Powiat górowski. W krainie zamkniętych kościołów

Nie zamieniłbym Dolnego Śląska na żaden inny region Polski. To nie tylko kwestia przywiązania do tego miejsca, ale również i przede wszystkim bezdyskusyjnego piękna, ciekawej historii oraz jedynej w swoim rodzaju atmosfery. Z trzydziestu powiatów województwa dolnośląskiego któreś muszą jednak być obszarami niezbyt atrakcyjnymi, a wśród nich z kolei jeden musi zamykać ranking na ostatnim miejscu. Nie mam większych wątpliwości co do tego, że jest nim powiat górowski.

Outsiderski charakter powiatu, drugiego najbardziej wysuniętego na północ w województwie, zaczyna się jeszcze przed wejściem do auta czy pociągu - a nie, wróć, kolej tu nie dojeżdża - i rozpoczęciem nieco groteskowej wyprawy w celu zwiedzenia go. Zaczyna się od danych statystycznych, które mówią wprost, że jest to najmniej zaludniony powiat Dolnego Śląska (ok. 34,5 tysiąca mieszkańców), a że nie jest wcale mały, to jednocześnie ma najmniejszą gęstość zaludnienia. Nieco trudniej, choć wciąż bardzo łatwo dotrzeć do dwóch kolejnych danych: powiat wypada najgorzej w województwie, jeśli chodzi o PKB na mieszkańca, a także jeśli chodzi o pracę. Od lat. Najnowsze dane mówią o stopie bezrobocia 15,5% w porównaniu ze średnią wojewódzką na poziomie 5,9%. 

Powiat górowski jest więc jakby na bocznym torze Dolnego Śląska. Nie ma osobnej tożsamości historycznej, wchodząc kiedyś w skład Księstwa Głogowskiego. Nawet poważniejsze drogi, ekspresówki na Poznań i na Zieloną Górę, omijają go odpowiednio trochę na wschód i na zachód. W fascynujący sposób z tą marginalizacją idzie ramię w ramię bardzo słaba, a właściwie fatalna jak na to piękne województwo wartość turystyczna. Próżno szukać tu zabytków naprawdę wybitnych, urokliwych miast czy jakiegoś wyróżniającego się piękna naturalnego (trochę lasów i mnóstwo pól, praktycznie płasko). Ale próba odnalezienia czegoś w takim miejscu na zasadzie "mimo wszystko" to wyzwanie podróżnicze, od którego niewiele rzeczy bardziej mnie ekscytuje.

Moja przygoda z powiatem górowskim, wyglądająca trochę jak przejazd z powiatu głogowskiego do trzebnickiego (poza nimi graniczy jeszcze z lubińskim i wołowskim oraz z województwem wielkopolskim), potrwała nie więcej niż dwie-trzy godziny, co jest i pozostanie rekordem w moim podróżniczym planie dolnośląskim. Nie był to wcale czas nieprzyjemny, również dzięki niezapomnianemu towarzystwu i archetypicznie letniej pogodzie. Sam powiat nie odznaczył się szczególnie gęstą atmosferą, ale jakąś odznaczył - zapamiętałem go jako niesamowicie leniwe, prawie wymarłe miejsce, w którym upływ czasu nie robi na nikim wrażenia i jakby nikt nie ma nic do załatwienia - czy to z wykorzystaniem auta, czy własnych nóg. Fakt, że była to niedziela, ale gdy tylko wjechałem do powiatu trzebnickiego, nagle zrobiło się niezwykle ożywczo i niemal tłumnie.

Jedna z podstawowych prawd podróżniczych głosi, że wszędzie jest coś ciekawego i oczywiście również w powiecie górowskim są takie rzeczy. Mogłyby się niektóre z nich otrzeć nawet o kategorię bardzo ciekawych, gdyby nie antyturystyczna przypadłość tego terytorium. Najładniejsze i najbardziej interesujące punkty na jego mapie to bowiem zdecydowanie kościoły - a jednak, mimo najbardziej kościelnego dnia tygodnia, wszystkie one były zamknięte na cztery spusty.

Jeden z nich mógłby naprawdę w miarę istotnie odcisnąć się na podróżniczej mapie województwa i był to pierwszy punkt, jaki w powiecie odwiedziłem. Kościół św. Marcina w Sicinach sam siebie tytułuje "arcydziełem sztuki śląskiego baroku". Z tym "arcy", sądząc po zdjęciach wnętrza, może bym nie przesadzał, ale na pewno jest to dzieło niemałe. Świątynia powstała w 1736 z ramienia cystersów z nieodległego Lubiąża. Dziś z zewnątrz to budowla bardzo zadbana, prezentująca barok spokojny, wyważony, elegancki i harmonijny. We wnętrzu jest zupełnie inaczej - barwnie, bombastycznie, intensywnie i dekoracyjnie - ale dowiedziałem się o tym ze zdjęcia na tabliczce przed kościołem. Starczyło chęci na postawienie tabliczki z obszernym tekstem, który rozpływa się nad walorami estetycznymi świątyni - zabrakło na udostępnienie jej do zwiedzania nawet w tak oczywistym terminie jak wakacyjna niedziela.



Zajechałem następnie do stolicy powiatu, czyli Góry (Guhrau), czasem zwanej Górą Śląską, miasta na nieco ponad 11 tysięcy mieszkańców. Prawa miejskie od końcówki XIII wieku to dumny fakt, ale dziś Góra może być najbardziej senną ze wszystkich powiatowych stolic na Dolnym Śląsku. Jest całkiem miłym miejscem, choć poza samym rynkiem ubogość trochę od niej bije. Rynek jest spory i dobrze zorganizowany, bo miejsca parkingowe są ograniczone, a środek jest bardzo ładnie zazieleniony i wyposażony w ławki. Pudruje to fakt, że pierzeje rynku to tylko częściowo niezbyt wystawne kamienice, a częściowo bloczki.





Najcenniejszym zabytkiem Góry jest późnogotycki Kościół św. Katarzyny Aleksandryjskiej z przełomu XV i XVI wieku. Niestety również zamknięty - mimo niedzieli, mimo że to w zasadzie najściślejsze centrum całego powiatu. Szkoda, bo wnętrze, na które zerknąłem przez kratę, jest co najmniej dobre, a barokowego ołtarza nie powstydziłyby się kościoły Wrocławia. Z zewnątrz można podziwiać dość niezwykłą, niesymetryczną fasadę i liczne kamienne tablice, wmurowane w ściany.





Warto zerknąć jeszcze na XV-wieczną Wieżę Głogowską, najokazalszą pozostałość po murach miejskich, z klimatycznym przejściem i dobrze zachowaną. Chwilę przed jej zobaczeniem napotkałem mężczyznę o aparycji średnio zaawansowanego żula, który mówił do kogoś lub do siebie po angielsku, co można uznać za największe osiągnięcie powiatu w zakresie atrakcyjności turystycznej.

Między dwoma miastami skusił mnie uroczy, szachulcowy Kościół św. Piotra i Pawła w Sułowie Wielkim, dosłownie jakieś 200 metrów od granicy z Wielkopolską. Ładna rzecz - w środku chyba też, o czym jednak oczywiście nie przekonałem się na własne oczy.



Frustrację podróży po powiecie górowskim przypieczętowało jego drugie, mniejsze miasto - Wąsosz (Herrnstadt), gdzie jednocześnie pożegnałem się z regionem. Ten malutki ośrodek (trochę ponad 2,5 tysiąca mieszkańców) o bardzo długiej historii (prawa miejskie z 1290 roku) nie dostarcza nawet minimum przyzwoitości małych miasteczek, czyli ładnego rynku. Rozsądnie zwie się go tu zresztą Placem Wolności - rynkiem był kiedyś, dziś jakby zamiast ratusza stoi tu sklep Stokrotka, a po przekątnej placu przebiega droga krajowa 36, łącząca Lubin z Ostrowem Wielkopolskim. Ze względu na nią zieleń i niezbyt urodziwe kamieniczki nie ratują sytuacji.




Najruchliwsza droga całego powiatu, przebiegająca przez środek dawnego miejskiego rynku, to smutne podsumowanie tej mikropodróży. A jednak przekaz tej relacji niech wybrzmi pozytywnym akordem: nawet w najmniej atrakcyjnym z trzydziestu powiatów można odnaleźć rzeczy ładne. Warto jedynie pamiętać, że najlepiej zakręcić się przy nich w okolicach mszy.

Komentarze