Niderlandy: część IX. O wyspach morskich i miejskich

Podróż po Niderlandach, tak jak podróż po każdym kraju na świecie, miała swoje wady. Kluczową było chyba to, że prawie w ogóle nie była ona podróżą w najbardziej urzekającym i romantycznym, przynajmniej dla mnie, sensie tego słowa. Przez znaczną większość swego trwania nie dostarczyła mianowicie poczucia podróżowania jako będącego pewnym wyzwaniem przemieszczania się, dającego choćby pozorne wrażenie zmagań z niebezpieczeństwami nieznanych dróg obcych krain. Jest jeszcze jakimś tam wyzwaniem dotarcie z Polski do Holandii autem, nawet jeśli dla wielu osób to szara codzienność, ale autostrady środkowych Niemiec nie są ani zbyt ekscytujące, ani w Holandii nie leżą. W kraju docelowym natomiast ekscytacja z samego w sobie przemieszczania się do kolejnych punktów jest niewiele większa, niż z jazdy autobusem po mieście - po pierwsze ze względu na brak dzikości, po drugie przez płaski teren, po trzecie przez krótkie odległości, po czwarte wreszcie przez specyfikę warunków drogowych, doskonale komfortowych i doskonale nudnych. A jednak na ostatnie półtorej doby mojej objazdówki Niderlandy uśmiechnęły się do mnie również pod tym względem i przełamały marazm trasy.

Stało się to za sprawą nieśmiertelnej instytucji wyspy. O tym, że Holandia w ogóle jakieś wyspy posiada - nie licząc szczątków imperium kolonialnego na Karaibach - dowiedziałem się, prawdę powiedziawszy, dopiero w trakcie planowania podróży. A ma nawet cały archipelag - Wyspy Zachodniofryzyjskie, które stanowią z kolei fragment dłuższego archipelagu Wysp Fryzyjskich, ciągnącego się aż do Danii. Wyspy już ze swej istoty wprowadzają pewną logistyczną ekscytację w każdą wyprawę. A finał mojej wyprawy objął wyspy różnego rodzaju - nie tylko te, które stworzyła przyroda, ale też te utworzone przez człowieka i na pozór niemające wiele wspólnego z pierwszymi.

Nomenklatura zdradza tu już, że Holandia jako taka wysp morskich jednak nie posiada - bo Fryzja to ta część Królestwa Niderlandów, która ze wszystkich najmniej powinna być Holandią nazywana, z osobnym językiem i z mocnym skrętem historyczno-kulturowym na wschód, to jest w stronę Niemiec. Ale choć prawie wszystkie kawałki wspomnianego archipelagu faktycznie przynależą do prowincji Fryzja (język polski nie odróżnia historycznej nazwy Frisia od współczesnej nazwy samej prowincji - Friesland), to kawałek największy - wyspa Texel - administracyjnie zalicza się jeszcze do prowincji Holandia Północna.

To, co w Texel ekscytujące, zaczyna się jeszcze przed dotarciem tam - w celu tego dotarcia trzeba bowiem skorzystać z ogromnego promu i spędzić około pół godziny na Morzu Północnym. A sama wyspa przenosi wreszcie na teren innych Niderlandów, gdzie wieje już dość istotnie dzikością, nawet jeśli nie są to podmuchy huraganowe, gdzie ucieka się od miejskiego zgiełku, gęstwiny zabudowań i katorżniczego utylitaryzmu każdego skrawka ziemi. I gdzie natura jest piękna. Najpierw dotarłem na północny czubek wyspy (można ją przejechać również w jakieś pół godziny), by zobaczyć ładną, samotną, sztywno sterczącą, dość grubą i czerwoną latarnię morską w pobliżu miasteczka De Cocksdorp (która to nazwa powinna przykuć uwagę konkretnych osób, mianowicie zaznajomionych z pewnym nurtem w kulturze). Potem już jednak szybkie zameldowanie w hotelu i spacer w stronę Nationaal Park Duinen van Texel, czyli Parku Narodowego Wydm Texel. To niekoniecznie dramatyczny, ale śliczny kawałek przyrody i trochę magiczny - wydmy, liczne, gęsto usiane, pokryte zielonym puchem i nieprzytłaczająco duże, są estetycznie nieco bajkowe, jakby stanowiły królestwo krasnoludków czy niziołków. Stanowią królestwo królików - te cudowne stworzenia w takim zagęszczeniu w naturze widziałem wcześniej chyba tylko raz w życiu, wiele lat temu. Zdarzyło mi się też dostrzec samca i samicę ze szlachetnego gatunku ptaków fazanowatych. Atmosfera nie jest jednak wcale bajkowa - pustka i dość głośno poczynające sobie Morze Północne, które pierwszy raz w życiu miałem okazję dotknąć, oddają lekko melancholijny klimat. W najdalszym punkcie wędrówki zjadłem na plaży bardzo fajne fish & chips, a z powrotem w miasteczku De Koog, gdzie spałem, jeszcze świetną jagnięcinę, która mimo przypadkowo wybranej knajpy trafiła do kulinarnego topu całej podróży.






























Krótko cieszyłem się urokami Texel - wstałem nazajutrz na dość wczesny prom powrotny, by zobaczyć jedno, jedyne miejsce w kontynentalnej Fryzji: miasteczko Hindeloopen. Choć ma poniżej tysiąca mieszkańców, to dumnie dzierży prawa miejskie już od 1225 roku. Ze wszystkich tego typu miejscowości w całych Niderlandach być może właśnie do Hindeloopen wróciłbym najchętniej, by przenocować - jest niezwykle urokliwe i być może fryzyjska tożsamość ma w tym coś do powiedzenia, bo wydaje się - nareszcie - nieco mniej poukładane, odmierzone od linijki, wyglancowane. Choć może to siła sugestii, a robotę zrobiły urokliwe kanaliki, wszędobylskie kwiaty i koty na każdym kroku. W każdym razie rewelacja.

































Odludność ostatniej części podróży zmąciła na chwilę wizyta w Groningen, ostatnim dużym mieście, stolicy prowincji o tej samej nazwie, którą zamieszkuje ponad dwieście tysięcy ludzi (szóste miasto w kraju). Nie przypadło mi szczególnie do gustu po całej plejadzie ślicznych niderlandzkich miast, jakie zobaczyłem do tej pory. Moderna wdziera się tu w tkankę zabudowy już naprawdę intensywnie, docierając nawet na rynek - powiewa już północnoniemiecką brutalnością. Parę ciekawych budynków jednak się znajdzie, jak choćby monumentalny, neorenesansowy gmach Academiegebouw z początku XX wieku czy skrajnie charakterystyczne, nawiązujące do egipskich piramid centrum kultury Forum Groningen z 2019 roku.
















Do miasta zajechałem głównie po to, by zwiedzić słynne Groninger Museum. Już z zewnątrz jest interesująco - to właściwie sztuczna wyspa, ułożona z wzorcowo postmodernistycznych, kolorowych, klockowatych budynków, składających się w jeden kompleks. Same ekspozycje jak na standardy niderlandzkie nie są powalające, ale nie żałuję, że zjechałem do miasta na dwie godziny. Głównie ze względu na fascynującą wizualnie i fascynująco zaprezentowaną wystawę przedziwnych zastaw stołowych i innych przedmiotów sztuki bez-użytkowej, kuriozalnych i urzekających jednocześnie.










































Texel nie pozostało najbardziej dosadną ucieczką od niderlandzkiej cywilizacji - okazała się nią fryzyjska wyspa Schiermonnikoog. Stanowi w całości jedną gminę i jest to najmniej zaludniona oraz najrzadziej zaludniona gmina w całym kraju - ma mniej niż tysiąc mieszkańców. To również najstarszy niderlandzki park narodowy, w związku z czym promy na wyspę - choć wcale niemałe - nie przewożą aut, a jedynie ludzi. Na miejscu można wypożyczyć rower i objechać nim ten skromny kawałek lądu. Odczucie jest skrajnie odmienne od reszty kraju - pustka na większości terenu jest całkowita, nie licząc krów i owiec. Krajobraz nie jest porywający; ktoś mógłby nawet łatwo nazwać go nudnym - płasko, mało drzew, trochę wody, skromne wydmy. Głównie to wielkie połacie trawy, a jednak ma to jakiś swój osobny urok i na pewno mocno kojące oddziaływanie. Dużo więcej zwierząt niż ludzi to też nielekki plus.



























Po drodze do ostatniego celu zjadłem miły posiłek w losowej restauracji, znalezionej na jakiejś wsi z ładnym wiatrakiem - ostatni już posiłek tej podróży. W dalszej trasie słońce zaczęło zachodzić i krajobraz niderlandzkiego mainlandu w końcu objawił mi na chwilę swoją romantyczną warstwę, która eksploduje na obrazach wielkich pejzażystów tego narodu.





Najbardziej klimatyczny moment całej wyprawy - jedyny o transcendentnych aspiracjach - Niderlandy zostawiły mi na sam koniec, choć zupełnie się tego nie spodziewałem. Bardzo późnym wieczorem udało mi się w końcu dotrzeć do Bourtange, miejscowości o statusie wsi, która w gruncie rzeczy jest malutkim fortem gwiaździstym - i wyspą, bo fort otoczony jest przez podwójną fosę. Fort ten, obecnie półtora kilometra od granicy z Niemcami, kazał wybudować Wilhelm Orański podczas wojny osiemdziesięcioletniej, by kontrolować drogę z Niemiec do Groningen (zajmowanego wtedy przez Hiszpanów). W użyciu dla swych pierwotnych celów pozostawał do połowy XIX wieku. Pięcioramienna gwiazda, którą tworzy, ma "średnicę" zaledwie trzystu metrów, a pięciokąt foremny w środku gwiazdy, który pokrywa część zamieszkałą - jeszcze dwa razy mniejszą. To skrajnie mała osada, ale skrajnie pełna atmosfery, zwłaszcza w nocy, kiedy jest trochę jak wyjęta z bardzo estetycznego horroru.














Nie spotkałem żywego ducha, wjeżdżając na teren fortu przez dość długi most, meldując się bezkontaktowo i spacerując później po jego małym terenie. W spokoju i jednocześnie przyjemnym, bo "czysto pojęciowym" niepokoju przemierzałem wąskie uliczki i okrągły, odrealniony plac na samym środku. Drepcząc po zazielenionych murach i spoglądając to na wnętrze fortu, to na "podgrodzie", pozwoliłem dotrzeć do siebie myśli, że podróż jest zakończona - pozostał już tylko sen i żmudna droga powrotna. Na murach właśnie dostrzegłem widok, który poruszył mną najmocniej ze wszystkich, jakie w Niderlandach oglądałem, choć było tam wiele bardziej bezpośrednich, kultowych czy monumentalnych. A jednak patrząc na dwa czerwone mosty, doprowadzające do jednej z bram fortu, i na niewielkie domostwo na wysepce pomiędzy nimi, z jakiegoś względu poruszony zostałem do głębi i nie chciałem odejść. Siłą wyobraźni łatwo mógłbym dostrzec samotnego, tajemniczego jeźdźca, przybywającego do Bourtange późną nocą w sobie tylko znanym celu. Tym samotnym jeźdźcem byłem już jednak tego wieczora ja sam.


Z niechęcią i tylko z kronikarskiej powinności wrzucam jeszcze zdjęcia z Bourtange porannego - za dnia fort przepełnia się słodyczą i również jest bardzo ładny, ale wolałbym zapamiętać go takiego, jakim był w nocy.





Moja podróż zakończyła się dokładnie tak samo, jak się zaczęła - nikt nie podał mi nic do jedzenia. Wtedy było już za późno na kolację, a teraz z kolei za wcześnie na śniadanie. Pozostało więc nie zwlekać i przekroczyć tak bliską granicę w nadziei, że niemieckie przystanki przy autostradzie będą bardziej łaskawe. I choć holenderskich nawyków żywieniowych nie zrozumiem chyba nigdy, to Niderlandy zapamiętam jednoznacznie bardzo pozytywnie, wracając tam z przyjemnością, jeśli tylko los pozwoli.

Komentarze