turystów, to już późniejszą porą tchnie przestrzenią i ciszą (podobnie rano - w ogóle stosunek estetyki do liczby turystów jest tutaj niesamowicie dobry, jeśli nie koncentrować się na weekendowych popołudniach). Cegiełkę do spokoju dodają władze miejskie, które wyrzuciły z dużej części Ostrowa ruch samochodowy lub mocno go ograniczyły - podczas gdy wychodząc z rynku praktycznie w którąkolwiek stronę, niemal od razu trzeba zejść na chodnik. Kolejna jeszcze cegiełka uwidacznia się na mapie - w pewnym sensie Ostrów ciągle jest wyspą, bo tam, gdzie brakuje już Odry, pojawia się rozległy, ogrodzony Ogród Botaniczny, przez co w zasadzie tylko w trzech punktach można się dostać do właściwej części kościelnego uniwersum. 

Reszta to już klasyka - nieregularna sieć wąskich, kameralnych, urokliwych uliczek i wspaniała architektura, od jakiegoś czasu odnowiona i zadbana do granic możliwości. Brzmi to prosto, ale efekt jest bardziej złożony i trudny do oddania w słowach, dotyczy bowiem subtelnych spraw atmosfery. Ceglane, gotyckie i romańskie świątynie przenoszą kilkaset lat wstecz i rozsiewają aurę transcendencji, która z rzeczonym spokojem łączy się w najlepszy możliwy sposób; niewysokie kościelne kamienice i rezydencje tworzą dla nich łagodniejszą otulinę, wprowadzając akcent poniekąd elegancji, a poniekąd przytulności. Piękno potęgują rzuty oka na Odrę czy Ogród Botaniczny. Nie bez znaczenia jest też oświetlenie uliczek latarniami gazowymi, które codziennie o świcie i o zmroku są gaszone i zapalane przez legendarnego latarnika, ubranego w pelerynę i cylinder i wyposażonego w magiczny niemal przyrząd do obsługi latarni (od piętnastu lat z przerwami jedną i tę samą osobę). Unosi się tu w końcu duch słynnych nazwisk, choć zupełnie innego kalibru i rodzaju - poza piastowskimi książętami pomieszkiwali tu w różnych czasach Mikołaj Kopernik i Giacomo Casanova. Wielokrotnie już Ostrów Tumski przenosił mnie w nieco odmienny stan świadomości, dostarczając wyciszenia, dystansu, wzniosłości i innych imponderabiliów. Pozostawiam w zawieszeniu kwestię, czy jest bliższy mojemu sercu niż rynek - ciężko ją rozstrzygnąć, bo ciężko porównywać przepełniony przez grandiosity, monumentalny, głośny i ekspresyjny plac z kameralnym, cichym, niemal introwertycznym Ostrowem, gdzie monumentalne są tylko dwa kościoły, a nie sama przestrzeń miejska.

Ściślej rzecz biorąc, za Ostrów Tumski przyjmuję teren ograniczony przez Odrę, plac Bema oraz ulice Sienkiewicza i Wyszyńskiego. Ta przestrzeń nie pokrywa się z granicami Ostrowa z czasów, gdy był on jeszcze wyspą - ją bowiem koryto rzeki ograniczało do nieco mniejszej przestrzeni. Współcześnie rozumieć Ostrów Tumski inaczej byłoby jednak absurdem. Tak wyznaczony teren graniczy poprzez Odrę z resztą Starego Miasta, przez plac Bema z Nadodrzem, przez Sienkiewicza z Ołbinem, a przez Wyszyńskiego z Placem Grunwaldzkim (punktowo przez rzekę również z Przedmieściem Oławskim).

Relację z Ostrowa zaczynam od tej jego części, która jako jedyna nie ma związku z kościołem, lecz z instytucją od kościoła w pewnym sensie bardzo daleką, bo z Wydziałem Nauk Biologicznych Uniwersytetu Wrocławskiego. Przede wszystkim stanowi tę część Ogród Botaniczny, którego nie odwiedzałem przez prawie dziesięć lat przed tym wpisem, a który dopiero w trakcie zbierania materiału na jego potrzeby objawił mi się jako bardzo ścisła czołówka wszystkich parków i ogrodów, a zresztą wszystkich w ogóle miejsc we Wrocławiu. Teoretycznie nie oglądałem go nawet w pełni jego chwały, bo nie wiosną, a jesienią, w ostatnich już dniach otwarcia przed przerwą zimową, a jednak zwalił mnie niemal z nóg. To coś więcej niż tylko akademicka prezentacja około siedmiu i pół tysiąca różnych gatunków roślin, podpisanych tabliczkami z polskimi i łacińskimi nazwami - przede wszystkim to po prostu prześliczny, klimatyczny i najbardziej malowniczy w całym Wrocławiu park, z pięknymi stawami w miejscu dawnej Odry i z wieżami kościołów w tle. Miał kiedy to piękno wyhodować, bo istnieje od czasów, w których Napoleon grasował po Europie. Mi z kolei nie udało się nigdy wcześniej wyhodować jakiegoś szczególnego afektu do Ogrodu i sam nie wiem, dlaczego - poczynając jednak od pięknego październikowego południa, jakie w nim ostatnio spędziłem, afekt będzie ogromny, a sentyment nie mniejszy. Jedynym, tymczasowym mankamentem okazał się fakt, że szklarnie z egzotyczną roślinnością są w przebudowie i panuje w nich bałagan.










































































Miejscem dużo mniej znanym, ale również wpisującym się na listę wrocławskiego topu, jest Muzeum Przyrodnicze, ulokowane tuż przy Ogrodzie, istniejące mniej więcej od tego samego czasu, bo od 1814 roku. Jest cudownie oldskulowe, zatrzymane w czasie, nawet trochę eerie, bo opiera się w największym stopniu na prezentacji spetryfikowanych zwierząt (w dużo mniejszym - roślin) oraz ich szkieletów. Największe wrażenie robi szkielet olbrzymiego ssaka wodnego w głównej sali, ale sam na najdłuższy czas utknąłem w sali z owadami - ze względu na niezwykłe piękno i niezwykłą brzydotę niektórych z nich - oraz ze szkieletami, bo wnosi ona chyba najwięcej do wiedzy o świecie. Świetna placówka. (Uwaga: materiał zawiera zdjęcia, które mogą być odebrane jako drastyczne przez osoby wrażliwe na motyle.)














































































Schodzę już jednak z tematów przyrodoznawczych i przechodzę do ścisłego Ostrowa Tumskiego. Symboliczną bramą do tego magicznego świata jest kultowy Most Tumski, jeden z dwóch najsłynniejszych mostów w Mieście Stu Mostów (obok Grunwaldzkiego). Ta niezwykle urokliwa stalowa konstrukcja powstała w 1889 roku, choć inne przeprawy istniały tutaj już od średniowiecza. Od strony Wyspy Piasek mostu strzegą kamienne figury św. Jadwigi i św. Jana Chrzciciela. Szczególnie istotną częścią składową piękna tej konstrukcji są charakterystyczne lampy gazowe. Rozciąga się z mostu znakomity widok w stronę Mostów Młyńskich.







Nie kontynuuję na razie spaceru przepiękną ulicą, która zaczyna się za mostem - skręcam od razu wąskim przejściem w lewo, by rzucić okiem na Kościół św. Marcina. To druga najstarsza budowla całego Wrocławia, której fragmenty pochodzą z lat 80. XIII wieku, kiedy powstał w swojej pierwszej formie na miejscu dawnej kaplicy zamkowej. Z całego zamku piastowskiego tylko ten niewielki, dyskretnie gotycki (choć z ducha moim zdaniem bardziej romański) kościółek zachował się w stanie uprawniającym do nazwania czegoś budynkiem. Jego samotność, pękaty kształt, pogodna ceglaność i silna emanacja starości nadają mu wyjątkowego uroku - jest bardzo charakterystycznym punktem na mapie miasta. Warto trafić na jedyną w tygodniu mszę i zajrzeć do środka, ciągle niepozbawionego atmosfery mimo uszczuplenia jej pomarańczową farbą. Przed kościołem stoi niezwykle egzotyczny jak na polskie warunki pomnik, a mianowicie pomnik papieża, który nie jest papieżem Polakiem, lecz papieżem Włochem - Janem XXIII. Tuż obok ciekawostkę stanowi dwuwymiarowy labirynt.










A propos zamku, to choć poza kościołem nie zachowało się z niego nic pełnego, podziwiać można przynajmniej jego szczątki, w pewnym uproszczeniu fundamenty, które czekają na odkrycie w piwnicach zabudowań zakonnych po drugiej stronie ulicy względem św. Marcina, przed którymi stoi figura św. Jadwigi. Widoki nie są może powalające, ale wiele dodaje świadomość, że to w gruncie rzeczy najstarsze fragmenty architektoniczne we Wrocławiu. Bardzo zajmujące są tablice informacyjne, a w domu zakonnym mieści się niemożliwie klimatyczna kawiarnia z bardzo dobrymi ciastami.








Wracam jednak do Mostu Tumskiego, tuż za którym po lewej stronie wznosi się Kościół św. Piotra i Pawła, chyba najmniej znany na Ostrowie, wpisany w pierzeję ulicy. Ceglany, gotycki, niepozorny mimo okien z pięknymi maswerkami, powstawał w latach 1404-1454. Nie wiedziałem, czy wejście do środka jest w ogóle możliwe - nie wiedziałem nawet, gdzie się znajduje - ale odnalazłem je, mijając figurę św. Piotra w ogrodzie i zerknąłem w trakcie mszy, odkrywając przestrzeń malutką, kameralną, ale w gruncie rzeczy znakomitą, bardzo gotycką i klimatyczną.











Gdzie kończy się most, tam zaczyna się ulica Katedralna, która jest chyba najpiękniejszą ulicą we Wrocławiu, zwłaszcza gdy patrzy się na wschód, w stronę katedry, wnoszącej się monumentalnie pomiędzy kameralnymi kamienicami, prześwitującymi pomiędzy ozdobnymi drzewami. Po kilkunastu metrach, mijając wspomniany wyżej kościół oraz piękny budynek dawnego sierocińca z początku XVIII wieku, dziś przypominający raczej barokowy pałac, ulica dochodzi do Placu Kościelnego. Ten z kolei jest chyba moim ulubionym placem miejskim po rynku, mimo że od rynku jest kilkadziesiąt razy mniejszy. Jest jednak w tej niewielkości przecudowny, bo w każdym kierunku widać z niego coś ślicznego; stanowi kwintesencję Ostrowa. Na jego środku wznosi się jeden z najbardziej charakterystycznych i najbardziej kunsztownych wrocławskich pomników, wyobrażający św. Jana Nepomucena.












Znaczną większość kościelnego hajpu na Ostrowie Tumskim zgarnia katedra, ale niewiele mniej godna uwagi jest monumentalna świątynia, która wznosi się niezwykle strzeliście za Nepomucenem. Pod pewnymi względami jest nawet bardziej godna tej uwagi, jako że stanowi większy unikat architektoniczny. To Kolegiata św. Krzyża i Kościół św. Bartłomieja - tak właśnie się nazywa, a podwójna nazwa oddaje istotę architektury. W gruncie rzeczy są to dwa kościoły albo też jeden, ale dwukondygnacyjny, co wśród zabytkowych świątyń Europy zdarza się podobno jeszcze tylko kilka razy. Ufundował go ostatni władca na piastowskim zamku na Ostrowie - Henryk IV Probus - jako wotum po kilkunastoletnim sporze politycznym z wrocławskim biskupem Tomaszem. Budowla powstawała od 1288 roku.

Kościół jest fenomenalny, przede wszystkim z zewnątrz. Łączy w sobie bardzo typowe cechy gotyku - boską strzelistość, kunsztowne maswerki, bogactwo kamiennego detalu, monumentalne okna - z całą plejadą nietypowych, unikatowych rozwiązań architektonicznych w zakresie bryły i nie tylko, nad którymi nie będę się rozwodzić, również dlatego, że wiele z nich wyczuwam tylko intuicyjnie.














Wnętrze górnego kościoła, czyli Kolegiaty św. Krzyża, jest nieco zbyt białe i zbyt ogołocone, ale wybitność architektury znajduje w nim kontynuację, zwłaszcza przez uwypuklenie sklepień i okien. Nastawy jest niewiele, ale ta, która jest, robi wrażenie, na czele z gotyckim ołtarzem głównym.
















Dolny Kościół św. Bartłomieja jest w zasadzie nieosiągalny, bo zamknięty na cztery spusty, a nawet raz w tygodniu nie odbywa się w nim msza. Prędzej czy później nadarzy się jednak okazja, żeby tam się wślizgnąć, i nadrobię wtedy wpis zdjęciami.

Wracam, podążam dalej ulicą Katedralną, zbliżając się coraz bardziej do najważniejszego kościoła w mieście. Po drodze warto rzucić okiem na Pałac Arcybiskupi, za którym rozciągają się ogrody - niedostępne już jednak dla świeckich oczu.



I w końcu Archikatedra św. Jana Chrzciciela - najważniejszy i jednak najpiękniejszy kościół Wrocławia, budowany długimi latami w XIII i XIV wieku na miejscu trzech wcześniejszych katedr. Nie jest to może oczywisty sąd estetyczny, że to właśnie katedra jest najpiękniejsza - są elementy, w których inne świątynie są nieco lepsze i nie jest to budowla bez mankamentów; nie jest choćby tak czysta i szczerze gotycka, jak opisywana wyżej Kolegiata, bo otoczona przez parę barokowych kaplic. Żaden inny kościół w tym mieście nie odznacza się jednak taką obfitością piękna, w ogóle i w szczególe. Na zewnątrz wzrok przyciągają przede wszystkim dwie potężne wieże z wydatnymi przyporami, które swą ogromną siłę oddziaływania zawdzięczają nie tylko wysokości i grubości cegły, ale też bogactwu kamiennych ornamentów i charakterystycznym, ultraspiczastym hełmom. Arcydziełem jest również tonący w szczegółach portal główny. Obchodząc katedrę, można wypatrzeć nie tylko wspaniałe maswerki, ale i niezliczone inne drobiazgi ornamentu.






















Tym razem w dodatku wnętrze dorównuje zewnętrzu, a może nawet je przewyższa. To bardzo intensywny gotyk, choć też bardzo specyficzny. Mimo sporych gabarytów budowli odnosi się tu wrażenie ciasności, ciemności i atmosfery wręcz nieco mrocznej. Nawa główna jest nieznacznie tylko szersza od naw bocznych, za to znacznie wyższa, co jeszcze podkreśla wąskość; podobnie podkreśla ją brak transeptu; ciemna jest cegła, ciemny kamień i ciemne są witraże. W detalach można rozpływać się bez końca - maswerki, zworniki, portale, płyty nagrobne, ołtarze boczne, niesztampowe sklepienia (zwłaszcza w nawach bocznych), fantastyczne stalle, posągi, witraże - zachęcają do długich poszukiwań. Największe mankamenty to bezpłciowe, odbudowane współcześnie sklepienie nad nawą główną i niezłe, ale średnio tu pasujące, współczesne organy, które przeniesiono z Hali Stulecia, gdzie funkcjonowały pierwotnie.




















































Katedra jest nie tylko arcydziełem gotyku, ale też arcydziełem baroku - na szczęście nie jednocześnie, lecz osobno, a mianowicie przede wszystkim w wystawnych kaplicach, jakie kryją się za chórem i które przetrwały wojnę w nienaruszonym stanie. Reprezentują dwa nieco odmienne przejawy stylu. Kaplica św. Elżbiety to barok włoski z końca XVII wieku; ufundowana została przez kardynała Fryderyka Heskiego i znakomity nagrobek tej postaci ma spory udział we wzniosłej bombastyce wnętrza. Kaplica Elektorska, zwana też Kaplicą Bożego Ciała, to z kolei barok z niemieckojęzycznej strefy wpływów - początek XVIII wieku, i zarazem mauzoleum fundatora, Franza Ludwiga von Pfalz-Neuburga (elektora Rzeszy Niemieckiej i wielkiego mistrza zakonu krzyżackiego przez prawie czterdzieści lat) - bardziej bezpośrednio barokowa, bo mocniej cieknąca złotem. A i tak najpiękniejsza może być Kaplica Mariacka pomiędzy nimi - już gotycka, wyposażona w błękitne witraże, dużo starsza, bo z połowy XIV wieku.






















Katedrze można by tak naprawdę poświęcić cały osobny artykuł - to nie jest na to miejsce, więc przechodzę jeszcze na wieżę, na którą można wjechać windą. A właściwie to nie można, lecz trzeba, bo obok Kościoła św. Elżbiety to chyba najlepszy punkt widokowy w całym mieście. Przede wszystkim można stąd podziwiać sam Ostrów Tumski i nadodrzańskie bulwary, ale godny uwagi widok rozciąga się też w drugim kierunku, na wieżowce Placu Grunwaldzkiego. Wycieczka na wieżę kończy się w dość zaskakujący sposób - niewielką wystawą masek i innych artefaktów afrykańskich, przywiezionych z misji duchownych na tym kontynencie.















Jeśli, patrząc na front katedry, obejdziemy ją prawą stroną, dotrzemy do otwartej części biskupich ogrodów z pięknymi widokami na Odrę oraz zobaczymy niezwykły, monochromatyczny, jakby stworzony ze śniegu czy z marmuru budynek Biblioteki Archidiecezjalnej, który w swoich pierwszych latach trochę drażniąco kontrastował z resztą Ostrowa, ale który ostatecznie bardzo polubiłem.






Katedrę obejść należy jednak przede wszystkim po drugiej stronie, by zobaczyć Kościół św. Idziego, który jest najstarszym budynkiem w całym Wrocławiu. Powstał w pierwszej połowie XIII wieku, na pewno przed 1241 rokiem. Jednocześnie z wrocławskich kościołów jest jednym z najmniejszych, rozmiarów właściwie kaplicy. Z tej miniaturowości, a także z nieskalanej, romańskiej formy, wynika jego ogromny urok i klimat, który potęguje jeszcze oczywiście świadomość, że nic starszego, co zachowało pełną formę, w całym tym ogromnym mieście nie zobaczymy. Niestety mimo kilku prób nie udało mi się wejść do środka - jedyna msza, która zgodnie z informacją podawaną przez parafię się tu odbywa, wcale się nie odbywa. Prędzej czy później się tam jednak dostanę i nadrobię wpis.



Kościół ten łączy z Domem Kapituły (swoją drogą również godnym uwagi ze względu na kamienny portal) legendarna Brama Kluskowa, z którą wiąże się, nomen omen, legenda, przerabiana przez chyba wszystkie wycieczki szkolne we Wrocławiu. Na górze tego niewielkiego przejścia znajduje się wystający element, który ma być rzeczoną kluską, choć kojarzy mi się bardziej z szyszką albo karczochem.



Z tyłu katedry znajduje się ładny Plac Katedralny, na środku którego stoi olbrzymi platan i wysoka kolumna z pomnikiem Chrystusa Króla. Plac poza katedrą otaczają dwa interesujące budynki z różnych bajek. Jednym jest mrocznawy, ceglany budynek seminarium duchownego, podobny w swym neogotyckim stylu do wielu innych wrocławskich budynków szkolnych i uczelnianych. Znajduje się tu również Muzeum Archidiecezjalne z licznymi dziełami sakralnej sztuki użytkowej, które również będę musiał nadrobić później, jako że znajdowało się w trakcie tworzenia wpisu w remoncie.





Naprzeciwko seminarium stoi od paru lat hotel The Bridge, który w swej współczesności był chwilowym szokiem na zabytkowym Ostrowie, ale z biegiem czasu moim zdaniem dobrze się zasymilował.

Relację z Ostrowa finalizuję, kierując się z Placu Katedralnego już w kierunku Mostu Pokoju - konkretnie ulicą świętego Józefa, przy której lub też nad którą znajduje się zakład leczniczy Zgromadzenia Sióstr św. Elżbiety - bardzo ładny neogotycki budynek z jasnej cegły z widowiskowym łącznikiem nad ulicą. Ulica kończy się wraz z Odrą, za którą widnieje gmach Muzeum Narodowego - na następnym już na mojej drodze obszarze Starego Miasta.






Być może najważniejsze zostawiłem jednak na koniec - bo najważniejszy jest chyba mimo wszystko Ostrów po zmroku, gdy staje się jednym z najbardziej klimatycznych miejsc nie we Wrocławiu i nie w Polsce nawet, a na całym świecie. Miałem szczęście zobaczyć go w dwóch wersjach - bez iluminacji, chyba przez bardzo późną porę, w jakiej się tam znalazłem, i już "klasycznie" - z iluminacją. Prezentuję jedne i drugie zdjęcia. Podświetlenia Ostrowa po zmroku są fantastyczne i miejsce jawi się wówczas w ostatecznej pełni swojego piękna, jednak gdy światła jest dużo mniej, a ludzi jeszcze mniej, do ostateczności dochodzi z kolei atmosfera.










































Nie pojawiam się na Ostrowie Tumskim zbyt często - to najbardziej oddalona od mojego domu część Starego Miasta, a nie mam tam na ogół celów praktycznych, to jest przede wszystkim knajpianych. Gdy się już jednak pojawiam, to zaskakująco często wizyta z jakiegoś powodu zapada mi w pamięć. Nawet teraz, gdy zbierałem późną porą materiały do wpisu, spotkałem na Moście Tumskim cymbalistę, który przeplatał Mozarta z The Velvet Underground, grając (i śpiewając) bardzo dobrze i zarazem tylko dla własnej przyjemności, bo niemal nikt poza mną już się tam więcej nie kręcił. Słysząc świetne wykonanie Candy Says, utworu nie tylko cudownego, ale też kojarzącego mi się w pewnym stopniu z jedną cudowną osobą, a tamtego konkretnego wieczora kojarzącego mi się z nią w szczególności - wykonania na cymbałach, niedługo przed północą, na pustym moście - nie mogłem powstrzymać się przed zagajeniem, co skończyło się pasjonującą rozmową z mężczyzną, w którego żyłach płynęła bezdyskusyjnie krew prawdziwego artysty i intelektualisty zarazem. Być może to człowiek sam na drodze transcendentnej zagadki epistemologicznej przywołuje tę okolicę, znajdując się w wyjątkowych stanach ducha; być może to ona te stany tak mocno ewokuje, gdy człowiek już się w niej pojawi. A być może to zwykły przypadek, który przytrafia się tylko mi. Niezależnie od tego, czy zajmiemy w tej kwestii stanowisko idealistyczne, empirystyczne czy sceptyczne - to jedno z najpiękniejszych, jeśli nie najpiękniejsze, oblicze mojego Wrocławia, które niejedną noc potrafi zamienić w Verklärte Nacht.

Komentarze