Podlaskie: część I. Kult puszczy i bagna
Dwie i tylko dwie są kandydatury wojewódzkie na największe zadupie Polski - podkarpackie i podlaskie właśnie. Oba mają argumenty, by uznać je za to bardziej ikoniczne w tej kategorii. Argumenty statystyczne w większości stoją po stronie Podkarpacia - po stronie Podlasia tylko ten, że jest to najmniej zaludnione i zarazem najrzadziej zaludnione ze wszystkich województw. Ale ostatnimi czasy to Podlasie stało się pod tym względem bardziej kultowe i najczęściej przewija się w mniej lub bardziej sympatycznych żartach jako zapyziały i zacofany koniec świata. I na pierwszy rzut oka, już na miejscu, a nie tylko w teorii, nieporównywalnie bardziej taki koniec świata przypomina. To, co w swojej bezczelnej wrocławskiej dumie spodziewałem się oglądać na całej ścianie wschodniej - puste przestrzenie, zapadłe wsie, ledwo stojące chaty, wrażenie dzikości - spotkało mnie w większej ilości dopiero tutaj. I choć nie brzmi do końca dobrze, to między innymi to właśnie przyczynia się do tego, jak znakomitym celem podróży jest Podlasie.
Choć jest to już chyba kierunek świadomości w jedną stronę i województwo podlaskie coraz częściej utożsamia się z Podlasiem, to jednak, historycznie rzecz biorąc, są to terminy zadziwiająco umiarkowanie się pokrywające. Podlasie jako kraina historyczna po pierwsze mocno wychodzi na województwo mazowieckie i odrobinę na lubelskie, a po drugie zajmuje niewiele ponad jedną trzecią powierzchni województwa podlaskiego, w jego centralnym fragmencie. Na teren tego województwa z kolei nachodzi - jakby w rewanżu - kawał Mazowsza na zachodzie, a na wschodzie i północy Suwalszczyzna (w mniejszym stopniu jeszcze Polesie). Będę jednak w tej relacji nazywał podlaskie Podlasiem bez ogródek, zwłaszcza że województwo jest współcześnie spójnym regionem i samo się o to prosi.
Spoiwem zaś tym jest po pierwsze zieleń. Podlasie wcale nie jest najbardziej zalesionym województwem Polski - jednym z bardziej, ale do liderów sporo mu brakuje. Jednak jego lasy są tak esencjonalne i wspaniałe, że wydaje się właśnie tym najzieleńszym. To zdecydowane królestwo natury - cztery parki narodowe, od bardzo dobrego do genialnego, kilka parków krajobrazowych, z których co najmniej jeden też mógłby być narodowym i nikt by się nie zdziwił, a w końcu przestrzenie pomiędzy nimi - wyłania się z tego wszystkiego region najdzikszy ze wszystkich, najbardziej pierwotny, najspokojniejszy i może nawet najbardziej tajemniczy (choć tu już Dolny Śląsk rzuca wyzwanie).
Po drugie - dzikość, odludność, przestrzenność. Najniższą gęstość zaludnienia naprawdę da się tu odczuć: nigdzie indziej w Polsce nie można jechać tak długo i nie zobaczyć człowieka ani domu, nigdzie nie da się poczuć tak bardzo daleko od wielkiej cywilizacji. Nie tylko mieszkańców, ale w ogóle ludzi tu nie za wiele: nawet w najatrakcyjniejszych dla przyjezdnego miejscach ruch turystyczny był zbliżony do zera - i to jeszcze w granicach polskiego lata kalendarzowego (choć fakt, że pogoda akurat przesadnie nie rozpieszczała). Wcześniej w tym samym roku, w którym zwiedzałem Podlasie, objeżdżałem choćby Holandię - i to chyba na Podlasiu czułem się dalej od domu, bardziej egzotycznie i na końcu świata. A że uwielbiam takie odczucie w podróżach, to i podlaskie uwielbiłem.
Po trzecie, spójność w niespójności, a dokładniej w różnorodności kultur i religii. Choć jestem pewien, że dla bardzo wielu osób Podlasie kojarzy się z zabetonowanym siedliskiem Polaków-katolików, to chyba nigdzie w Polsce nie znajdziemy takiego przekroju Polaków-niekatolików, nie-Polaków-katolików i nie-Polaków-niekatolików. Białorusini, Litwini i Tatarzy, prawosławni i muzułmanie, niektórzy będący Polakami od pokoleń, inni jeszcze czujący się częścią innego narodu - choć kiedyś było ich tu dużo więcej, to wciąż jest sporo, są ich świątynie i zwyczaje. I ich kuchnia, która miesza się z kuchnią polską i sprawia, że kulinarnie Podlasie to jeden z najbardziej dosadnych kierunków w kraju.
Oczywiście peany gdzieś się kończą - Podlasie ma swój duży mankament. Jeśli chodzi o skarby cywilizacji, jedynie województwu lubuskiemu ustępuje w konkursie na najgorsze w Polsce. Nie ma tu w zasadzie żadnych miast ni miasteczek godnych naprawdę potężnego polecenia; dobrą architekturę trzeba wyciskać jak sok z cytryny i efekty nie są powalające. A jednak uważam je za jedno z lepszych województw - tak duża jest rekompensata przyrody, dzikości i intrygującej mieszanki kultur.
_______________________________________________
W pierwszej połowie tygodnia, jaki spędziłem w województwie podlaskim, kręciłem się albo po, albo w pobliżu tego właściwego, historycznego Podlasia. Był to być może bezprecedensowy w skali całego wielkiego planu zwiedzania Polski przypadek, w którym przez prawie cztery doby z rzędu nie odwiedziłem żadnego miasta (nie licząc niespełna dwutysięcznego, na którego obrzeżach miałem jeden z noclegów). Był to niemal mistyczny czas zgłębiania najdzikszej polskiej i w ogóle europejskiej natury, zatracania się w leśnych ostępach, stąpania po bagnach, nasłuchiwania i wypatrywania wielkich ssaków; czas piękna naturalnego, czas miłości do świata. Spokojną, kontemplacyjną ekstazę puszczy i bagna przerwał jedynie kilkugodzinny village-hopping w celu zbliżenia się do podlaskich mniejszości etnicznych i religijnych.
Jeszcze w województwie mazowieckim, im bliżej byłem granicy z podlaskim, zaczynało robić się coraz bardziej tajemniczo, odludnie, dziko i mrocznie. Po przekroczeniu granicy te cechy się już tylko maksymalizowały. Do krajobrazu dopasowała się pogoda - najpierw najgęstsze możliwe chmury i deszcz, a potem niemal zupełna ciemność i jeszcze więcej deszczu. Rano byłem wciąż w monstrualnej Warszawie, a wieczór tego dnia - droga przez południowe Podlasie i Puszczę Białowieską - okazał się chyba najbardziej klimatycznym odcinkiem drogi ze wszystkich, jakie w Polsce zrobiłem poza Dolnym Śląskiem. W dodatku mój pierwszy punkt odwiedzony na Podlasiu był jednym z najbardziej magicznych momentów w trakcie kilkuletniego zwiedzania całej Polski.
Mniej więcej o zmroku odnalazłem w gęstym lesie świętą górę Grabarkę - miejsce kultu religijnego prawosławnych, najważniejsze dla nich w całym kraju. Nie wiadomo, od kiedy z tą niewysoką górą wiąże się kult, ale co najmniej od XVIII wieku. Znajduje się tu żeński monaster, otoczony lasem gęsto postawionych krzyży. Ze względu na rzęsisty deszcz spędziłem tu nie więcej niż piętnaście minut, ale był to jeden z bardziej klimatycznych kwadransów w moim życiu, do czego zresztą deszcz trochę się przyczynił.
Klimat się na tym kwadransie nie skończył - chwilę później wjechałem już w Puszczę Białowieską, która nawet z drogi samochodowej objawia się jako las inny niż wszystkie. Drzewa nie tylko ciągną się po bokach w nieskończoność, ale niemal tworzą tunel nad jezdnią. Jedynym źródłem światła przez wiele minut jazdy z rzędu są światła samochodu, a nieliczne wioski po drodze wydają się prawie wyjęte z horroru. Bo Puszcza Białowieska faktycznie jest lasem innym niż wszystkie. Jego fragmenty to bowiem jedyne w całej Europie fragmenty tak zwanego lasu pierwotnego w wersji nizinnej - takiego, na którego człowiek nigdy nie wpłynął pośrednio ani bezpośrednio. Na naszym kontynencie takich lasów zachowało się najmniej, a wszystkie inne są na terenach górskich, często praktycznie niedostępnych. Część Puszczy została wydzielona jako Białowieski Park Narodowy - kandydat na najlepszy park narodowy całej Polski i jedno z najpiękniejszych miejsc do zobaczenia w tym kraju (jest w dodatku obok Pienińskiego najstarszy - tak jak tamten założony w 1932 roku, przez co jeden z dwóch przedwojennych). Piszę to z pewnym zaskoczeniem, bo po typowo leśnym, niegwarantującym żadnych rozległych, panoramicznych, malowniczych widoków parku nie spodziewałem się takiej kandydatury. Puszcza Białowieska ma w ogóle wśród Polaków trochę chyba status jakiegoś przyrodniczego skansenu, o którym każdy słyszał, ale prawie nikt nie widział i nikt nie potrzebuje. A jednak jest czymś potężnym i pod pewnymi względami najbardziej fascynującym, najbardziej unikalnym.
Tamtego wieczora dojechałem tylko do leśnej chaty w pobliżu wsi Białowieża, gdzie spędziłem dwie noce, które były nie tylko bardzo klimatyczne, ale też niewyobrażalnie spokojne i bezstresowe - zwłaszcza pierwszą zapamiętałem jako najbardziej niezmącone napięciem godziny w historii. Był to czas nieomal idealny, no idealny normalnie no.
Rankiem następnego dnia dotarłem do Białowieży, całkiem sympatycznej miejscowości z niezłą ceglaną cerkwią, gdzie chciałem zwiedzić muzeum parku narodowego. Jako że godzina rozpoczęcia zwiedzania była zbyt odległa, wszedłem ostatecznie tylko na wieżę widokową.
Po drodze zatrzymałem się spontanicznie na małym leśnym parkingu, gdzie dostrzegłem tabliczkę ogłaszającą początek ścieżki edukacyjnej. Ścieżka zwie się "Żebra żubra" i jest po prostu drewnianą kładką, prowadzącą przez las. Daje już co najmniej przedsmak najwspanialszych terenów puszczy i już tutaj byłem totalnie zauroczony - a wszedłem tylko na chwilę nie za głęboko, bo czas naglił - ale najlepsze miało jeszcze nadejść.
Zanim nadeszło, zajechałem do rezerwatu dzikich zwierząt, jaki na terenie parku się znajduje i gdzie można podziwiać mieszkańców puszczy na dużych wybiegach. Dzięki tej instytucji można zagwarantować sobie zobaczenie żubra podczas wizyty w Białowieży, bo spotkanie go w naturze nie jest rzecz jasna taką oczywistością i mi się nie udało.
W Białowieży mieści się też przypuszczalnie najlepsza restauracja na całym Podlasiu: Stoczek 1929. Dość proste, ale genialne dania kuchni podlaskiej (czy może kuchni pogranicza polsko-białoruskiego) są tu podawane w nieco bardziej ekskluzywnej niż zawsze, ale też co ważne nie "przeeksluzywnionej" odsłonie. Przy pierwszej wizycie wjechała solianka, kartacze i pielmieni - wszystkie trzy tak obłędne, że wzruszam się na samo wspomnienie.
Po pożywnym obiedzie mógł się rozpocząć główny punkt wizyty w puszczy - wejście na teren rezerwatu ochrony ścisłej. Możliwe jest tylko z przewodnikiem po wcześniejszym umówieniu i sądzę, że większość odwiedzających to pomija, ale pominąć tego po prostu nie można. Dopiero na tym spacerze da się poczuć w pełni potęgę puszczy - i jest to tylko maleńki przyczółek, za którym ciągnie się bez porównania więcej lasu, gdzie nawet przewodnicy nie mają wstępu. To królestwo zieleni, dzikości, gęstości i pierwotności; na pierwszy rzut oka widać, że to zupełnie inna bajka niż lasy, które mijamy, gdy przemierzamy całą Polskę. Wrażenia wizualne potęgują wrażenia dźwiękowe - trafiłem na okres godowy jeleni, to jest rykowisko, i porykiwały one naprawdę śmiało. Na tyle, by przyciągnąć jedną łanię, która pojawiła się w pewnym momencie między drzewami i zaraz uciekła. Naprawdę magiczne godziny w odmiennym stanie świadomości.
Taki dzień musiał zakończyć się kolejną wizytą we wspominanej restauracji, na kolacji podlanej kieliszkiem żubrówki. Tym razem typowo podlaska babka ziemniaczana, lokalna jagnięcina czy baranina z jakimiś lokalnymi kluskami ze skwarkami, a w końcu śliczne ciasto, przypominające trochę miodownik (tak zwany medovik), tylko bez miodu, a z białym kremem. Dla takich kolacji warto żyć.
Nazajutrz rano wyrwałem się na parę godzin z powrotem do cywilizacji, choć bardzo kameralnej. Po udanym, wesołym i bezstresowym rozpoczęciu dnia w postaci kontroli straży granicznej i policji, objechałem parę wsi w poszukiwaniu kolorowych, przeuroczych cerkwi podlaskich. Kolejno były to cerkwie w Starym Korninie (niebieska), Nowoberezowie (żółta), Narwi (niebieska), Trześciance (zielona), a w końcu - najpiękniejsza i ta, do której udało się wejść na nabożeństwo - w Puchłach (ciemnoniebieska).
Cerkwie były piękne, ale w tej kategorii jedno województwo - podkarpackie - pokonuje podlaskie. Nic nie może się natomiast równać z Podlasiem, jeśli chodzi o meczety. W całej Polsce jest ich tylko pięć, z czego aż dwa właśnie tutaj - i są to te dwa najsłynniejsze, bo pozostałe to współczesne, niezbyt interesujące budowle, a te dwa - zabytki unikalne w skali kraju, w dodatku drewniane. Zabytki kultury Tatarów, którzy są mniejszością etniczną i religijną, ale nie narodową - są Polakami, którzy mieszkają w tym regionie od setek lat, bo od czasów Sobieskiego. W trakcie całej podróży poza meczetami odwiedziłem jeszcze dwie tatarskie restauracje i we wszystkich tych miejscach Tatarzy okazywali się niesamowicie serdecznymi, gościnnymi ludźmi, dumnymi ze swojej odrębności, ale silnie zintegrowanymi z polskością i bardzo chętnie opowiadającymi o swojej kulturze.
Jeśli można zobaczyć tylko jeden z dwóch meczetów - choć są położone dość blisko siebie - to lepiej odwiedzić zielony meczet w Kruszynianach. Jest starszy (zbudowany pod koniec XVIII lub na początku XIX wieku na miejscu wcześniejszego, stojącego tu już od 1717 roku), jest trochę ładniejszy i większy, a ponadto we wsi znajduje się jeszcze muzułmański cmentarz i bardzo dobra tatarska restauracja, przy której obejrzeć można bezpłatnie przyzwoitą wystawę, poświęconą historii polskich Tatarów. Szkoda jednak, będąc tak blisko, odpuścić brązowy meczet w Bohonikach z drugiej połowy XIX wieku. W kontekście tego, jak nużąco zbrylonym religijnie i etnicznie krajem jest Polska (współczesna, bo jak wiadomo I RP była zupełnie inna), wizyta w tych miejscach jest fascynującym przeżyciem.
Tyle z cywilizacji - niedługo potem kwaterowałem się już w Goniądzu, który leży mniej więcej w środku ogromnego, podłużnego i największego ze wszystkich w Polsce Biebrzańskiego Parku Narodowego. To kolejny topowy PN, choć już jednak moim zdaniem nie kandyduje na najlepszy. Również pokrywa go mnóstwo wspaniałych lasów, ale jeszcze ważniejsze od lasów są bagna, torfowiska i inne mokradła, a także często związany z takim terenem łoś, który pojawia się tu w największej populacji w Polsce.
Najbardziej niesamowite miejsce w parku zobaczyłem jeszcze tego dnia przed wieczorem. Jest nim rezerwat ochrony ścisłej Czerwone Bagno, w znacznej większości niedostępny dla człowieka - można jedynie dojść na jego skraj, zobaczyć i zawrócić; trwa to w dodatku jakieś półtorej godziny w jedną stronę. Warto jednak to zrobić. Najpierw wędrówka zadbaną, zamkniętą, ale nadającą się nawet dla aut drogą wśród gęstego, ciemnego lasu; potem spacer drewnianą kładką na mokradłach, po której ukazuje się ostatni odcinek. To krótka, szersza i starsza kładka, przed którą tabliczka ostrzega przed żmijami, zakończona balkonem widokowym. Z niego rozciąga się widok na gąszcz brzóz, zwiastujących potężne bagna. Miejsce napawa grozą. Pole widzenia przez gęstość drzew jest nieduże, z tyłu głowy siedzi tabliczka o żmijach, a z oddali słychać coraz głośniejsze porykiwania i pojękiwania. Gęste minuty, a trzeba jeszcze wrócić tą samą drogą.
Nie tak dobra jak w Białowieży, ale klimatyczna kolacja w Goniądzu pokazała między innymi nieco inną wersję babki ziemniaczanej i pielmieni. Następnego dnia, co od razu dokumentuję, wjechały jeszcze kartacze.
Następnego dnia, przy słonecznej pogodzie i w mniej mrocznych miejscach, dolina Biebrzy zaprezentowała bardziej przyjazne oblicze. Posuwając się na południe tak zwaną Łosiostradą - biegnącą przez środek parku drogą, przez którą często przebiegają łosie - dotarłem najpierw do ścieżki edukacyjnej Barwik. Przebijając się przez niezwykle zabłoconą dróżkę i mijając kolejne płazy, w tym naprawdę ogromną ropuchę (widziałem w całym życiu tylko jedną większą żabę), udało się odnaleźć wieżę widokową z rozległym widokiem na biebrzańskie torfowiska.
Jeszcze jedna odsłona babki ziemniaczanej w jeszcze jednej drewnianej karczmie, a potem jeszcze jedna wieża widokowa o nazwie Bagno Ławki (godna polecenia, bo tuż przy drodze).
Szczyt ekscytacji całej podróży osiągnięty został na krótkiej ścieżce edukacyjnej Długa Luka. Nie byłoby w niej nic szczególnie wspaniałego, gdyby na jej końcu, z drewnianego tarasu widokowego, nie udało się wypatrzeć z dość bliskiej odległości dorodnego, potężnego, majestatycznego, spokojnie kroczącego samca łosia i zrobić mu jedne z najcenniejszych zdjęć w swoim życiu. Emocje nie z tej ziemi, których nawet się nie spodziewałem w takim stopniu.
Biebrzański PN pożegnałem na jego południowym krańcu, na niewysokiej Górze Strękowej, skąd da się uchwycić nieregularny krajobraz tego obszaru.
Góra wznosi się już nad inną rzeką - Narwią, i jej to śladem skierowałem się do kolejnego parku. Narwiański Park Narodowy jest bardzo specyficzny i najlepszym czasem na jego odwiedziny są miesiące najcieplejsze, gdy można pływać kajakiem po rozgałęziających się w bezkresny labirynt odnogach niezwykłej rzeki. Co nieco da się jednak zobaczyć i na nogach. Tak zwana "kładka wśród bagien", która zaczyna się przy siedzibie parku, była w większości zamknięta, ale dała już jakiś przedsmak charakteru tych terenów.
Najlepiej jest chyba odnaleźć niską wieżę widokową Śliwno, która stoi na środku rozlewiska Narwi, przez co dostać się do niej można tylko kilkukrotnie przekraczając rzekę, również małym, ręcznie obsługiwanym promem.
Największa ekscytacja czekała jednak na drodze do tak zwanego zerwanego mostu, gdzie po raz kolejny pojawił się łoś, tym razem przechodząc spokojnie w poprzek jezdni i ukrywając się ponownie na bagnach.
Pozostało wrócić do środka Biebrzy na nocleg - reszta Podlasia czekała na zwiedzanie. Aż tak wspaniałej natury nie miałem już doświadczyć, ale wciąż to ona miała być motywem przewodnim podróży.
Miło przeczytać o moich rodzinnych stronach - w szczególności dobrze wspominam pobyty nad Biebrzą, zawsze odczuwałem jakiś medytacyjny spokój w tym jak pusta jest ta przestrzeń.
OdpowiedzUsuńTaak, Biebrza wspaniale operuje pustką. Przechodziłeś mi przez głowę, jak przejeżdżałem później przez Suwałki :)
Usuń