Robert Wyatt: "Rock Bottom"
1974
Nieoczywista, nienatychmiastowa i subtelna jest wielkość tego albumu, jednego z najwyższych szczytów w historii muzyki popularnej - tych na tyle wysokich, by moim wzrokiem było z nich widać również szczyty jazzu i muzyki poważnej. Przypuszczalnie z tego właśnie powodu, z powodu tej nienatychmiastowości, jest to wielkość tak wielka. Rock Bottom, będąc dziełem bardzo oryginalnym, wyrafinowanym i skomplikowanym formalnie, które łatwo wpada w szeroką definicję progresywnego rocka i w gruncie rzeczy w stopniu progresywności bije większość gatunku, nie świeci jednak swą formą po oczach, nie stawia jej na piedestale. Zaszywa ją niejako w back-endzie i zawsze wykorzystuje nie dla popisu, lecz celowo, bez ustanku naświetlając najmocniej esencję - atmosferę, emocje, myśli i stany świadomości - dzięki której front-end jest prostszy i w dużej mierze zdatny do odbioru bez wglądu w fundamenty. Z jednej więc strony, korzystając z narzędzi dość potężnych, które w arsenale Wyatta występują w imponującej liczbie, Rock Bottom był w stanie wyrazić rzeczy dużo bardziej złożone niż przysłowiowe "radość" i "smutek". Z drugiej strony - dłuto nie odrywa uwagi od rzeźby. To połączenie, które kojarzy mi się raczej z muzyką poważną niż popularną, a jednak zdarzyło się tutaj.
Po uważnym przesłuchaniu albumu okazuje się, że język Wyatta jest niemal totalny - wykorzystuje w intensywnym stopniu większość podstawowych elementów dzieła muzycznego, w tym choćby manierystyczne melodie, łamane rytmy, niebanalne formy utworów (uciekające od piosenki, w ogóle wymykające się prostym kategoriom, zwyczajnie oryginalne), śmiałe improwizacje (również wokalne, bardzo imponujące, mimo że wcale nie pałam miłością do głosu Wyatta) czy złożone, czasem wręcz kaskaderskie, ale zawsze dorzeczne kontrapunkty. Ma jednak ten język dwa wyraźne filary, bez których nie przypominałby siebie zupełnie, ważniejsze moim zdaniem od pozostałych - progresję harmoniczną i brzmienie. Harmonicznie większość tej muzyki jest bardzo zmienna, nieoczywista, kontestująca wręcz, nieprzewidywalna, ale też nie jest to robione na siłę. Zakładając nietypowe harmonie i jeszcze dziwniej zestawiając je ze sobą, Wyatt odwzorowuje z głębią i złożonością świat swoich uczuć i emocji, stara się posługiwać własnym językiem, który nie da się interpretować w klasyczny i schematyczny sposób, ale zachowuje jednak dość rygorystyczną wewnętrzną logikę i zawsze pozostaje estetycznie przekonujący. Brzmienie odznacza się nawet większą złożonością - można odnieść wrażenie, jakby Wyatt zatrudnił tu całą orkiestrę i w poszczególnych utworach korzystał z jej kawałków. Każda kompozycja jest osobnym brzmieniowym wyzwaniem, które w różnych konfiguracjach łączy instrumentarium elektroniczne, rockowe, jazzowe i klasyczne (eklektyzm to kolejny ważne słowo, które musi paść w temacie Rock Bottom), wyciskając z tych konfiguracji coś osobnego. Często jest to robione z dużą subtelnością, innym razem subtelność ustępuje śmiałości i rozmachowi, ale efekt jest za każdym razem imponujący.
Wobec całej tej maszynerii zaaplikowany zostaje klin lekko dziecięcej z ducha prostoty i wręcz prymitywizmu, który pojawia się tu pod różnymi postaciami i w różnych momentach. Sea Song i Alifib koncentrują się ostatecznie wokół romantyczno-elegijnej, skondensowanej, nieśpiesznej partii wokalnej, a więc też i wokół czystej melodii; skomplikowane i narastająco mroczne progresje harmoniczne potrafią spaść nagle na prosty i naiwny konsonans i przez trochę na nim pozostać; całe Last Straw jest w pewnym sensie odciążeniem albumu mimo dość złożonego podejścia do harmonii; mrocznie psychodeliczne Alife zostaje podsumowane dość pogodną kobiecą recytacją pełną przekąsu; ostatni utwór, symfoniczny, bogaty i drapieżnie intensywny w pierwszej połowie, odbija w prymitywistyczną i ironicznie teatralną połowę drugą. To są jakieś tam konkretne momenty, natomiast cały album jest w moim odczuciu spowity pewnym zmiękczeniem, odciążeniem, "uniewinnieniem", i nie do końca potrafię to odczucie uzasadnić.
Muzyka, która z tego splotu wielkości i szczerej prostoty powstała, jest jednym z najciekawszych, najbardziej oryginalnych, najwrażliwszych, najintymniejszych i najpiękniejszych wyrazów unikalnej duszy jednostki-twórcy w historii muzyki nie tylko popularnej. Jest zaproszeniem do świata jej uczuć, emocji, pasji, pragnień, cierpienia, rezygnacji, lęków, dziwactw, wariactw, wewnętrznego języka świadomości - co do zasady jakby wszystkiego, choć skondensowanego bardzo mocno, bo przecież do czterdziestu minut ekspresji. Z całą tego świata niepowtarzalnością, niejednoznacznością i niedookreślonością, które naprawdę interesującym jednostkom przysługują chyba z urzędu. Głównym motywem tych czterdziestu minut wydaje się wyraz złożonych i intensywnych uczuć o zabarwieniu romantycznym do drugiej osoby. Obrośnięte jest to jednak mnóstwem innych motywów. Za przepiękny uważam zarówno ten konkretny, przewodni wyraz miłości, naprawdę poruszający, jak i całokształt. To olśniewająca, ale i niepokojąca podróż do wnętrza duszy, w której nie można uciec od psychodelii, surrealizmu, wręcz nawet schizofrenicznej atmosfery (które mają bardzo osobno Wyattowskie zabarwienie).
Utwory zasługują na osobne wzmianki, bo i każdy jest wyjątkowy. Sea Song to jedna z moich ulubionych, jeśli nie ulubiona "piosenka" miłosna, przykładnie łącząca pewną prostotę oraz szczerość i intensywność emocjonalną ze sporą złożonością (złożonością narastającego, surrealistycznego brzmienia, ekwilibrystycznej melodyki, grząskiej progresji harmonicznej i improwizacyjnej wokalizy Wyatta na koniec). Odciążające, pozwalające sobie na nieco luzu i pogodności Last Straw to najsłabszy punkt albumu, ale wciąż świetny kawałek - oniryczny, słodko-gorzki, hipnotyzujący progresją harmoniczną i z przyjemnie rozlewającym się brzmieniem. Chyba najlepszy jest Little Red Riding Hood Hit the Road - totalnie angażujące, pełne ogromnej pasji i zdesperowanej namiętności, iberyzujące arcydzieło brzmienia, od początku do końca oparte na kakofoniczno-symfonicznym podłożu instrumentów dętych, z porywającym rytmem i partią basu. Alifib, wybitnie pomysłowo oparte na wyznaczającym rytm oddechu, to kolejna bomba skomplikowanego romantyzmu, z rozbrajającą partią wokalną Wyatta, eksplodującą smutkiem, desperacją, oddaniem i miłością, oraz wyśmienitymi, choć bardzo dyskretnie zaszytymi, ustępującymi miejsca kluczowej (wokalnej) części kontrapunktowymi improwizacjami. Alife dostarcza najcięższej i najmroczniejszej psychodelii na albumie, zniekształcając jak w krzywym zwierciadle poprzedni utwór, który już sam w sobie był nieprzeciętnie mroczny i posępny, oparty na nielogicznej melodycznie partii wokalno-recytatywnej, otoczonej przez paranoiczne dźwięki i położonej na schizofrenicznej, zapętlanej progresji harmonicznej - podgryzający genialną Lorkę Tima Buckleya. W finalnym, potężnym, najintensywniejszym utworze apogeum osiąga symfoniczność brzmienia i patos kruchych emocji Wyatta, co chyba słusznie artysta odciążył ironicznym zakończeniem w zupełnie innym stylu muzycznym od wszystkiego do tej pory, przywodzącym na myśl starą muzykę ludową.
Ciężko ten album opisać od strony formalnej, bo bardzo dużo i bardzo różnie się na nim dzieje - jest niezwykle zniuansowany. Da się jednak, trzeba by tylko mieć wystarczająco dużo czasu i bezczelności, by rozpisywać się o nim jeszcze dłużej niż ja. Dużo trudniej natomiast oddać słowami to, co ta muzyka oddaje - bo całkiem słusznie oddaje właśnie to, co słowami oddać trudno.
Jako że to mój pierwszy wpis w tym miejscu, uwaga natury ogólnej - wyborny blog! Gratuluję! Tylko dlaczego tak mały jest oddźwięk? Zawsze byłem jednak zwolennikiem zasady, że ważniejsza jest jakość, a nie ilość.
OdpowiedzUsuńTwórczość Wyatta jest trudna do zrecenzowania, choćby ze względu na jej nietypowość oraz niejednoznaczność estetyczną. Jakiś czas temu również się z tym zmagałem pisząc obszerny esej do „Lizarda”: „Robert Wyatt - na drodze do artystycznej emancypacji 1968-1974”.
Jeśli chodzi o „Rock Bottom” to niewątpliwie dramatyczne wydarzenie z 1 czerwca 1973 roku miało istotny wpływ na jego ostateczny kształt oraz treść. Zapewne zdeterminowało refleksyjną, nierzadko melancholijną atmosferę, choć trzeba przyznać, że Wyatt bynajmniej nie użalał się nad sobą. Nie wyzbył się również charakterystycznego humoru, nadal miał zamiłowanie do leksykalnych zabaw. Od razu rzuca się w uszy fakt, że artysta wyraźnie odszedł od dźwiękowego radykalizmu. Kolejnym novum jest tkanka brzmieniowa. „Rock Bottom” to bardzo „klawiszowa” płyta. Jest zdominowana przez dźwięki syntezatora. Czasami pierwszorzędną rolę odgrywa fortepian, często można usłyszeć jednocześnie obydwa wspomniane instrumenty, które tworzą bogatą, barwną fakturę brzmieniową. W kontekście syntezatora koniecznie trzeba podkreślić, że artyście udało się stworzyć dość łatwo rozpoznawalne brzmienie. To znamienny przykład, że w tym względzie najważniejszym czynnikiem nie jest biegłość techniczna, ale kreatywność. „Rock Bottom” posiada niepowtarzalny klimat. To muzyka o ogromnej sile wyrazu, dużym walorem kompozycji są piękne melodie, które na długo zapadają w pamięć.
Na „Rock Bottom” Wyatt w twórczy sposób kontynuuje eksperymenty wokalne. Tym razem nie mają już tak radykalnego posmaku, jednak nadal są intrygujące i oryginalne. W jeszcze większym stopniu skorzystano z dobrodziejstw studia nagraniowego. Przekłada się to na ciekawe rozwiązania strukturalne i kolorystyczne, zarówno tkanki czysto instrumentalnej, jak i partii wokalnych. Świetną egzemplifikacją pierwszego wątku jest deformacja brzmienia fortepianu w „A Last Straw” lub finał „Little Red Riding Hood Hit The Road”, w którym uzyskano frapujący rezultat, dzięki zwielokrotnieniu brzmienia trąbek Mongeziego Fezy. W drugim przypadku zachwycają rozbudowane aranżacje wokalne w „Sea Song”, podobnie jak na „The End Of An Ear” (1970), wykazujące silne tendencje do polifonizacji faktury brzmieniowej. W rezultacie powstały wysmakowane kompozycje, skrzące się różnymi niebanalnymi pomysłami. Niejednokrotnie efekt jest wręcz piorunujący.
Dzięki za najbardziej merytoryczne i obfite komentarze w historii bloga. ;) I dzięki za miłe słowa. Dlaczego mały oddźwięk? Powodów jest pewnie parę, ale dostatecznym jest znikoma promocja - jak dotąd wolałem wykorzystywać czas na napisanie trochę więcej wpisów, niż na promocję, i na razie mi się nie zmienia. Poza tym nie do końca wierzę w szerokość potencjalnej publiki. Ale tak jak napisałeś - wolę garstkę odbiorców na pewnym określonym poziomie, niż miłość całego Internetu.
UsuńW aspekcie formalnym różnice między „The End Of An Ear” a „Rock Bottom” są znaczące. W tej materii wyattowe magnum opus przynosi daleko posunięte uporządkowanie. Mocno wyswobodzona narracja, czasami wręcz amorficzna forma, jak w przypadku „To The Old World (Thank You For The Use Of Your Body, Goodbye)”, zostaje zastąpiona przez przemyślnie uporządkowane struktury. Zdecydowanie maleje rola improwizacji, choćby dlatego, że architektoniczny szkielet kompozycji jest wyraźnie określony. Autor unika jednak konwencjonalnej formy piosenkowej. Nawet, gdy na początku wydaje się, że dana kompozycja może przybrać taki kształt („Sea Song”), pojawiają się różne niestandardowe rozwiązania. Wyatt jakby nie chciał powielać schematów, dlatego buduje własną, silnie zindywidualizowaną formę wypowiedzi. Rośnie rola aranżacji, która często przybiera wysmakowany kształt. Czasami bywa bardziej ascetyczna („Alifib”), innym razem olśniewa nieomal barokową feerią barw („Little Red Riding Hood Hit The Road”).
OdpowiedzUsuńW różnych aspektach muzycznego przekazu „Rock Bottom” jest pozycją wysoce idiomatyczną. Co determinuje taki efekt końcowy? Trzeba wymienić przynajmniej kilka elementów. Niepowtarzalny głos, oryginalne eksperymenty wokalne, rozpoznawalne brzmienie syntezatora, twórcza obróbka materiału dźwiękowego w studiu nagraniowym, niepospolite pomysły w sferze aranżacyjnej i brzmieniowej. Wartością dodaną są również zaproszeni goście. Niejednokrotnie są to muzycy, których gra jest od razu rozpoznawalna (Hugh Hopper, Mike Oldfield).
Summa summarum – powstało jedno z arcydzieł szeroko pojętej muzyki rockowej lat 70. Dzisiaj jest to już szacowny klasyk, pozycja kultowa. Dramatyczna geneza oraz warunki w jakich powstawała zapewne jeszcze bardziej uwypukliły jej niezwykłość. Korzenie estetyczne „Rock Bottom” dalekie są od jednoznaczności. Wyatt jeszcze raz udowodnił, że interesuje go szeroka synteza muzyczna. Wynikało to choćby z tego, że fascynowała go nie tylko „poważna” awangarda i jazz nowoczesny, ale także różne nurty muzyki popularnej. W niejednym względzie jest to dzieło par excellence progresywne. Warto ową „postępowość” zestawić z dość tradycyjnym podejściem do materii muzycznej wielu przedstawicieli głównego nurtu rocka progresywnego (Genesis, Yes, Focus, Camel). Istotnym wątkiem jest tu choćby kwestia twórczego podejścia do dwudziestowiecznego dorobku muzyki artystycznej (zarówno tzw. „poważnej”, jak i jazzu nowoczesnego). To jednak szerszy problem, dlatego nie czas i miejsce, aby go szerzej rozwijać.
„Rock Bottom” jest niewątpliwie pozycją bardziej przystępną niż ezoteryczny „The End Of An Ear”, który wielu słuchaczy mógł odstraszać swoim radykalizmem i hermetycznością. Tym razem Wyatt postawił na większą komunikatywność i bezpośredniość. Bynajmniej nie oznacza to jednak, że powściągnął swoje ambicje i wyrzekł się aspiracji. Charakter dzieła, jego treść oraz dramatyczne przeżycia z nieodległej przeszłości sprawiły, że autor przewartościował swoje podejście do muzyki. Nadal nieobca jest mu jednak awangardowa mentalność twórcy, który stale poszukuje nowych idei i rozwiązań.
Jedną z istotnych zalet „Rock Bottom” widziałbym w sferze edukacyjnej. To jeden z tych albumów, który może zachęcić słuchacza do obcowania z szeroko pojętą awangardą. Jest znakomitą furtką do tego, co na początku często odstrasza lub wręcz irytuje. Wyatt ułatwia i oswaja awangardę. Dla wielu słuchaczy ambitniejszych odmian muzyki rockowej jest to zatem szansa do odkrycia nowych estetycznych lądów i poszerzenia horyzontów muzycznych.