Olivier Messiaen: "Vingt regards sur l'Enfant-Jésus"

1944 / wykonanie: Pierre-Laurent Aimard, 2000

Chyba tylko dlatego, że kilka lat wcześniej Messiaen skomponował Kwartet na koniec czasu i pokazał mi, że "muzyka Messiaenowska" może być jeszcze lepsza, ta kompozycja nie pretenduje do tytułu mojej ulubionej w dziejach. Jest za to dla mnie faworytem, jeśli chodzi o tytuł najlepszej muzyki na solowy fortepian w dziejach i już nie tyle faworytem, co bezdyskusyjnym zdobywcą tytułu najlepszej muzyki bożonarodzeniowej. Zważywszy, że ten instrument jest mimo wszystko moim ulubionym instrumentem, a okres świąteczny być może ulubionym okresem w roku - to dla mnie dość potężne stwierdzenie. Bo i muzyka potężna.

Słowo "transcendentny" można mielić na wszystkie sposoby, mówiąc o twórczości Messiaena, ale jeśli gdziekolwiek sobie je podarować, to na pewno nie tu - chcąc Dwadzieścia spojrzeń opisać jak najbardziej lapidarnie, rzekłbym chyba, że jest to transcendencja, która przybrała formę fal dźwiękowych. Ciężko przytoczyć utwory równie przeładowane tajemnicą, spirytualną atmosferą, niejednoznacznością, wrażeniem spoglądania głęboko ponad czy też pod rzeczywistość empiryczną, dużymi myślami niezdatnymi do ujęcia w słowa. Wychodząc od swojego głębokiego katolicyzmu - nie tylko jako luźnej, duchowej inspiracji, lecz konstruując kompozycję w odniesieniu do rozlicznych motywów i dogmatów chrześcijaństwa, nad którymi ta muzyka medytuje filozoficznie i emocjonalnie - Messiaen nie po raz pierwszy i nie po raz ostatni dochodzi do bardziej uniwersalnej wymowy, dotykającej nieobcej również nie-katolikom sfery: niesamowitości istnienia, tajemnicy świata, afirmacji życia, miłości jako stanu świadomości bardziej niż uczucia skierowanego na konkretny obiekt. Pretensje tego dzieła nie są może pretensjami rozmiarów Sumy teologicznej - Messiaen nie chce ująć wszystkiego, a raczej swobodnie i nawet dość spontanicznie pomedytować nad tym i owym - tym niemniej są dość wysokie i bez mocarnej konstrukcji kompozycji skończyłoby się na śmieszności lub mdłości.

Bazą tej konstrukcji jest jej totalizm formalny, w zasadzie analogiczny do najsłynniejszego dzieła Messiaena: wszystkie ważniejsze aspekty formy muzycznej są tutaj bardzo intensywnie, pięknie, kunsztownie i transgresywnie eksplorowane. Bezdyskusyjnie najważniejsza jest harmonia, doprowadzona przez kompozytora do ostateczności swojego bogactwa. Messiaen nie tylko tworzy - czy raczej wciela w życie - nowatorski język harmoniczny, posługując się niewyczerpanym zbiorem wspaniałych, enigmatycznych, poruszających akordów, trudnych do rozszyfrowania, trudnych do nazwania w odniesieniu do emocji, a jednak wzbudzających wielkie emocje i roztaczających potężną atmosferę. Chodzi też o to, jak je rozwija, jak zestawia jedne obok drugich i odnosi je do siebie, subtelnie modyfikując klimat i nadając im podwójne, bo w pewnym odległym sensie również narracyjne znaczenie (inaczej niż prowadząc za ich pomocą narrację emocjonalną, jak to się działo od stuleci). Czasem okazuje się, że najbardziej niejasny, niepokojący, gęsty i mroczny akord jest o jedną czy dwie nuty od niebiańskiej, czystej wzniosłości (odległość dużo większa niż między bazowymi akordami durowymi i mollowymi o tej samej tonice, choć tam też jest to kwestia jednego tonu). Jeśli mam nie popaść w egzaltację, mogę tylko odesłać do indywidualnej kontemplacji tego niepowtarzalnego gwiazdozbioru harmonicznego.

Co nieco mnie zaskakuje, już druga przychodzi mi do głowy rytmika. Jest ona jakby ostatecznym zwieńczeniem zarówno osiągnięć impresjonistów, jak i wizji Strawińskiego. Rytm przez większość kompozycji wydaje się niemal nie istnieć, będąc bardzo rozmytym i nieoznakowanym, a jednak pełni kluczową funkcję. Dominuje asymetria: Messiaen stosuje liczne wydłużenia i skrócenia taktów, rozwijając niektóre motywy i dostarczając sobie w ten sposób kolejnego budulca narracji, korzysta z polirytmii, kontrastuje dwa prowadzone w danym fragmencie głosy, jeden poddając surowej, konsekwencji rytmicznej, drugi oswobadzając z rytmu niczym śpiew ptaka. Różnorodność rytmiki naprawdę niemal dościga w tym utworze różnorodność harmonii, a nie jest to aspekt, który jakoś mocno kojarzyłby mi się z tym kompozytorem.

I dalej: nieoczywiste i dalekie od jakiejkolwiek chwytliwości, ale często fascynujące podejście do melodii, czasem nieskrępowanie ekstrawaganckiej, czasem pietystycznie kontemplacyjnej. Pełne spektrum dynamiczne, pozwalające wydostać z fortepianu maksimum jego walorów - od piorunujących uderzeń do najdrobniejszych, wchodzących w ciszę plumknięć ze wszystkim, co pomiędzy i z zestawianiem jednego obok drugiego na porządku dziennym. Podobne podejście do agogiki. Niezmierzone bogactwo faktury, od monofonicznych medytacji po trudny do rozsupłania gąszcz fragmentarycznych głosów, przez interesujące duety i coś, co daje się nazwać awangardową homofonią.

Drugi stopień to połączenie ze sobą tych walorów. Gdy rozpatruje się to na papierze, można odnieść wrażenie wrzucenia wszystkiego, co się da, do jednego gara i wymieszania ku uciesze profesorów muzykologii, ale Messiaen jest oczywiście jak najdalszy od tak prymitywnego podejścia. Wszystko ma swój pozaformalny cel, wszystko jest środkiem wyrazu, a nie uprawianiem awangardy dla awangardy. Jest dużo fragmentów z bardzo gęstą zmiennością formy, ale jest też mnóstwo oddechu na czystą medytację, gdzie kompozytor nie boi się wielokrotnych powtórzeń, nawet tych całkowicie dokładnych, tworząc w gruncie rzeczy monumentalne, wielopoziomowe ostinata, pozwalając kontemplować, uspokoić się. Gmach ma nie tylko kunsztownie wykonane elementy - łączą się one w kunsztownych proporcjach.

Na szczycie jest głębszy zamysł całości. Dwadzieścia spojrzeń to wciąż jeszcze więcej niż piękna konstrukcja, nawet jeśli to wystarczałoby już do pięknych emocji i atmosfery. To dzieło wewnętrznie spójne, wypełnione treścią, w którym poszczególne części odnoszą się do siebie. Składa się z rozlicznych motywów, pojawiających się w różnych momentach kompozycji, modyfikowanych, łączących się ze sobą - choć słowo "motyw" nie oddaje rozmaitości ich charakteru. Niektóre są drobne, na przykład będące ciągiem czterech tonów; inne polegają na całych, obszernych blokach akordów; jeszcze inne w ogóle nie odnoszą się do melodii czy harmonii, ale tkwią na przykład w sposobie artykulacji. Wszystkie mają znaczenie symboliczne. Messiaen, tworząc bardzo awangardową muzykę, hołduje ciągle kilkusetletniej tradycji, w jego czasach już nieco archaicznej - podobnie jak choćby Bach, choć jednak zdecydowanie inaczej, wiąże te motywy z konkretnymi postaciami, zjawiskami lub słowami. Cała ta gra - znów - na papierze trąci wulgaryzacją muzyki przez nadmierne sprowadzenie jej do symbolu tekstu lub obrazu, ale jest to gra bardzo subtelna, daleka od prymitywnej dosłowności, i nie prowadzi do umniejszenia muzyki w jej istocie, lecz do rozszerzenia czysto muzycznej siły przez nadanie jej złożoności innej niż klasycznie formalna.

Teoretycznie w przypadku tej kompozycji powinno się więcej mówić o tym, co z konstrukcji wynika, a nie o konstrukcji samej, ale ze względu na enigmatyczność, niejednoznaczność i złożoność Messiaenowskiego świata muzycznych barw jest to po pierwsze niełatwe (ta muzyka bardziej niż niemal którakolwiek inna powstała po to, by wyrażać niewyrażalne w słowach), po drugie ułomne względem posłuchania po prostu. Próbując uszczknąć tę górę lodową, mogę podkreślić przynajmniej różnorodność atmosfer kompozycji, mimo że wszystkie lub niemal wszystkie są powiązane wspólnym mianownikiem, którym jest misterium, tajemnica. Transcendencja przybiera tu nie tylko "klasyczną" postać spirytualnej zagadki, jak to się dzieje już we wspaniale kontemplacyjnej, powoli i niepełnie rozwijającej się w kierunku ekstazy pierwszej części. W tym gęstym, poważnym świecie odkryć można też nieskrępowaną, niemal ekstatyczną, afirmującą radość, jak choćby w rozedrganej części dziesiątej, błogą czułość (część piętnasta), grozę (niejednokrotnie) czy miłość (natchniony, poruszający, ale bardzo w tym subtelny finał).

Już od paru lat odsłuchuję ten utwór w całości w okresie świątecznym, zwykle późnym wieczorem w wigilię wigilii, kiedy przygotowania do świąt się uspokajają, a rozgardiasz biesiadowania jeszcze nie rozpoczyna, kiedy świat jest nieco w oczekiwaniu. Ten rytuał w dużej mierze przywrócił dla mnie tak zwaną "magię świąt", w swojej pierwotnej formie utraconą wraz z utratą dzieciństwa, jak to się u praktycznie wszystkich dzieje. Przeżywam tę magię już zupełnie inaczej niż dziecko, mniej bezpośrednio i barwnie, ale wcale nie powiedziałbym, że podoba mi się to mniej, niż podobało wiele lat temu. Czy to nie piękny cel dla muzyki? Być lekarstwem dla naszych dorosłych, męcząco rozciągniętych w przeszłość i przyszłość umysłów, pozwalając im raz jeszcze robić to, co kiedyś mieliśmy za darmo: kontemplować i cieszyć się z niesamowitości istnienia.



10/10

Komentarze