Powiat trzebnicki. Na wzgórzach urodzaju

Dolny Śląsk posiada multum różnorodnych atutów, zdolnych zachęcić do odwiedzin osoby spragnione piękna i poznania, ale w ogromnym stopniu o atrakcyjności regionu przesądzają po prostu góry. Blisko połowa dolnośląskich powiatów ma w mniejszym lub większym stopniu charakter górski. Dotyczy to oczywiście tych bardziej południowych - od pewnego momentu teren się spłaszcza i atrakcyjność krajobrazu mogą zapewnić już wyłącznie albo stawy, albo lasy, albo nic. Niemal wyłącznie - na północ od Wrocławia odbywa się bowiem swego rodzaju górska dogrywka za sprawą już nie gór, ale wzgórz. Te wzgórza to długi pas, który ciągnie się od wschodu do zachodu - od granicy z Niemcami prawie do połowy Polski. Nie bez powodu jednak cały ten makroregion fizycznogeograficzny nazwano Wałem Trzebnickim. Jego podregion, Wzgórza Trzebnickie, których teren przenika się z terenem powiatu trzebnickiego, to bowiem najbardziej wyrazisty i najładniejszy reprezentant rzeczonego Wału.

Powiat trzebnicki jest jednym z trzech, które otaczają Wrocław: zaczyna się tam, gdzie stolica Dolnego Śląska dociera do swoich północnych granic. Na swojej z kolei północy graniczy już z województwem lubuskim. Na zachodzie łączy się z powiatami górowskim, wołowskim i średzkim, a na wschodzie z milickim, oleśnickim i wrocławskim. Jest piątym największym w województwie, ale pod względem liczby mieszkańców ledwo mieści się w górnej połowie rankingu.

Powiat ten nie jest ani typowo turystycznym fragmentem Dolnego Śląska, ani typowo aturystycznym. Choć Wzgórza Trzebnickie są na tyle wysokie, że potocznie nazywa się je nawet Kocimi Górami, to jednak nie epatują pięknem zbyt intensywnym ani nie stwarzają okazji do faktycznie górskiej wędrówki - najlepiej nadają się pewnie do urozmaiconej, ale jeszcze nieprzesadnie utrudnionej jazdy rowerem. Na powiat nachodzi fragment Parku Krajobrazowego Dolina Baryczy i rezerwatu Stawów Milickich, ale znaczna większość ich terenu przypada powiatowi milickiemu. Sielankę ogranicza droga S5, która przecina powiat na pół, a łączy Wrocław z Poznaniem (krążąc po powiecie, musiałem przekraczać ją co chwilę). Jeśli chodzi o atrakcje kulturowe, jest tu jedna, która bezwzględnie stanowi wojewódzki top, ale nie jest to top bardzo ścisły, a cała reszta to przyjemne drobiazgi. Cztery miasta powiatu są całkiem sympatyczne, ale ciężko nazwać je pięknymi. Brak tu odrębnej tożsamości historycznej - okolice Trzebnicy podlegały pod Księstwo Oleśnickie.

Jednak z tych puzzli składa się bardzo przyjemna i różnorodna układanka. Być może brak tu potężnych dział, ale objazd po powiecie - z pomocą rozkosznej, już nie tyle letniej, co wakacyjnej pogody i rozkosznego zespołu wycieczkowego - był radosny i dość intensywny. Można tu znaleźć się w kojącym towarzystwie stawów, parę minut później wznosić się i opadać po wzgórzach, za chwilę odciąć od świata doczesnego w mistycznym sanktuarium, a w międzyczasie dać się zaskakiwać miastami przyjemniejszymi, niż na to wskazuje pozór. Radość wizyty w powiecie miała jeszcze dodatkowy wymiar - region jest mocnym reprezentantem na kulinarnej mapie Dolnego Śląska. Przy stawach możemy zjeść legendarnego milickiego karpia; region słynie z sadów, zwłaszcza jabłkowych, i tym samym z soków; dzięki łagodnym zboczom wzgórz nigdzie chyba w województwie nie ma tylu winnic, co tutaj; w końcu można tu odwiedzić jeden z najlepszych dolnośląskich browarów. Wszystko to sprawia, że choć powiat jest daleko i kategorycznie poza konkurencją na najciekawszy i najpiękniejszy na Dolnym Śląsku, to kojarzy mi się z nim najbardziej przymiotnik "pozytywny".

Już pierwsze odwiedzone miasteczko - Żmigród (Trachenberg) - było jak grom z jasnego nieba po sennym powiecie górowskim, z którego wjechałem do trzebnickiego. Mimo tylko 6,5 tysiąca mieszkańców robi wrażenie bardzo żywotnego, może dlatego, że leży na wspomnianej trasie S5. Wzmiankowany już w połowie XII wieku, prawa miejskie dzierży od połowy XIII. Żmigrodzki rynek nie byłby zbyt ładny - otoczony jest nie przez śliczne kamienice, lecz przez kamienice bardzo zwyczajne oraz współczesne bloczki, w dodatku otoczony dość nieszczelnie - ale jednak ładny jest, bo został dobrze zagospodarowany: zazieleniony, urozmaicony fontanną, kolumną maryjną i powiewającymi flagami, ograniczony parkingowo.



Do estetyki rynku przyczynia się też fakt, że widać z niego Kościół Trójcy Świętej z przełomu XVI i XVII wieku. To trochę dziwna świątynia, mieszająca elementy gotyckie, renesansowe i barokowe, której dominantą estetyczną jest nietypowa wieża dzwonnicza - zwieńczona kopulastym hełmem i podpierana przez niesamowicie wydatne przypory, które zostały dobudowane interwencyjnie, gdy zaczęła się przechylać.




Najbardziej znaczące miejsce w Żmigrodzie znajduje się jednak na północnym krańcu miasta, tuż przy rzece Baryczy, gdzie wznoszą się częściowo odnowione ruiny barokowego Pałacu Hatzfeldów. To dość klimatyczne szczątki, ale estetyka nie dorównuje tu wielkości ducha historii: w 1813 roku w tym budynku spotkali się król pruski Fryderyk Wilhelm III i car rosyjski Aleksander I, by podpisać protokół o istotnym znaczeniu dla wojny przeciwko Napoleonowi.




Wracając do Baryczy, zahaczyłem zaraz potem o ten chyba najsłynniejszy dolnośląski park krajobrazowy. Było to dla mnie swoistą reminiscencją - rok temu zwiedzałem powiat milicki i z legendarnymi stawami zapoznałem się wówczas kompleksowo i intensywnie. Powiat trzebnicki też ma jednak stawów niemało. W lokalnym centrum stawowym, Rudzie Żmigrodzkiej, można zjeść karpia w sensownej, choć strasznie zatłoczonej karczmie. Można rzucić okiem na śliczne lasy, zwłaszcza w okolicach rezerwatu Olszyny Niezgodzkie. W końcu stawy: najpiękniejszym z tutejszego kompleksu jest chyba największy z nich Stary Staw, który podziwiać można z niewysokiej wieży widokowej. Niczego sobie jest też pobliski Staw Niezgoda. W porównaniu z tym, co rozciąga się w okolicach Milicza, jest to raczej namiastka Doliny Baryczy, ale namiastka śliczna.













Odnotowuję szachulcowy Kościół św. Piotra i Pawła w Pawłowie Trzebnickim, choć nie wywarł na mnie wielkiego wrażenia. Ze zdjęć mogłem się dowiedzieć, że mógłby wywrzeć, gdyby wpuszczono mnie do środka, jednak tak się nie stało.


Niewiele miasteczek dolnośląskich zaskoczyło mnie tak pozytywnie, jak Prusice (Prausnitz). Mieszka tu 2300 osób, przez co miejscowość jest czwartym najmniejszym miastem w województwie, a jednak jego rynek z renesansowym ratuszem jest godny miasta kilkudziesięciotysięcznego albo i większego, gdyby trochę go odnowić. W dodatku mimo późnej pory było na nim nieco ludzi i dało się kupić dobrą kawę oraz gofra bąbelkowego, a nawet nakarmić tym gofrem osobę głodną, krótko mówiąc przeżyć coś pięknego. Również lokalny Kościół św. Jakuba Starszego - autentyczny i klimatyczny, dobrze zachowany gotyk z końca XV wieku - sugeruje większy ośrodek niż na dwa tysiące ludzi z hakiem. Zadziwienia przydaje fakt, że Prusice - po długiej historii, bo wzmiankowane w pierwszej połowie XII wieku, a z prawami miejskimi od roku 1287 - w latach 1951-2000 miastem nie były, zdegradowane do statusu wsi.



Ostatnie promienie słońca tego dnia oglądałem w Obornikach Śląskich (Obernigk) - ośrodku na 9 tysięcy ludzi, który odwrotnie niż Prusice dopiero po wojnie, w 1945 roku, po raz pierwszy stał się miastem (choć jako wieś istniał od przełomu XIII i XIV wieku). Oborniki mają zadziwiającą przypadłość do wydawania na świat ludzi, którzy robią wielkie kariery - urodził się tu przyszły prezydent Polski Bronisław Komorowski, dwóch posłów polskiego sejmu, sędzia sądu najwyższego czy minister sprawiedliwości NRD. Wiem o tym od minuty, w której piszę to zdanie - a sprawdziłem to po to, by przekonać się, czy z Obornik pochodzi ktoś słynniejszy niż Tomasz Kopyra, bądź co bądź najsławniejsza i bardzo zasłużona postać współczesnej polskiej kultury piwnej. Jak widać, nikt słynniejszy. Tak czy inaczej, miasto jest bardzo przyjemne, choć nie będzie tego widać na zdjęciach - jego urok leży w niezłych, zabytkowych willach, które wznoszą się przy prowadzących to w górę, to w dół uliczkach, a także w sporym zadrzewieniu. Nie miałem jednak czasu zatrzymywać się i fotografować losowych willi ze względu na późną porę. Nie było tu miasta, więc nie ma tu rynku - swoistym centrum miasta jest rondo w jego centrum. Jeśli już oglądać coś konkretnego w Obornikach, to chyba najprędzej wzgórze Grzybek, skąd uraczyłem się zachodem słońca chwilę przed podziwianiem akcji ratunkowej lokalnego pogotowia ratowniczego.



Niewiele jest dosadniejszych aktów afirmacji życia i wolności, niż zajmowanie się alkoholem z samego rana, choć szanse na to zdarzają się w dorosłości raczej rzadko. W powiecie trzebnickim zająłem się nim czysto intelektualnie, odwiedzając jedną z lokalnych winnic - Winnicę Jadwiga - ale samo wino kupując tylko na wynos. Ten rodzinny interes istnieje od 2015 roku, a jego założyciela miałem nawet okazję poznać osobiście na polu winorośli i zamienić z nim parę rzeczowych zdań. Pan Marek Janiak to człowiek niewątpliwej pasji, ale też - co godne pochwały - twardo stąpający po ziemi, świadomy w równym stopniu zaskakującej jakości polskiego winiarstwa w temacie win białych, co dotychczasowo sporych ułomności w temacie czerwonych. Dzielnie stawia im jednak czoło, nie bojąc się sadzić nawet Pinot Noir. Ja na polskie czerwone wina jestem skłonny poczekać jeszcze parę lat ocieplania się klimatu, więc zgarnąłem dwie butelki białych, pospacerowałem po ślicznej winnicy w ślicznym towarzystwie i ruszyłem dalej.







Motyw "człowieka z pasją" nie miał się tu zakończyć, lecz za chwilę do granic możliwości rozwinąć, gdy zajechałem na teren Muzeum Ludowego u Kowalskich we wsi Marcinowo koło Trzebnicy. Z ręką na sercu oświadczam, że to jedno z najbardziej niezwykłych miejsc, w jakich byłem nie na Dolnym Śląsku, a na całym świecie. Fundamentem tej niezwykłości nie jest właściwie miejsce samo w sobie, ale człowiek, który je stworzył - Marian Kowalski, obecnie w ciele 84-latka, choć w istocie znacznie młodszy mężczyzna. Gromadzi on "ludowe" i nie tylko ludowe eksponaty od około 50 lat, a dodatkowo od 1978 roku lideruje kapeli folkowej. Przedmioty nie tylko zbiera, ale też kategoryzuje, układa w osobne części ekspozycji, a nawet buduje pod te ekspozycje nowe budynki, przez co miejsce przypomina już małe imperium. Sam oprowadza po tym labiryncie przejść i pomieszczeń, opowiadając nieskończone historie i częstując kawą, przyjmując jedynie opłatę "co łaska", a nawet odmawiając jej, gdy czyjaś łaska jest jego zdaniem zbyt duża. Eksponaty, w liczbie około pięciu tysięcy, nie są w większości jakiejś nieskończonej cenności, choć niektórych nie powstydziłoby się żadne poważne muzeum miejskie - to choćby liczący sobie około 2000 lat moździerz kamienny z kręgu kultury łużyckiej, w pełni sprawny, około stuletni magiel produkcji wrocławskiej czy przepiękne instrumenty muzyczne. Ale miejsce odwiedzić trzeba nie dla żadnego konkretnego eksponatu ani nawet dla ich przytłaczającego ogromu, ale dla imponderabiliów, dla fenomenu umysłu ludzkiego, który ogarnięty trwającą pół wieku pasją, jeśli nie - melioratywnie postrzeganą - manią, gromadząc przedmioty, paradoksalnie wychodzi z silną kontrą wobec materialistycznego świata, prowadzi życie ideowe, przepełnione jednym celem, który nie przyniesie żadnych korzyści poza szeroko pojętą satysfakcją, pochłaniając za to czas i pieniądze.


















Od pana Mariana zajechałem już do stolicy powiatu, Trzebnicy (Trebnitz), w której mieszka 13,5 tysiąca ludzi, ale która - znów - wydaje się w swojej żywotności miastem dwa-trzy razy większym. Prawa miejskie posiada od 1250 roku, ale ma dłuższą doniosłość historyczną. Na terenie miasta znaleziono najstarsze w całej Polsce ślady obozowiska ludzkiego (jeszcze homo erectus), liczące sobie około pół miliona lat. Kluczowe dla Trzebnicy wydarzenie miało miejsce na początku wieku XIII, kiedy Henryk Brodaty ufundował tu klasztor i kościół oraz sprowadził - po raz pierwszy do Polski - żeński odłam zakonu cystersów. Uczynił to pod wpływem swojej żony, legendarnej na Dolnym Śląsku świętej Jadwigi Śląskiej. Po śmierci męża, pochowanego w tym właśnie kościele, Jadwiga zamieszkała w klasztorze trzebnickim i tutaj zmarła, dołączając do władcy Polski. Miejsce nieodwołalnie zyskało przez to status sanktuarium, mając po swojej stronie tak potężny atut, jak grób świętej.

Zanim przeszedłem do najważniejszego punktu miasta i całego powiatu, zerknąłem na niewielkie tężnie solankowe w pobliżu tzw. Stawów Trzebnickich, a następnie na umiarkowanie urodziwy, trochę zbyt betonowy, ale za to zadbany i lekko pochyły rynek.






Przyjeżdża się tu jednak dla Sanktuarium świętej Jadwigi Śląskiej vel Kościoła św. Jadwigi i św. Bartłomieja. Miejsce, tak jak wspomniałem, sięga korzeniami do pierwszych lat XIII wieku, choć zupełnie dziś już na to nie wygląda po licznych odbudowach, przebudowach i szeroko zakrojonej barokizacji. Z zewnątrz w ogóle nie jest to budowla niezwykle wspaniała, a jej głównym atutem są częściowo wyeksponowane, częściowo poukrywane portale kamienne. Wnętrze jednak jest wspaniałe. Barokizacja została tu posunięta dość daleko, ale miejsce nie straciło gotyckiego rdzenia atmosfery - jest dość ciemne, strzeliste, z zachowanymi sklepieniami. Dzięki temu rdzeniowi barokowa nastawa - swoją drogą fenomenalna, z bombastyką i wystawnością godną najwspanialszych bazylik Europy - nie oddziałuje efekciarsko, lecz raczej poszerza mistyczny charakter miejsca, które nawet w upalny letni dzień przenosi w nieco odmienny stan świadomości. Trzebnickie sanktuarium dopełniło na mojej drodze "wielką czwórkę cysterską" Dolnego Śląska - wcześniej zwiedziłem już Henryków, Krzeszów i Lubiąż. Imponuje nieco mniej od tych trzech, ale imponuje bardzo i sprawia, że zwiedzanie województwa bez odwiedzin w powiecie trzebnickim jest bezwzględnie niepełne.



























To ładna i smaczna przewrotność historyczna, że tak jak w klasztorze w bawarskim Andechs - miejscowości pochodzenia świętej Jadwigi - funkcjonuje jeden z najlepszych browarów całych Niemiec, tak również w granicach Trzebnicy jeden z najlepszych na Dolnym Śląsku, na mapie Polski może nie wybitny, ale niebagatelny. Przewrotność dodatkowa - tak jak klasztor w Trzebnicy założony został de facto przez małżeństwo, tak i również ten browar został. Browar Cztery Ściany na standardy polskiego piwowarstwa rzemieślniczego to już instytucja w słusznym wieku, bo powstał w 2016 roku. Na miejscu jest niewielkie stoisko z nalewakami i parę leżaków, można więc wpaść na małą degustację. Miałem tego dnia szczęście, bo również tutaj spotkałem właścicielkę biznesu, która osobiście nalała mi cztery różne piwa (wszystkie dobre, choć nie obraziłbym się, gdyby choć jedno było pozbawione dodatków niepiwowarskich).



Nie mogąc wypić za dużo, jako że dalsza droga wzywała mnie jako kierowcę, pozwoliłem rozweselić się sekcji pasażerskiej, dzięki czemu oględziny ostatniego punktu powiatu i całej wycieczki, która objęła powiatów aż sześć, były wyjątkowo żywiołowe. Z drugiej strony, czemu miałyby nie być, skoro był to śliczny, dosadnie drewniany Kościół św. Józefa w Złotowie, niestety zamknięty, ale wciąż imponujący.


Pozostało wrócić do Wrocławia, co zajęło pewnie jakiś kwadrans. Być może tak krótki czas powrotu do domu odbiera wycieczce status poważnej wyprawy, ale z drugiej strony dostarcza optymistycznej świadomości. Dobrze mieć w tak niewielkim oddaleniu od swego miasta - na wzgórzach, które widać nawet gołym okiem z co wyższych tego miasta punktów - powiat trzebnicki. Piwa, wina i średniowiecznych świętych nigdy w otoczeniu za wiele.

Komentarze