Niderlandy: część VII. W mrok i ekstazę wszelkimi kanałami

W przypadku wielu europejskich krajów trudno jest szybko i jednoznacznie wskazać jedno miasto, które z podróżniczego punktu widzenia prezentuje się najatrakcyjniej. Pośród państw pozostałych, w których wskazać je łatwo, raczej mniej niż bardziej licznych, nieczęsto z kolei się zdarza, żeby to ewidentnie najciekawsze miasto było ciekawe na tyle, by definiowało ono większość tego państwa atrakcyjności. Jednym z wyjątków - i zarazem wyjątkiem chyba najjaskrawszym - jest Holandia i jej konstytucyjna stolica: kultowy, jedyny w swoim rodzaju, deliryczny Amsterdam.

Oczywiście jest to wyjątek tylko z pewnego punktu widzenia. Nie opieram się w tym momencie na żadnych oficjalnych danych, ale też nie wymyślam tego stwierdzenia z nicości, lecz biorę je z licznych obserwacji: sądzę mianowicie, że jakieś 80-90% ludzi, którzy odwiedzają Niderlandy w celach turystycznych, odwiedza Amsterdam i tylko Amsterdam. (Nie będę próbował zgadnąć, jaki procent odwiedza go z kolei tylko dla tego, co w Amsterdamie wyeksponowane i dostępne, a gdzie indziej nielegalne i mroczne, ale na pewno też nie jest to procent niski.) Absurdem byłoby uznać, że skoro tak, to rzeczywiście poza stolicą nie ma prawie nic ciekawego. Ale fakt niezwykle silnego przyciągania jest godny odnotowania i niebiorący się znikąd.

Ja jestem jak najdalszy od twierdzenia, że Amsterdam wart jest więcej, niż cała reszta tego pięknego kraju. Jednocześnie jednak przyznaję bez zawahania, że z całego tego kraju jest najbardziej godzien uwagi i jeśli faktycznie można by zobaczyć w nim tylko jedno przed śmiercią, powinno to być właśnie to miasto. Wygodnie byłoby powiedzieć, że to tylko turystyczna wydmuszka, poświęcić mu nie więcej niż parę godzin i przejść dalej - wygodnie, bo jest dość zatłoczony, bardzo drogi nawet jak na Holandię i na pewnym poziomie męczący. Jednak rzesze turystów mylą się nieco rzadziej, niż chciałoby się w to wierzyć. Spędziłem w Amsterdamie mniej więcej jedną trzecią podróży po całym kraju i były to proporcje adekwatne.

Jak na swój niewyobrażalnie kultowy, ikoniczny status i fakt położenia w Europie Amsterdam nie jest miejscem do przesady wiekowym. Owszem, na przełomie XII i XIII wieku istniała już na jego miejscu osada rybacka, a na początku wieku XIV miejscowość otrzymała prawa miejskie, ale nie jest to nic nadzwyczajnego, jeśli porównać choćby z miastami Dolnego Śląska, bym nie musiał daleko szukać. W dodatku Amsterdam przez wielkie "A" zaczyna się tak naprawdę w wieku XVII, kiedy wraz z całym krajem osiągnął swój Złoty Wiek. Miasto stało się wówczas praktycznie stolicą światowego handlu i tym samym miastem być może najbogatszym; wtedy też powstała sieć kanałów, wpisana dziś na listę UNESCO. Po mniej tłustych, kolejnych stuleciach, w drugiej połowie XX wieku Amsterdam zyskuje charakterystykę, z którą kojarzy się do dziś: najpierw przymykanie oka, a potem legalizacja marihuany przyciąga rzesze hippisów, otwiera się mnóstwo coffee shopów. Ponadto Holendrzy przestają być dominującą grupą narodowościowo-etniczną - około połowy mieszkańców to już przybysze z innych krajów i bardzo często innych kontynentów. W wieku XXI miasto jest jeszcze dodatkowo jednym z najczęściej podawanych za wzór dobrej urbanistyki. I słusznie. Dziś zamieszkuje je nieco ponad 900 tysięcy ludzi.






Amsterdam w istocie posiada bodaj wszelkie wady, jakie mu się przypisuje - a przodują w tym przypisywaniu mieszkańcy Niderlandów. Jest nadmiernie zatłoczony (choć przyznam, że nastawiłem się na jeszcze większe tłumy); jest w dużej mierze zatłoczony przez takich przyjezdnych, z którymi nie chce się mieć nic wspólnego; jest chyba najmniej czystym miejscem w kraju; jest ponad wszelką wątpliwość najbardziej w tym kraju touristy; jest upiornie drogi. Od siebie dołożyłbym jeszcze jeden zarzut. Amsterdam oferuje niezliczoną ilość atrakcji, a niezliczone w szczególności są przeróżne muzea, wystające zza każdego rogu, na papierze wydające się bardzo ekscytującymi. I jak niektóre z nich są miejscami klasy światowej, tak niebagatelna część albo rozczarowuje trochę, albo mocno. I jeszcze jeden: rowerzyści amsterdamscy są chyba najbardziej zadufaną w sobie i nieznośną grupą uczestników ruchu, jaką spotkałem dotychczas na całym świecie. Sumarycznie, jeżeli już chciałbym zamieszkać w Niderlandach, to Amsterdam nie byłby moim wyborem - ani pierwszym, ani drugim, ani szóstym.






Tak, to wszystko prawda. Ale jest prawda ważniejsza: Amsterdam to w moich oczach cud świata, jedyny cud świata na terenie Holandii. Nie żaden konkretny budynek, ulica, punkt, atrakcja czy widok: Amsterdam jako niewiarygodne miasto, jako niepowtarzalny miejski organizm, działający na innych zasadach niż te ośrodki, jakie znamy z codzienności. Niewiarygodne w znaczeniu dosłownym - ciężko wręcz dać wiarę, że istnieje i funkcjonuje. A jednak.






Wydaje mi się, że nie dziesiątki, a wręcz setki miast nazywane są "Wenecją Północy". Żadne na to określenie nie zasługuje w takim stopniu, jak Amsterdam. Tak, niezwykłość wynika z wyjątkowo radykalnego, intensywnego rozlokowania miasta - całego, ale zwłaszcza centrum i okolic - na kanałach. Jednak porównanie do Wenecji nie wyczerpuje tematu, a nawet w pewnym stopniu może ten temat zamącić. Wenecja to zakonserwowana niesamowitość sprzed setek lat - jeden wielki zabytek, który służy bardziej do podziwiania, niż do życia. W Amsterdamie niesamowite jest nie tylko to, że piękne kanały wydają się go przeszywać w nieskończoność, ale też to, że wzdłuż nich i pomiędzy nimi odbywa się najnormalniejsze miejskie życie. Jeżdżą samochody i rowery, ludzie wychodzą i wracają z pracy, goszczą przyjaciół na popołudniowych spotkaniach przy stole, siedzą na ławkach przed swoimi kamienicami; śmigają tramwaje i śmieciarki, pracują miejskie instytucje, prowadzone są remonty i przebudowy. I wszystko to wydaje się funkcjonować znakomicie, co mogłem odczuć najmocniej na genialnej komunikacji miejskiej.






Spore liczby turystów, jakie odwiedzają miasto praktycznie codziennie, nie zdołały zabić jego niezwykłego klimatu. Między innymi przez to, że największe tłumy skupiają się w bardzo ścisłym centrum, podczas gdy Amsterdam jest przepiękny w centrum bardzo szeroko rozumianym - właściwie nawet ładniejszy w tym nieco mniej ścisłym. Rzeczony klimat, co dość interesujące, jest moim zdaniem inny niż na zdjęciach. W Amsterdamie, zwłaszcza przy słonecznej pogodzie, którą miałem praktycznie cały czas, można zrobić setki, tysiące urokliwych, barwnych, ukwieconych i romantycznych zdjęć, z których wylewa się optymizm, radość i beztroska. Sam zrobiłem zresztą chyba faktycznie setki, a co najmniej dziesiątki właśnie takich fotografii. W odczuciu mojej duszy to wszystko nie są jednak przymioty Amsterdamu. Jest to raczej miasto mroczne, trochę niepokojące, skrywające jakby jakąś niewygodną tajemnicę, w którym chciwość, duma i powaga kupców dawnych wieków rezonuje do dziś, przemawiając przez elewacje eleganckich, nieczułych, kalwińsko stonowanych kamienic. Kamienic nad szerokimi, reprezentatywnymi kanałami, po których pływać mogą nawet spore statki - nie żadnymi tam romantycznymi, kameralnymi strużkami. Zagubienie w gąszczu tych kanałów jest doświadczeniem ekstatycznym, niewiarygodnym, ciężkim do porównania z czymkolwiek, ale też niewolnym od poczucia, że miasto wciąga nas, przewyższa i przytłacza, że zdani jesteśmy na jego łaskę i niełaskę. Kolorem Amsterdamu jest dla mnie czerń, która pokrywa tak wiele kamienic, nadając im niezwykłą siłę estetyki i atmosfery. Wszystko to piszę, abstrahując jeszcze od dzielnic czerwonych latarni, które mają swój własny klimat i teoretycznie są miejscami o mrocznej proweniencji, ale w praktyce sprawiają wrażenie raczej infantylne. I wszystko to piszę w odcieniu melioratywnym: ten amsterdamski mrok jest rozkoszny, nie odpychający. Stanowi, wraz z innymi rzeczami, o unikalności miasta.






Spędziłem w Amsterdamie sześć nocy i już na miejscu pojąłem, że opisanie tego pobytu nastręczy mi pewnych trudności. Po pierwsze ze względu na natłok wrażeń i liczbę atrakcji, po drugie - przez to, że największą atrakcję miasta, czyli XVII-wieczny ring kanałów, poznawałem stopniowo przez wszystkie dni. Postanowiłem więc zacząć od ogółu, który jest największą atrakcją samą w sobie i dalece przewyższa każdy szczegół, a potem chronologicznie przywołać konkretne, odwiedzone miejsca.











Grachtengordel, Canal Ring, Canal Belt, Canal District, sieć kanałów, ring kanałów - na jaki sposób i w jakim języku by tego nie nazwać, wiadomo, o co chodzi. A może nie do końca? Mowa nie jest bowiem o wszystkich kanałach, jakie tylko przeszywają miasto (tych jest 165, a obsługuje je ponad tysiąc mostów - niektóre źródła mówią, że nawet bliżej dwóch tysięcy), ale o konkretnych czterech, bardzo długich, które mniej więcej półkoliście, równolegle do siebie, otaczają średniowieczne centrum Amsterdamu - a także o ich połączeniach, odnogach i przyległościach. Od najbliższego do tego centrum, a więc też od najkrótszego do najdłuższego, są to: Singel, Herengracht, Keizersgracht i Prinsengracht. Ostatni ma nieco ponad 3 kilometry długości. Wszystkie zaczynają się od prostopadle ustawionego do nich, krótszego Brouwersgracht - uważanego przez wielu za najpiękniejszy kanał w mieście, zresztą faktycznie prześliczny - a kończą na rzece Amstel. Mapa powie w tym przypadku więcej niż tysiąc słów.

Co słowa mogą więc powiedzieć? Wszystkie cztery kanały są przepiękne i jakby wyjęte z innego świata. Wszystkie tchną niesamowitym, skoncentrowanym przez wieki bogactwem, które o sobie nie krzyczy wszem i wobec jak groteskowe budowle szejków z Dubaju, ale którego wprawne oko nie przegapi. Zachwycają konsekwentną architekturą kamienic i ich niemożliwym wręcz stanem utrzymania i zadbania. Dostarczają godzin spacerów wśród piękna i nierealności - a udało mi się przejść je wszystkie na każdym odcinku. Jeden widok w niemal dowolnym miejscu byłby wart podróży na drugi koniec globu, a widoki te wydają się tu niewyczerpane: idziemy przed siebie, a się nie kończą, skręcamy w prawo lub w lewo, a pojawiają się inne. Można poczuć się istnie osaczonym przez piękno, wiek XVII i urbanistyczny surrealizm. Oto jest prawdziwe i najlepsze źródło ekstazy w tym mieście, oto źródło podróży do odmiennego stanu świadomości - nie tani seks i narkotyki.

Żeby wypowiadać się o wszystkich tych kanałach osobno, musiałbym Amsterdam nie tyle odwiedzić, co trochę w nim pomieszkać - zlewały mi się nawet na miejscu, a jeszcze bardziej zlewają się we wspomnieniach. Nie są wcale sobie równe - sądzę, że od najpiękniejszego do najmniej pięknego ułożyłbym je w kolejności Herengracht, Keizersgracht, Prinsengracht, Singel. Zdjęcia wrzucam jednak zbiorowo, bo w przypadku wielu z nich nie będę już w stanie odgadnąć, który konkretnie był to kanał. Mieszam je też ze wspomnianymi odnogami i przyległościami, między innymi z rozkosznym Brouwersgracht, od którego zdjęcia się zaczynają. Wrzucam nieprzyzwoitą ich liczbę i w tej liczbie dadzą one wrażenie powtarzalności estetyki. Jednak każde zdjęcie przedstawia coś innego, jest ich i tak znacznie mniej niż zrobiłem, a zrobiłem zdjęcia i tak tylko jakiemuś tam procentowi tego świata. Taki właśnie jest Amsterdam - nieskończony.


















































































Kończąc z ogółem, mogę rozpocząć chronologiczną relację z mojego pobytu w Amsterdamie, który był dla mnie podróżą w podróży - chyba po żadnym innym mieście w całej swojej podróżniczej karierze nie zrobiłem na nogach tylu kilometrów, co po stolicy Holandii. Po przyjeździe z Haarlemu koło południa i zakwaterowaniu się - nawiasem mówiąc, w ceglanym bloku, który do złudzenia przypomniał mi klimaty wrocławskiego Grabiszyna - ruszyłem na piechotę w stronę ringu, przecinając kilka też bardzo ładnych, choć nie zabytkowych kanałów. Dotarłem na zachodni koniec Brouwersgracht i przeszedłem cały ten kanał, docierając na północny początek Singla. Przeszedłem w całości najkrótszy z czterech wielkich kanałów, a u jego kresu posiliłem się frytkami z majonezem i rzuciłem okiem na Bloemenmarkt - rynek kwiatowy, gdzie jedna z holenderskich manii narodowych jest wyjątkowo dobrze wyeksponowana.









Pierwszym konkretnym obiektem, jaki zwiedziłem, był Huis Willet-Holthuysen na końcu kanału Prinsengracht - jedna z nielicznych kanałowych kamienic, do których można wchodzić. Powstała w 1687 roku dla burmistrza Amsterdamu, przebudowana jeszcze w 1739. Obrazuje, że słowo "kamienica" jest w przypadku tego miasta często nieco mylące - to nierzadko były raczej w zasadzie pałace, tyle że przytulone do innych i dość wąskie. Wystrój pochodzi z XIX wieku, gdy mieszkała tu córka bogatego kupca, i jest świetną ilustracją bogactwa holenderskich handlarzy. Przepych pełen klasy i gustu, ale też pewnego chłodu.





















Za jednym zamachem załatwiłem dwa takie miejsca: niedaleko, nad Keizersgracht, wznosi się Museum Van Loon - pałacowa kamienica z 1672 roku, najpierw siedziba malarza Ferdinanda Bola, a później rodziny Van Loon. Również tu wystrój jest XIX-wieczny: nieco mniej fantastyczny niż w Willet-Holthuysen, ale lepszy przynajmniej w konkurencji tapet na ścianach, które są prześliczne.


















Między Herengracht a Keizersgracht wznosi się budynek Stadsarchief, czyli archiwów miejskich, z 1923 roku, do którego wprawdzie nie wszedłem, ale którego już sama bryła i charakterystyczna, pasiasta elewacja są czymś godnym przejścia w pobliżu.


Bogaci też dzielą się na bogatych i bogatszych - a najbogatsi w Amsterdamie mieszkali na odcinku Herengracht, zwanym Gouden Bocht, czyli Złotym Łukiem: między Leidsestraat i Vijzelstraat. Tutejsza zabudowa już nie tylko od wewnątrz, ale i od zewnątrz wygląda raczej na pałacową niż kamieniczną.







Idąc wzdłuż Herengracht, doszedłem z powrotem na "początek" czterech kanałów, czyli do Brouwersgracht, skąd wyskoczyłem na dzielnicę Jordaan, która słynie z ładnych uliczek, przyjemnych knajpek i ciekawych sklepów. Rzeczywiście ma w sobie coś dodatkowego, czego reszta Amsterdamu nie ma, jakiś luz i kameralność. Rzuciłem tu okiem na sam w sobie kameralny Noordekerk, kościół kalwiński z 1623 roku na planie krzyża greckiego, który służyć miał zwykłym, tj. niezamożnym obywatelom dzielnicy.








W zacnym Café Sonneveld wreszcie miałem okazję zjeść narodowe danie niderlandzkie, którego nie da się zjeść prawie nigdzie w Niderlandach, bo Holendrzy odwrócili się od tej pięknej prostoty w stronę tak zwanej współczesności. Po ponad tygodniu pełnym burgerów, frytek i steków taki normalny obiad - który łatwo odnalazłby się na polskim stole - wszedł w moje wnętrzności jak po maśle. Oto stamppot - konkretny kawał kiełbasy (lub rzadziej pulpeta) w towarzystwie ziemniaków tłuczonych razem z warzywami - w tym przypadku cebulą i marchewką - polanych pieczeniowym sosem. Pewnie, że nie jest to jakieś jedzenie życia, ale było po prostu bardzo dobre i lepsze niż większość rzeczy, które w Holandii jadłem. Kozi ser z miodem na przystawkę też był niczego sobie.



Na terenie Jordaanu odnalazłem również kanał, który - choć nieporównanie mniej znany od kilku lub kilkunastu innych w Amsterdamie - zapamiętałem jako mój quasi-ulubiony w mieście. Egelantiersgracht nie ma wprawdzie jednej czwartej przepychu takiego Herengracht, ale właśnie dlatego tak mi przypasował: był oddechem spokoju i kameralności w tym wielkim, zatłoczonym gąszczu ludzi i budynków. Choć na pewno swój udział w mojej sympatii do tego miejsca miał fakt, że nad brzegiem tego kanału rozmawiałem przez godzinę przez telefon z bardzo bliską mi osobą w Polsce, słuchając o nieprzyjemnościach pracy i posiadania świnki morskiej, i to słuchanie - oto była jedna z rzeczy, dla których warto żyć.







Wracając do kalwińskich kościołów - ludzie nadzwyczajni, to jest zamożni, uczęszczali z kolei do Westerkerk nad brzegiem Prinsengracht. Starszy o trzy lata od Noordekerk i podobny stylem architektonicznym, jest jednak dużo większy, tryskający bogactwem z oddali, odznaczający się potężną wieżą, stopniowo zwężającą się ku górze aż do hełmu w postaci korony. To zdecydowanie najbardziej imponująca z amsterdamskich świątyń, które powstały już w protestanckich czasach, a nie tylko zostały przekonwertowane. Gdzieś w nieoznaczonym grobie spoczywa tu Rembrandt.



Tuż obok Westerkerk mieści się najbardziej podobno oblegana biletowana atrakcja całego miasta, choć jest może pewnym nietaktem nazywać Anne Frank Huis atrakcją. To bowiem kamienica, gdzie słynna żydowska dziewczynka ukrywała się przez dwa lata w czasie II wojny światowej z rodziną i przyjaciółmi oraz gdzie spisywała swój legendarny pamiętnik, zanim kryjówkę odkryto i ukrywających się wywieziono do obozów zagłady. Teoretycznie to po prostu puste pomieszczenia, opowieść w audioprzewodniku, a na koniec parę pamiątek i wypowiedzi tych, którzy przeżyli. Przyznam jednak, że - również dzięki poprowadzeniu tego muzeum czy też miejsca pamięci z ascetyczną klasą - panuje tu dosadna i gęsta atmosfera, która pozwoliła mi z pewnym zaskoczeniem jeszcze raz wzruszyć się tematem holocaustu. W środku zdjęć robić nie można i zresztą niewielka to strata, bo dom Anne Frank jest kwestią obecności raczej niż obrazu.

W promieniach zachodzącego słońca pospacerowałem wzdłuż Keizersgracht, a następnie rozpocząłem pierwszy wieczór z amsterdamską sceną bruin café, zdecydowanie najlepszą w kraju. Na pierwszy ogień poszedł Proeflokaal Arendsnest z ładnym, podłużnym, drewnianym barem, chyba najlepszym wyborem piw w mieście, kompetentną w tym względzie obsługą i świetnym serem piwnym. Dość błogo się przy tym barze siedziało.


Tego wieczora swoją szansę dostał też lokal Café 't Smalle, gdzie wybór piw jest zdecydowanie mniejszy, ale wystrój wnętrza jeszcze lepszy i atmosfera porównywalnie dobra, mimo że był zupełnie pusty, bo wszystkich wyrzuciło na zewnątrz. Na tym wieczór się skończył, bo dzień był ciężki, a nocleg nie taki bliski centrum.




Drugiego dnia w Amsterdamie - dnia, który przyniósł parę rozczarowań - również pofatygowałem się nad Brouwersgracht, by przejść w całości ostatni z czterech kanałów ringu, Prinsengracht, a następnie zapoznać się z atrakcjami po drugiej stronie rzeki Amstel. Pierwszą z nich była Synagoga portugalska, najdorodniejsza pozostałość po niegdyś potężnej społeczności żydowskiej (tu dokładnie portugalsko-żydowskiej) Amsterdamu. "Pozostałość" to nie do końca dobre słowo - synagoga, która powstała w 1675 roku i była wtedy największą w Europie, jest w dalszym ciągu czynna. Beczkowe sklepienie z ciemnego drewna chyba najmocniej zapadło mi w pamięć.









Sporym rozczarowaniem okazał się Rembrandthuis - kamienica, w której mieszkał Rembrandt w szczycie swojej aktywności twórczej. Poza paroma rysunkami nie ma w środku żadnych dzieł geniusza, a cała reszta jest tylko aranżacją - żadne wyposażenie nie jest oryginalne. Można zobaczyć, jak wyglądało wnętrze kamienicy nieco mniej zamożnej niż znad Herengracht - i tyle, z Rembrandtem ma to mniej wspólnego, niż można by sobie życzyć.












Zuiderkerk z 1611 roku, stojący w pobliżu domu Rembrandta, to kolejny z serii kalwińskich kościołów z początku XVII wieku - pozbawiony monumentalizmu Westerkerk i kameralności Noordekerk, nie odznaczył się za mocno w mojej pamięci.



Amsterdam, tak jak większość niderlandzkich miast, również ma swój Waag, czyli dom wagi miejskiej. Wygląda jednak on inaczej niż zwykle, przypominając mały zamek. Nie bez powodu, bo to brama, która była częścią XV-wiecznych murów miejskich i dopiero w 1601 roku, po ich zburzeniu w celu ekspansji miasta, została powołana do właściwej funkcji, dziś zastąpionej przez kawiarnie.


Kierując się w stronę portu, rzuciłem okiem na Scheepvaarthuis, słynny wycinek amsterdamskiej architektury, w którym dziś mieści się pięciogwiazdkowy hotel. Charakterystyczny gmach z 1916 roku nie jest moim zdaniem przepiękny, ale ciekawie reprezentuje art deco.

Port to nieco inny Amsterdam - bardziej przyziemny, większy, mniej piękny niż ścisła starówka; trochę chłodny w odbiorze. Warto jednak zwrócić tu uwagę na dwie perełki architektury współczesnej - budynek NEMO Science Museum z pochyłym dachem oraz Arcam - malutkie centrum architektury, same będące dość ekscytującą architekturą dzięki finezyjnej bryle.




Dopiero w tym miejscu miałem okazję wejść do pierwszego z wielkoformatowych muzeów Amsterdamu, Scheepvaartmuseum, czyli Muzeum Morskiego. Umieszczone w dawnej siedzibie admiralicji, dostojnym budynku z pięknym dziedzińcem, zbiera wszystko, co się da, a co dotyczy związków Niderlandów z morzem. Jako że związki te są skrajnie istotne dla historii, kultury i gospodarki kraju, nie sposób muzeum pominąć. Mogłoby być nieco lepiej zorganizowane, ale zbiory są bardzo dobre. Piękne obrazy olejne o marynistycznej tematyce, zabytkowe statki, ozdobne fragmenty statków, stare mapy, stare modele statków, oko wieloryba - jest tu czym cieszyć wzrok nawet przez pół dnia.




























































Chyba żadne muzeum w całej Holandii nie rozczarowało mnie tak mocno, jak Tropenmuseum, czyli Muzeum Tropików, poświęcone egzotycznym kulturom, które Niderlandy częściowo zagarnęły w ramach kolonizacji. Znakomity jest muzealny budynek, przypominający ogromny pałac z trzykondygnacyjnym wnętrzem - zapowiada coś świetnego, zwłaszcza w połączeniu z tematyką, bo Muzeum Etnograficzne w Lejdzie zrobiło na mnie olbrzymie wrażenie. Nędza jest jednak porażająca - z trzech pięter jakieś jedno i trzy czwarte było wyłączone ze zwiedzania. Uchowała się tylko wystawa czasowa na temat współczesnych szamanów, nie wiadomo po co opowiadająca o naciągaczach i zabobonach, poza którą znalazłem tylko garstkę interesujących przedmiotów (świetne akurat urny twarzowe) i jakieś kompletne bzdury.

















Rozczarowanie poszedłem spłukać z siebie w najsłynniejszym chyba amsterdamskim browarze, Brouwerij 't IJ, operującym od 1985 roku w XVIII-wiecznym wiatraku. Mając w perspektywie jeszcze trochę zwiedzania, ograniczyłem się do małej i średniej w zasadzie Session IPY.



Wszedłem w tryb narzekania, bo nie porwał mnie również Oosterpark, podawany za jeden z ładniejszych w mieście - z potencjałem, ale jakiś niedopieszczony, trochę bez duszy.



Poświęciwszy mniej czasu na dotychczasowe atrakcje dnia, niż spodziewałem się poświęcić, mogłem odwiedzić przybytek zwany Kattenkabinet, co zrobiłem w sumie po części ze względu na Olę, którą pozdrawiam, a która byłaby pewnie w stanie w tym miejscu zamieszkać i już z niego nie wychodzić. Przyznam jednak, że mi się spodobało. To swoiste "muzeum kociarstwa" otworzyło się w 1990 roku z ramienia zamożnego miłośnika sztuki i kotów, Boba Meijera, w ramach hołdu dla jego ukochanego futrzaka. Setki akcesoriów i zdjęć, z których wszystkie związane są z kotami, a także kilka żywych kotów - podejrzewam, że miejsce ściąga niewiele mniej odwiedzających, niż największe muzea Amsterdamu.
























Średni dzień naprawiły lokale. Najpierw niewielka knajpka The Pantry pozwoliła mi jeszcze raz rozsmakować się w tradycyjnej, archaicznej kuchni holenderskiej, stawiając przede mną grochówkę z ciemnym chlebem z boczkiem, stamppot w wersji z kulą mięsną i trzema różnymi tłuczonymi ziemniakami (w tym bardzo popularna wersja ze szpinakiem) oraz ciężkim do pełnej identyfikacji deserem. Drugi już raz przeżyłem mały zachwyt tą konkretną prostotą.





Po obfitym posiłku zmierzyłem się po raz pierwszy z narodowym alkoholem Holendrów. Jenever albo genever bardzo pozytywnie mnie zaskoczył. Protoplasta ginu - alkoholu, który szanuję umiarkowanie, bo umiarkowanie szanuję każdy alkohol, którego picie na czysto przychodzi z trudem - okazał się czymś naprawdę pyszniutkim, zbliżonym bardziej do whisky niż do ginu. Oude jenever, czyli stary jenever, tak jak whisky powstaje ze zboża i leżakuje w beczkach - główną różnicą jest w zasadzie dodatek jałowca. Zacna bruin café z zacnym barmanem, Proeflokaal de Ooievaar, dała mi możliwość skosztowania trzech różnych jenever, w tym bardzo rzadkiego 20-letniego, który pozostał już najlepszym, jakiego spróbowałem.






Porządnie rozgrzany i w dobrym humorze, pochodziłem jeszcze chwilę po mieście i wróciłem zbierać siły przed kolejnym, hipermuzealnym dniem, który nie bez powodu rozpocząłem od porządnego śniadania.


Nie bez powodu, bo zapowiadało się ciężko i dość ciężko było - w planie były cztery galerie sztuki jednego dnia. Zacząłem od największej, najstarszej, najważniejszej - i będącej po prostu najlepszym muzeum w całej Holandii. Wspaniałe, przebogate Rijksmuseum zaczyna się jeszcze przed wejściem, stanowiąc kawał znakomitej architektury. Bogate zbiory sztuki średniowiecznej poprzedzają kluczowy temat, a więc malarstwo niderlandzkie złotego wieku, w którym przodują - tak samo jak w haskim Mauritshuis - Rembrandt i Vermeer, za którymi czają się już Hals, Hobbema czy Ruisdael. Sztukę uzupełnia kolekcja "różności" - modeli statków, fragmentów statków, broni, porcelany, instrumentów muzycznych i innych szpargałów. Zagęszczenie wybitności jest tu mniejsze niż we wspomnianym Mauritshuis czy w Kröller-Müller Museum, ale przy takiej obfitości - można tu spędzić cały tydzień - ciężko zachować to zagęszczenie na bardzo wysokim poziomie. Po prostu jedno z najlepszych muzeów świata.




































































































































































Właściwie to samo można by powiedzieć o znajdującym się w odległości paru minut piechotą Van Gogh Museum - dość zauważyć, że posiada ono największy zbiór dzieł Vincenta na całym świecie, a tytuł must-see-museum nadaje się sam. Ulokowana w budynku, który sam w sobie jest dziełem sztuki współczesnej, kolekcja prowadzi przez dorobek malarza od prac wczesnych, jeszcze nie tak wyjątkowych i genialnych, ale już bardzo dobrych, aż po jego najśmielsze poszukiwania z ostatnich, naznaczonych cierpieniem lat życia, przy okazji trochę o tym życiu opowiadając. Świetna galeria, choć dla porządku przyznam, że Kröller-Müller Museum ma wprawdzie nieco mniejszy, ale za to jeszcze ciekawszy zbiór Van Gogha niż samo Muzeum Van Gogha, a w dodatku nie jest tak zatłoczone.






























W ramach interludium między galeriami rzuciłem okiem na pobliski budynek amsterdamskiej filharmonii, czyli Concertgebouw. Śliczny gmach był akurat w remoncie, przez co został przysłonięty płachtą reklamową, ale wybaczam, bo za pośrednictwem filharmoników z Concertgebouw (i głośników lub słuchawek) doznałem niejednego muzycznego zachwytu w życiu. Skusiłem się też pierwszy i ostatni raz w Holandii na pizzę, co odnotowuję, choć była tylko niezła.



Stedelijk Museum - kilkadziesiąt metrów od Muzeum Van Gogha - to kolejny świetny budynek i tym razem już mniej imponująca kolekcja. Rdzeniem zbiorów jest sztuka powojenna aż do czasów najnowszych, co standardowo wiąże się z pewną dawką rozczarowania, choć są i bardzo kuszące dzieła, choćby te podpisane nazwiskami Matisse'a czy Abakanowicz. Na nieco mniejszej przestrzeni w podziemiach budynku poziom jest - paradoksalnie - nieco wyższy - uświadczymy tu w nie za dużej dawce Picassa, Van Gogha, Chagalla czy Mondriana. Załapałem się jeszcze na czasową wystawę ekologiczną, poświęconą pomysłom na nowe materiały z recyklingu, średnio sugestywną.










































W ramach interludium numer dwa wyskoczyłem tramwajem do dzielnicy De Pijp, gdzie rzuciłem okiem na Sarphatipark - jeszcze jeden amsterdamski park, który mnie nie porwał - na Albert Cuyp Markt, czyli najsłynniejsze miejskie targowisko, które po prawdzie nie dorasta do wielkości swojego patrona, a w końcu na zabytkowy budynek dawnego browaru Heineken, który jest całkiem przyjemny - to znaczy budynek, bo oczywiście nie Heineken.






Maraton galerii sztuki zakończyłem w Moco Museum, czyli muzeum sztuki współczesnej, które jest w zasadzie skrzyżowaniem galerii sztuki z parkiem rozrywki. Bardziej niż do kontemplacji służy do zrobienia sobie kilku ekscytujących, kolorowych zdjęć, a najpiękniejszym, co można w nim obejrzeć, jest widok z okna na wspaniały gmach Rijksmuseum.














Po tym wyczerpującym dniu poleżałem kilkadziesiąt minut na trawie w pobliżu tych wszystkich galerii, a następnie ruszyłem wzdłuż Vondelparku - najsłynniejszego parku całego miasta i tego, który wreszcie w pełni mnie usatysfakcjonował, naprawdę pięknego, bogato urozmaiconego stawami z fontannami i rzeczkami, soczyście zielonego, z rozległymi, otwartymi przestrzeniami. Spojrzałem też na umiarkowanie ekscytujący, neogotycki, katolicki kościół Vondelkerk z 1870 roku. Na końcu parku czekała na mnie restauracja indonezyjska Blauw, którą dwa razy odwiedziłem już w Utrechcie i była tak dobra, że nie powstrzymałem się przed przetestowaniem oddziału w Amsterdamie. Tego wieczora odpuściłem sobie bary, walcząc o regenerację.


















Ostatniego pełnego dnia skupiłem się ścisłym centrum Amsterdamu - najstarszej części miasta, która powstała jeszcze w średniowieczu, choć średniowiecza zachowało się tu niewiele. Jest to swoiste jądro, otoczone przez wszystkie wymieniane kanały i samo dodatkowe przeszyte kilkoma. Poranek przywitałem spojrzeniem na Spui, sympatyczny placyk o długiej historii, który niegdyś był zbiornikiem wodnym, oraz spożyciem pożywnego śniadania w wąskiej uliczce.





Ze Spui można przedostać się - z pewnym trudem, nie tak łatwo to znaleźć - na teren Begijnhofu, przeuroczego dziedzińca o XIV-wiecznym rodowodzie, dookoła którego mieścił się do 1971 roku klasztor beginek. To swoista katolicka enklawa spokoju w centrum huczliwego, intensywnego miasta - ważny punkt wytchnienia na trasie zwiedzania Amsterdamu.






Ciężko uwierzyć, że w bliskiej odległości od miejsca tak spokojnego i urokliwego znajduje się Dam, główny plac miasta, monumentalny i głośny przez bliskość ulic. Jego panoramę dominuje potężny budynek Pałacu Królewskiego, reprezentujący wszechwładny, przyjemnie przytłaczający, nawet nieco złowrogi klasycyzm. Niegdyś był to ratusz miejski, ale na początku XIX wieku został przerobiony na pałac i stał się siedzibą niderlandzkiej pary królewskiej. Ze względu na tę parę nie mogłem zwiedzić wnętrza, bo akurat przebywała ona w środku i obiekt był tymczasowo wyłączony ze zwiedzania, jak zresztą jest przez dużą część roku.




Tuż obok pałacu widać już jedno ze skrzydeł Nieuwe Kerk, późnogotyckiego kościoła z XV wieku, dziś najpiękniejszego w Amsterdamie. Jego umiejscowienie jest nieprzypadkowe - odbywają się tu śluby i koronacje królewskie. To kawał znakomitego gotyku, który został odrobinkę wykastrowany przez kalwinizm, ale tylko odrobinkę. Olbrzymie okna z witrażami i maswerkami na skrajach transeptu robią świetne wrażenie, a cała świątynia posiada przyjemną, biało-brązową paletę kolorystyczną. W związku z tym ostatnim można łatwo przeżyć proste, beczkowe, drewniane sklepienie, choć może bardziej pasowałoby wyrafinowane, krzyżowo-żebrowe. Dzieła piękności dopełniają organy i przepiękna ambona z drewna.


















Nie da się, będąc już w pobliżu kościoła, nie zwrócić uwagi na finezyjny, paskowany budynek z dwiema wieżami na środku, w którym mieści się centrum handlowe Magna Plaza. Oryginalnie ta mieszanka neo-stylów z końca XIX wieku była główną siedzibą poczty.

Klasyka amsterdamskiej architektury kontynuowana jest na poniekąd głównej ulicy centrum, gdzie wznosi się Beurs van Berlage, ceglany budynek giełdy z początku XX wieku o przyciągającej i masywnej bryle.


Nie mogłem w Amsterdamie nie odwiedzić jednego z muzeów poświęconych seksowi, choć nie miałem co do niego zbyt wysokich oczekiwań. Sexmuseum, podobno najlepsze w mieście, nie jest placówką wybitną - brakuje mu choćby jakiejś narracji. Zamiast opowiedzieć o dziejach seksu i erotyki od początku świata, skupia się na prezentacji eksponatów i bez większego porządku porusza przy ich okazji różne tematy za pomocą tekstu. Ogólnie jednak rzecz biorąc, było dość uciesznie i bez przesadnej dawki kiczu.























Przepięknie prezentuje się amsterdamski dworzec główny z 1889 roku, przeplatający neogotyk z neorenesansem, wybitnie mocno przypominający gmach Rijksmuseum.


Skusiłem się na kawę i naleśnika, reklamowanego jako typowo niderlandzki, choć to chyba trochę turystyczny gimmick, żeby wejść do wnętrza uroczej wieżyczki Schreierstoren, zbudowanej w 1480 roku jako część murów miejskich. Naleśnik dość zwyczajny, ale wnętrze bardzo urokliwe.




Widząc, że będę miał trochę czasu w zapasie, wykupiłem na później rejs statkiem po kanałach, a w oczekiwaniu na tę atrakcję odwiedziłem najstarszy budynek w całym Amsterdamie. Jest nim kościół Oude Kerk, stojący niemalże na środku małej dzielnicy czerwonych latarni, gdzie nawet za dnia prostytutki wdzięczą się w oknach - połączenie możliwe chyba niemal wyłącznie w tym mieście. Świątynia z 1306 roku jest zgodnie z nazwą starsza niż Nieuwe Kerk, ale nie jest to gotyk tak potężny i dosadny, przysłoniony obudową kamienic i złamany renesansową dzwonnicą. Wnętrze jest jednak również bardzo klimatyczne - tym razem nie tylko główna, ale i boczne nawy mają drewniane sklepienie, co w połączeniu z drewnianą nastawą daje niemal rustykalny efekt. Wygrywa z "nowym kościołem" co najmniej na organy. Wszedłem na dzwonnicę, by uchwycić miasto z góry, ale przez wybitnie gęstą zabudowę nie jest to łatwe zadanie.

























Skoro już otworzyłem ten temat, to pofatygowałem się do niepozornej za dnia, głównej dzielnicy czerwonych latarni i zajrzałem do muzeum prostytucji Red Light Secrets, które okazało się jednak trochę tanie - ekspozycyjnie nie ma tu nic szczególnie imponującego, a główną osią narracji są audio-opowieści podstarzałej, byłej prostytutki, które usiłują chyba wpędzić gości w głęboki szok i niedowierzanie, ale budzą raczej delikatny niesmak, lekkie zażenowanie i umiarkowaną nudę.






Dwa kroki dalej mieści się kolejny przybytek, który normalnie niekoniecznie chciałoby się odwiedzić, ale w Amsterdamie ciężko sobie odpuścić - Hash, Marijuana & Hemp Museum, poświęcone roślinie, która przyciąga do tego miasta na pewno więcej ludzi niż architektura i urbanistyka. Całkiem sympatyczne, choć dość skromne muzeum, w rzeczowy sposób opowiadające o konopiach indyjskich oraz historii ich wykorzystania, które jest dużo szersze niźli tylko narkotyczne.













Nie wiem, jak mogłem do tego dopuścić, ale dopiero tego dnia zjadłem w końcu holenderskiego śledzia w bułce, czyli narodową przekąskę tego kraju. Muszę przyznać, że całkiem to pyszne i niedrogie, a ani pyszne, ani niedrogie nie zdarza się w tym kraju zbyt często.

Napisałem, że Nieuwe Kerk jest najpiękniejszym kościołem Amsterdamu, ale odwiedzin być może jeszcze bardziej domaga się inny - ze względu na swoją wyjątkowość, wręcz niepowtarzalność. Ons' Lieve Heer op Solder to kawałek historii miasta. W XVII wieku, gdy kalwini zdominowali Amsterdam, katolicy mogli wprawdzie wyznawać swoją wiarę, ale nie afiszując się z tym, w domowym zaciszu. Tworzyli więc we własnych kamienicach takie oto kościoły domowe, a jeden zachował się do dziś. Ta niezwykła świątynia w jednej z przykanałowych kamienic, świadectwo pewnej żarliwej determinacji, nie ma jakichś nieziemskich walorów estetycznych, ale za to niepowtarzalny urok i atmosferę. To jeden z najbardziej intymnych, kameralnych kościołów, w jakich byłem - nie w Amsterdamie spodziewałbym się taki odnaleźć.



















Rejs statkiem po kanałach okazał się porażką ze względu na średnią widoczność i niemożliwość ukrycia się przed słońcem, więc z radością rzuciłem się w ostatni pełnoprawny wieczór w Amsterdamie, w trakcie którego zapomniałem o piwie i skupiłem się całkowicie na jenever. Jeśli kogoś ten alkohol interesuje, po prostu musi odwiedzić pub i destylarnię Wynand Fockinck o XVII-wiecznym rodowodzie, w której wystrój jest przecudowny, a obsługa jeszcze cudowniejsza - cierpliwie doradzając i opowiadając o narodowym trunku kolejnym i kolejnym osobom. Miałem okazję spróbować trzech różnych jenever - w pełnej objętości kieliszka zażyczyłem sobie ostatecznie leżakowanego w beczce po koniaku.





De Drie Fleschjes, czyli Trzech Buteleczkach, buteleczek jest w gruncie rzeczy dużo więcej. Lokal stoi w pobliżu Nieuwe Kerk już od połowy XVII wieku i obecnie jest lokalem patronackim Bolsa, który produkuje nie tylko podłą wódkę, ale też bardzo dobre jenevery. Nie pamiętam dokładnie wieku, ale dostałem tam coś bardzo starego i bardzo mocnego, może trochę za mocnego na czerwcowe upały, ale pięknie intensywnego.




Konkurs na najlepszą bruin café całego miasta - i kraju - wygrał dla mnie niepowtarzalny, archetypiczny, arcyklimatyczny i wspaniały lokal Café De Dokter. Nie wiadomo, co robi w nim najlepszą robotę: czy fakt, że prowadzony jest od 1798 roku przez jedną rodzinę, obecnie szóste pokolenie, i właściciel jest człowiekiem przemiłym; czy wystrój, który wpisuje się w stu procentach w moje wyobrażenie idealnego pubu; czy w końcu piękny, 11-letni jenever z Wynand Fockinck, jaki znalazł się na półce, sparowany z bardzo smaczną lokalną kiełbasą dla zagryzki. Przesiedziałem tam w samotności co najmniej dwie godziny i jak lubię samotność na co dzień, tak ta samotność była jedną z najpiękniejszych w tym roku. Rozmowy z barmanem-właścicielem się nie liczą.







Porządnie rozgrzany, mogłem wreszcie ruszyć na adekwatne - to znaczy odbywające się po zmroku - oględziny tego fragmenciku miasta, który przyciąga ludzi do Amsterdamu niczym Alhambra do Granady. To legendarna, owiana mieszaną sławą dzielnica czerwonych latarni - a konkretnie, co wie niewiele osób, jedna z takich dzielnic, ta największa i najsłynniejsza, część dzielnicy De Wallen, ciągnąca się wzdłuż wąskiego kanału Oudezijds Achterburgwal. Jest kompletnym absurdem, by przyjechać do tak wybitnego miasta jak Amsterdam i skupiać się na tej ciekawostce przyrodniczej, ale przyjechać tu i nawet nie rzucić okiem - jest absurdem niewiele mniejszym. Dzielnice prostytucji mają w Amsterdamie w końcu średniowieczne tradycje, a jest to widok, który ciężko porównać z czymkolwiek, co się w życiu widziało.

Moje odczucia, tak jak odczucia świata, były mieszane, choć bynajmniej nie była to mieszanka oburzenia i ekscytacji. Z jednej strony De Wallen, teoretycznie najbardziej zastrzeżone dla dorosłych miejsce w mieście i jedno z najbardziej zastrzeżonych w Europie, wydało mi się paradoksalnie najbardziej dziecinnym. Owszem, roznegliżowane prostytutki w oknach to nie żaden happening - faktycznie są roznegliżowane i faktycznie są prostytutkami. W sex shopach sprzedaje się faktyczne akcesoria erotyczne, a w teatrach erotycznych, peep showach i podobnych przybytkach faktycznie można zobaczyć akty płciowe lub nieco bardziej niewinną goliznę na żywo. A jednak forma podania tego wszystkiego sprawia, że seks zdaje się tu doprowadzony do granic żartu, karykatury, wesołego miasteczka. Jest to tak bezpośrednie i pozbawione choćby pozorów dobrego smaku, że równie ciężko się tym podniecić, co oburzyć. Bo poniekąd podnieca to, co innych oburza, a oburza to, co innych podnieca. To nie kraina grzechu i rozpusty, lecz atrakcja turystyczna, której atrakcyjność polega na udawaniu takiej krainy.

Z drugiej strony, lokacja ta ma swój urok i swój klimat. Czerwone kolory latarń, zasłon i neonów nadają jej bądź co bądź wyjątkowej estetyki; dość przyjemny w moim odczuciu zapach marihuany jest wszechobecny; nawet hordy turystów, wśród których zdecydowanie najlepiej bawią się duże dzieci, co potwierdza moją tezę o dziecinnym, a nie dorosłym charakterze miejsca, mają w sobie jakiś wdzięk. A w dzisiejszym świecie, w którym wszystko włącznie z seksualnością przenosi się do rzeczywistości wirtualnej, starą dobrą dzielnicę czerwonych latarni można nazwać zjawiskiem tout court romantycznym i nostalgicznym.



Jest to trochę zbyt intensywne miejsce na dłuższe posiedzenia, więc po niedługim czasie je opuściłem, by pospacerować również po innych częściach nocnego Amsterdamu. Ze zdziwieniem skonstatowałem, że choć grzechem jest nie pooglądać po zmroku miasta mroku, to jednak w świetle dziennym stolica Holandii podoba mi się bardziej. Nie zdołałem uzasadnić, dlaczego i nie zdołam też uzasadnić, czemu mam przeczucie, że ma to związek z dużą szerokością kanałów.
























To w zasadzie był już dla mnie "mentalnie" koniec przygody z tym miastem. Noc, która nadchodziła, była nie ostatnią, a przedostatnią, ale następny dzień spędziłem głównie poza Amsterdamem, śmigając rowerem poza miastem, co opisuję już w następnej części relacji. W końcu jednak wróciłem i zobaczyłem jeszcze garść godnych uwagi punktów.

Dzięki rowerowi właśnie dotarłem do północnej dzielniczki Nieuwendammerdijk o historii około pięćsetletniej, która przypomina uroczą rybacką wioskę i odcina się od rozmachu stolicy.




Nie odcina się z kolei kawałek świetnej architektury współczesnej, który dokonuje się również na północy. W dole króluje EYE Film Institute, budynek częściowo lewitujący w poziomie nad ziemią. Na górze to już taras widokowy słynnej A'DAM Tower, z której mogłem podziwiać panoramę miasta i stadion Ajaksu, Johan Cruijff Arena, na którego zwiedzenie zabrakło czasu.









Zmęczenie sięgnęło zenitu. Zdołałem jeszcze krótko pospacerować po dochodzącym do zmierzchu mieście i wychylić trzy bezalkoholowe piwa w pierwszym z pubów, które w Amsterdamie odwiedziłem, czyli w Proeflokaal Arendsnest.








Wyjeżdżałem z kultowego Amsterdamu z pewną ulgą - miasto mnie zmęczyło, dużo bardziej niż choćby górskie wędrówki czy długa jazda autem. Przyznam bez bicia, że pod koniec miałem go trochę dość - jego mankamenty dawały się odczuć coraz bardziej. Ale to miasto genialne, które zdołało mnie prawdziwie zachwycić. Gdy po pewnej przerwie po powrocie pisałem ten artykuł, uświadamiałem sobie coraz mocniej z każdym akapitem, w jak znakomitym miejscu było mi dane przebywać. Niezobaczenie Amsterdamu jeszcze choć raz w życiu to jedna z tych rzeczy, które ciężko mi sobie wyobrazić.

Komentarze