Mazowieckie: część I. Rozproszone blaski podgrodzia

Mogłoby się wydawać, że województwo największe, najbardziej zaludnione, dość centralnie położone, przez praktycznie całą swą historię przynależne do Polski i zawierające w swych granicach jej stolicę, powinno stanowić adekwatną reprezentację całego kraju. Można wymienić sporo państw, w których takie atrybuty rzeczywiście korelują z charakterem dla tych państw typowym. Można by też na pewno znaleźć takie punkty widzenia, które faktycznie czynią z Mazowsza coś reprezentatywnie polskiego, kraj w pigułce pod jakimiś tam względami. Mój punkt widzenia skłania jednak do stwierdzenia, że jest to kraina wyjątkowo nietypowa.

Będę o województwie mazowieckim mówił jako o Mazowszu, choć jest to z co najmniej trzech powodów mocno nieprecyzyjne. Po pierwsze, granice jednostki administracyjnej zawierają w sobie nie tylko historyczne Mazowsze, ale też spore kawałki Podlasia i Małopolski. Po drugie, kraina Mazowsza jednocześnie rozciąga się poza te granice, nachodząc zwłaszcza na województwo podlaskie i łódzkie. Po trzecie w końcu, niewiele zachowało się tożsamości Mazowsza w Mazowszu. 

Warszawa niemal zupełnie odcięła się od swojej regionalnej przynależności, stając się tak naprawdę osobnym bytem, który należy przede wszystkim do całej Polski, w drugiej kolejności do Europy i całego świata, a dopiero gdzieś na końcu, symbolicznie i w zasadzie tylko historycznie, do Mazowsza, które od dawna nie ma dla tej metropolii znaczenia. Nie bez powodu pojawiają się nawet postulaty utworzenia ze stolicy Polski odrębnej jednostki wojewódzkiej. Mazowieckości szukać należy więc poza nią, ale tam też niełatwo ją znaleźć - i wsie, i miasta nie odznaczają się na ogół niczym wyróżniającym, są też dość nijako-brzydkawe. Poza nielicznymi muzeami i jedną restauracją, serwującą przynajmniej po części dania kuchni mazowieckiej, która to kuchnia znacznej większości Polaków z niczym chyba się nie kojarzy, nie znalazłem żadnego punktu, który chwaliłby się mazowiecką przynależnością.

I to w zasadzie wyjaśnia nietypowość przypadku województwa mazowieckiego. Składa się ono z jednego miasta, które, dzierżąc wprawdzie wiele toposów polskości, jest jednak odmienną od wszystkiego innego w Polsce, międzynarodową metropolią, oraz z wielkiego terenu, który w większości jest raczej nijaki, raczej niezbyt ładny i raczej nieprzesadnie interesujący. A Polska nijaka, niezbyt ładna i nieprzesadnie interesująca zdecydowanie nie jest. Taki stan rzeczy prowadzi to moją relację do najdziwniejszego układu ze wszystkich wojewódzkich: będzie ona podzielona na dwie części, z czego pierwsza dotyczyć będzie wszystkiego poza jednym miastem, a druga tego jednego miasta, przy czym druga będzie chyba kilkunastokrotnie dłuższa.

Powyższe zdania brzmią chyba trochę pejoratywnie i ma to swoje uzasadnienie - województwo mazowieckie, jeśliby wyjąć z niego Warszawę, stałoby się najmniej interesującym ze wszystkich szesnastu. Wyjęcie największego miasta to oczywiście zazwyczaj spore umniejszenie atrakcyjności regionu, ale gdyby porównywać województwa w ten sposób, to tylko sąsiednie łódzkie bez Łodzi byłoby jeszcze mniej godne uwagi. W połączeniu z olbrzymią powierzchnią Mazowsza sytuacja staje się więc faktycznie trochę nędzna. Warszawa to według mnie jedno z czterech najlepszych do zwiedzenia miast w Polsce i robi dużą różnicę, plasując całe województwo mniej więcej w połowie rankingu atrakcyjności wszystkich szesnastu - jednak jej ogromne podgrodzie, jakim jest reszta województwa, nie przyczynia się do tej pozycji bardziej niż w kilku procentach. Zbyt duży to natomiast obszar, by nie znalazło się na nim nic interesującego - i znalazło się nie tak mało, nawet jeśli żadna z tych rzeczy nie wpisuje się moim zdaniem na listę krajowego topu.

Prosto z Wrocławia dotarłem na obrzeża Radomia, historycznie położonego jeszcze w Małopolsce, drugiego największego miasta województwa i czternastego całej Polski z 217 tysiącami mieszkańców. Chyba wcale nie zawsze tak było, ale od jakiegoś czasu miasto to cieszy się kiepsko-żartobliwą sławą, symbolizując w humorystycznych wypowiedziach najbrzydsze tudzież najbardziej zapyziałe miejsce w kraju. Nie planowałem Radomia w ścisłym sensie zwiedzać i tego nie zrobiłem (będzie zatem największym polskim miastem, jakie pominąłem w swoim planie wojewódzkim), ale wpadłem tam na chwilę na obiad i mogę stwierdzić, że nie zasługuje sobie na swój stereotyp, nawet jeśli uwzględniając liczbę mieszkańców jest faktycznie bardzo lichy.

Chodziło mi jednak o konkretne, oderwane od miasta miejsce na obrzeżach Radomia - Muzeum Wsi Radomskiej, jeden z częściej odwiedzanych skansenów w Polsce. Jak to zwykle w przypadku tego typu przybytków, jest to rzecz bardzo przyjemna, choć w rankingu podobnych sobie placówek umieściłbym ją gdzieś w połowie. Przeciętne jest natężenie atmosfery wiejskiej sielskości, przeciętna atrakcyjność wizualna zabudowań, przeciętne rozplanowanie muzeum, trochę zbyt rozstrzelonego na dużym obszarze - przeciętne, lecz nie złe.




































Generalnie, jeśli ktoś mieszka w Warszawie, polecam raz w życiu wybrać się do radomskiego skansenu, ale ostrzegam, że pomysł ten ma swoją wadę. Trasa między tymi dwoma miastami, którą po obiedzie w Radomiu zrobiłem, żeby dostać się do parku narodowego pod stolicą, była chyba najbrzydszym odcinkiem drogi, jaki przejechałem w całej Polsce, zwłaszcza bliżej Warszawy, której przedmieścia są generalnie niezmiernie paskudne. Z drugiej strony było to doświadczenie skrajnie dosadnie reprezentujące jeden z nadrzędnych polskich problemów estetycznych, a konkretnie bilbordozę. Pseudo-wiejskie i przemysłowe zabudowania po obu stronach drogi nie pomagają. Gdyby nie uderzeniowa dawka urody na miejscu pasażera, moje poczucie estetyki mogłoby się na mnie po tym odcinku obrazić.

W końcu dotarłem jednak do Kampinoskiego Parku Narodowego, zwanego potocznie Puszczą Kampinoską, który dosłownie przytula się do granic Warszawy i do którego można dotrzeć nawet komunikacją miejską. Oczywiście tylko do jego części, bo park jest jednym z największych w Polsce. Niestety daleko mu mimo tego atrybutu do najbardziej atrakcyjnego. Jak wskazuje nazwa potoczna, jego głównym atutem jest las, a w mniejszym stopniu mokradła - i tak jak las, tak i mokradła są bardzo ładne, z momentami pięknymi, ale i sporo lasów, i sporo mokradeł bardziej niesamowitych da się trochę w kraju znaleźć nawet poza parkami narodowymi. Podstawową wadą jest spore zadeptanie przez ludzi, wynikające z bliskości stolicy, która w weekendy szturmuje puszczę często nie po to, by podziwiać naturę, lecz by na jej łonie jedynie biwakować. W dodatku droga, jaka ciągnie się wzdłuż parku i z której można wjeżdżać do kolejnych części tego ogromnego lasu, to paskudztwo podobnej klasy, co trasa Radom-Warszawa - piękno przyrody poprzedza więc bezpośrednio brzydota cywilizacji. Tak czy inaczej jest to jednak kawał świetnej natury i warto ją podziwiać, tylko najlepiej wcześnie rano. Zrobiłem trzy ścieżki dydaktyczne - trochę sztampowo leśną i najbardziej zadeptaną, bo najbliższą Warszawy ścieżkę "Wokół Opalenia", kawałek bagnistej ścieżki "Do Karczmiska" i chyba najlepszą ścieżkę "Dolinką Roztoki", która przechodzi przez śliczny, wydmowy las i która w skrajnym punkcie pętli daje piękny widok na rozległą łąkę.




















Chwilę po opuszczeniu parku odbiłem się od Żelazowej Woli, bo parę dni wcześniej dom Chopina zmienił godziny otwarcia - kupiłem więc pamiątkowy kubek i z myślami, gdzie wcisnąć ten punkt podróży (ostatecznie wcisnąłem go na sam koniec) udałem się do Warszawy, gdzie spędziłem ponad pięć intensywnych dób z hakiem. Miłośników chronologii odsyłam więc w tym momencie do wpisu o stolicy, a sam przechodzę dalej, odnajdując się sześć nocy później, opuszczającego Warszawę i zaczynającego drążyć resztę województwa.

Ze stolicy dotarłem dość wcześnie rano do Płocka, który ma 122 tysiące mieszkańców i jest przez to trzecim miastem Mazowsza, a przez coś innego również najstarszym. Nie nazwałbym go miejscem niesamowitych doznań, ale zrobił na mnie zdecydowanie pozytywne wrażenie, dając odczucie spokoju, który nadaje mu wrażenie miasta raczej dwa-trzy razy mniejszego. Zerknąłem na całkiem godny, choć niewzbudzający większych emocji rynek, zjadłem śniadanie w bardzo przyjemnym lokalu i przeszedłem do dania głównego, bez którego w ogóle bym się w Płocku nie pojawił. Jest nim Bazylika Katedralna WNMP, w której pochowani są między innymi Władysław Herman, Bolesław Krzywousty i Konrad Mazowiecki. Teoretycznie jest więc bardzo stara - najstarsze, praktycznie niewidoczne jej elementy są romańskie i pochodzą z XII wieku, ale praktycznie cała obecna estetyka świątyni to neoromanizm z początku XX wieku, efekt ostatniej z kilku przebudów. Kościołów w neostylach z przełomu XIX i XX wieku jest w Polsce tak dużo, że jechanie dla jednego z nich specjalnie do Płocka wydaje się kontrowersyjne, ale warto było - rzadko kiedy "neo" jest tak szczere i dopracowane, przynosząc atrakcyjne wrażenia architektoniczne i odnajdując łączność z atmosferą faktycznie romańskich kościołów, romansując jeszcze dodatkowo z Bizancjum poprzez barwne polichromie.
























Koło kościoła stoi resztka Zamku Książąt Mazowieckich, z którego pierwotnej formy pozostał przede wszystkim dwie masywne, ceglane wieże: Zegarowa i Szlachecka. Przede wszystkim warto jednak dojść na pobliski taras widokowy (katedra i zamek są na całkiem wysokim wzniesieniu), by odnaleźć piękny widok na Wisłę, która w Płocku bardzo mocno się rozszerza i przypomina bardziej jezioro niż rzekę.







Z Płocka ruszyłem do Sierpca, by zobaczyć Muzeum Wsi Mazowieckiej - skansen mniej znany, rzadziej odwiedzany, ale moim zdaniem znacznie lepszy niż ten w Radomiu. Nigdzie chyba na Mazowszu nie da się Mazowsza poczuć tak dobrze, jak tutaj. Układ muzeum jest taki, że w dużym stopniu przypomina raczej autentyczną, żyjącą wieś, zwłaszcza że w niektórych chatach można odnaleźć pracowników zajmujących się zajęciami dawnych ludzi wsi, czasem przebranych w stroje ludowe. Piękne dwory i chałupy pomalowane na chabrowy kolor - czy to od zewnątrz, czy od wewnątrz - zapadły mi w pamięci szczególnie.




















































Ostatnim punktem do zwiedzenia przed wjechaniem do innego województwa był Zamek Książąt Mazowieckich w Ciechanowie, zbudowany na przełomie XIV i XV wieku, a od potopu szwedzkiego z wiadomych przyczyn znajdujący się w ruinie. Ruina to całkiem okazała, z oddali już odznaczająca się grubością i potęgą ceglanych murów, do pewnego stopnia odbudowana - oddziałuje, choć w kraju pełnym świetnych zamków nie robi ogromnego wrażenia, można go nazwać nawet nieco nudnym.

Są miejsca do zwiedzenia i są też miejsca do zjedzenia - jednym z tych ostatnich pożegnało mnie, choć jeszcze nie ostatecznie, Mazowsze, i nie mam pewności, czy nie był to aby najbardziej satysfakcjonujący punkt tego województwa poza Warszawą. Gospoda Pazibroda, mimo lub też dzięki prostocie swojej kuchni, zrobiła na mnie chyba nawet większe wrażenie, niż wszystkie świetne knajpy, jakie odwiedziłem w stolicy. Wreszcie udało się tu poczuć regionalizm za pośrednictwem przepysznego, typowo mazowieckiego piwa kozicowego (jałowcowego napoju bezalkoholowego, piwem będącego tylko z nazwy) oraz podobno również typowego placka ziemniaczanego z kapustą i grzybami. Nie tylko dania główne, ale też wspomniany napój, a także wędliny, smalec i chleb - i chyba dużo innych wyrobów - powstają na miejscu i wszystkie były obłędne. Doprawdy, właśnie tam wróciłbym najchętniej z całego pozawarszawskiego Mazowsza, siedziało mi się tam wspaniale i wspomnienie tego późnego obiadu budzi we mnie już po dwóch miesiącach wielką tęsknotę. Zwłaszcza że w tych okolicach region zrobił się też nareszcie ładny - dużo rzadziej zaludniony, spokojniejszy, bardziej autentycznie wiejski.





Było to jednak tylko preludium do klimatów Podlasia, na które wjechałem niedługo potem. W tym momencie zaczęła się więc zupełnie inna opowieść, znów jednak muszę zrobić przeskok w czasie, tym razem tygodniowy, by powrócić jeszcze do Żelazowej Woli, do której wstąpiłem ponownie w drodze do Wrocławia. Głęboko wierzę, że Chopin był faktycznie jednym z kilku najwybitniejszych Polaków w historii i nie mogłem sobie odpuścić jego domu rodzinnego. Miejsce jest odrobinę rozczarowujące - dworek jest całkiem śliczny, ale w większości nie wygląda tak jak w czasach geniusza, ani na zewnątrz, ani w środku, a zgromadzone eksponaty nie powalają objętością. Nie mogę jednak żałować odwiedzin, bo być tu musiałem. Dodatkowym atutem jest piękny park przy posiadłości, w którym z ukrytych głośników sączy się muzyka znakomitego kompozytora.














W Mazowszu jako podgrodziu Warszawy się więc nie zakochałem i jest spora szansa, że będzie dla mnie od teraz do końca życia już tylko fragmentem drogi do stolicy, na Podlasie czy na Mazury. To jednak województwo o implozyjnym charakterze, które, tak jak wspomniałem, prawie wszystkie swoje atuty skoncentrowało w jednym mieście. I dopiero opowieść o tym mieście jest właściwym fragmentem całej mazowieckiej odysei.

Komentarze