Niderlandy: część VIII. W poszukiwaniu holenderskiej wsi

Holandia jest jednym z najbardziej zurbanizowanych krajów na całym świecie - przemierzając jej niektóre fragmenty, można odnieść wrażenie, że jest po prostu jednym wielkim miastem - ale oczywiście nie zawsze tak było. Niegdyś, tak jak wszędzie, przeważał na jej terenie krajobraz wiejski. Taka wizja miejsca wyłania się zresztą z tych źródeł, z których niektórzy poznają Niderlandy najchętniej - ze wspaniałych pejzaży Hobbemy, van Ruisdaela, Cuypa i innych wielkich malarzy tej ziemi. Na ich płótnach Holandia to wręcz apoteoza wsi - sielskiej, spokojnej, klimatycznej i przesiąkniętej prostą pracą rąk prostych ludzi.

Dziś romantyczne, swobodnie rozrzucone po krajobrazie pola zastąpiły wielkie, nowoczesne szklarnie, a drewnianych wiatraków nie ma wcale aż tak dużo, jak się stereotypowo wydaje, bo na ich miejsce również weszły bardziej wydajne źródła energii - i tamta Holandia zachowała się już tylko w strzępach. Są to w dodatku strzępy na tyle rzadkie i cenne, że jeśli już się pojawiają, otaczane są zwykle ochroną kultury i przyciągają sporo turystów. Mimo to warto wybrać się w podróż w poszukiwaniu utraconej wsi Niderlandów. Ja ruszyłem w nią najpierw przed ostatnią nocą w Amsterdamie, wypożyczając rower i wyprawiając się na nim na północ od miasta, a następnie już nazajutrz, opuściwszy stolicę autem, po drodze na wyspę Texel.

Po wynajęciu bicykla i pożywnym śniadaniu wreszcie doznałem w pełnym wymiarze jednej z narodowych manii Holendrów, jakim jest jazda na rowerze. Kilkudziesięciokilometrowa wyprawa nie była wcale czystą przyjemnością i nierzadko jej żałowałem, choć z perspektywy czasu uważam za jedno z kluczowych doświadczeń tej podróży, jakie dało mi odczuć ten kraj w pełni, snując się przez jego monotonny krajobraz. Problemem nie była odległość, lecz fakt, że trafiłem na jeden z najgorętszych dni w całym roku, który jednocześnie był dość wietrzny, przez co słońce paliło, a wiatr spowalniał jazdę dość ciężkim i średnio wyczynowym rowerem. W dodatku spora część zaplanowanej trasy była w przebudowie, co zmuszało mnie do objazdów, poprzedzonych wpakowaniem się w dwa czy trzy razy w długie ślepe uliczki. Przemierzałem jednak dzielnie kolejne ścieżki pomiędzy pasącymi się krowami i owcami (trafił się nawet tak zwany fazan, jedno z najdoskonalszych zwierząt znanych w przyrodzie), a moje dwa cele były godne wysiłku.












Pierwszy to wioska rybacka Marken, która do 1957 roku położona była na wyspie. Dziś ten kawałeczek lądu łączy z mainlandem pasek ziemi o szerokości około 40 metrów, którym właśnie do Marken się dostałem. W wiosce mieszka niecałe dwa tysiące ludzi i nie jest do przesady zapchana turystami, przez co można w spokoju rozkoszować się uroczymi, zielonymi domkami z drewnianym obiciem, spokojnym, malutkim portem i beztroską atmosferą. W kategoriach urokliwości i odrealnienia nie jest to miejsce mocarne, ale niezłe. Dwie ostrygi, dwa zimne napoje i ruszyłem w dalszą drogę.












Jakieś dwa kilometry w linii prostej, przez morze, a prawie dziewięć po lądzie rowerem, oddalone jest od Marken Monnickendam - już nie wioska, a raczej miasteczko, bo zamieszkałe przez prawie dziesięć tysięcy ludzi. Nie jest tak wiejskie i urokliwe - zabudowa jest już nieco "poważniejsza", znajduje się tu nawet ratusz i spory kościół - ale urokliwe wciąż i nieco ciekawsze. Niegłupio byłoby tu spędzić nawet noc, ja jednak posiliłem się obiadem i ruszyłem w męczącą drogę powrotną do Amsterdamu.









Następnego dnia opuściłem stolicę już ostatecznie i autem dostałem się do Zaanse Schans, które jest najbardziej skondensowaną esencją holenderskiej wsi. Niekoniecznie esencją najczystszą, ponieważ stanowi dziś autentyczną wioskę tylko w połowie swojej istoty - w połowie zaś stanowi skansen, atrakcję turystyczną. Niektóre z budynków zostały tu po prostu przywiezione z innych miejsc. Najsłynniejszymi jest kilka oryginalnych i funkcjonujących wiatraków, z których dwa stały tu faktycznie od początku. Ale nie tylko wiatraki, lecz również sama wioska ma po prostu przeolbrzymi urok, rozczulając różnorodnością fasad domków o obiciach z drewna, pomalowanego na ciemnozielony kolor. W części budynków ulokowano sklepy i warsztaty, które produkują i sprzedają ikoniczne holenderskie produkty: goudę we wszystkich możliwych odmianach, masło orzechowe, legendarne stroopwafel, czyli wafle z syropem (których nakupiłem już do tej pory mnóstwo dla znajomych w Polsce, ale dopiero tutaj, u kresu wycieczki, sam jednego skonsumowałem), a w końcu drewniane chodaki, którym poświęcone jest nawet małe muzeum. Skondensowanie w jednym miejscu tego wszystkiego - i to jeszcze u granic Amsterdamu - zalatuje turystyczną wydmuszką, ale nie do końca tak jest - jakość wszystkich tych produktów nie pozostawiała nic do życzenia, a piękno wioski jest niezaprzeczalne. Faktem jest, że Zaanse Schans było chyba najbardziej zaturystycznione ze wszystkich miejsc, w jakich się w Niderlandach pojawiłem. Ale gdyby nie było, to byłoby czymś bez zarzutu.


































Finał moich poszukiwań Holandii dawnych czasów rozegrał się w mieście Enkhuizen już jakąś godzinę drogi na północ i trochę na wschód z Amsterdamu, gdzie mieści się największy skansen w kraju - Zuiderzee Museum. Zgromadzono tu ponad 130 obiektów z wsi i miasteczek Holandii, z których większość pochodzi z przełomu XIX i XX wieku, i niejako skomponowano w formie sztucznego - a jednak uroczego i żywotnego - miasteczka. Atrakcją jest nie tylko ujmująca, nostalgiczna estetyka budynków i ich wnętrz, ale też to, że skansen żyje - jego pracownicy trudnią się tym samym, czym sto lat temu i dawniej trudnili się mieszkańcy tych domostw. Wędzą więc ryby, warzą sery, wyrabiają beczki, łodzie i drobniejsze przedmioty z drewna, hodują owce. Nawet w Polsce, która w temacie skansenów może być najpotężniejszym krajem świata, Zuiderzee Museum byłoby w czołówce rankingu takich miejsc, choć bynajmniej nie na miejscu pierwszym.


























































Muzeum ma jeszcze część w ścisłym sensie muzealną, to znaczy wystawę w zamkniętych pomieszczeniach. Nie miałem jednak na nią już czasu, rzuciłem więc tylko okiem na ładne budynki, w których się ona mieści, i zjadłem coś przed dalszą drogą.




Wniosek z tych peregrynacji musi być minorowy: Holandii z obrazów Hobbemy i Ruisdaela już nie ma, nie da się jej poczuć, nie da się jej przeżyć. Z rzeczy samej w sobie pozostało tylko zjawisko, przedstawienie, doskonale zakonserwowane przez ministerstwo kultury i podane na tacy. Warto jednak skorzystać z tej okazji i przynajmniej je zobaczyć. Ja ruszałem dalej, wchodząc w ostatnią fazę podróży, która na te finalne dni stała się faktycznie podróżą - to znaczy nie tylko oglądane miejsca, ale i sama droga do nich zaczęła być pewną atrakcją.

Komentarze