Powiat wołowski. Tajemnica bagna i klasztoru
Mimo że bez wątpienia jest niszowy i bardzo daleko mu do prawdziwie turystycznych powiatów dolnośląskich. Ma wprawdzie jeden obiekt, który słusznie uchodzi za top regionu, poza tym jednak same miejsca kompletnie nieznane. Nawet o samym Wołowie usłyszałem po raz pierwszy w życiu właśnie wtedy, gdy zapragnąłem zwiedzić całe województwo. Jest jednym z mniejszych, mniej zaludnionych i zwłaszcza najrzadziej zaludnionych (30. miejsce na 34); jako jeden z dwóch powiatów niebędących miastami podzielony jest na zaledwie trzy gminy. Jest też bardzo płaski. Przez nieco ponad 30 lat, na przełomie XV i XVI wieku, jego teren tworzył autonomiczne Księstwo Wołowskie, ale przez prawie całą historię był częścią innych śląskich księstw lub państw. Dla porządku warto zaznaczyć, że jest jednym z tych mniej licznych "powiatów wewnętrznych", tzn. niegraniczących z innym województwem ani krajem, lecz tylko z innymi powiatami swojego województwa: legnickim, lubińskim, górowskim, trzebnickim i średzkim.
Mimo tych niewyróżniających go danych nie jest to jednak teren bez właściwości. Przeciwnie, odkryłem w nim bardzo atrakcyjną, spójną, choć nierzucającą się w oczy od razu tożsamość, a nawet osobną atmosferę. Jest ona efektem mieszanki kilku czynników: sporego zalesienia, zwłaszcza w centralnej części powiatu, czyli dookoła Wołowa, często powiązanego ze sporym zabagnieniem; klimatu, jakim emanują znajdujące się na jego terenie żyjący na nowo pałac i opuszczony na zawsze klasztor; odczucia utraconej świetności, bijącej z tego klasztoru i z jednego z miast powiatu; w końcu właśnie tej niszowości, która przekłada się na rzadkość spotykania innych ludzi w ogóle, nie mówiąc o innych turystach. Powiat wołowski nie jest może malowniczy, nie jest do przesady ekscytujący ani intensywny, ale jest tajemniczy, niedopowiedziany, po prostu klimatyczny. A to atrakcja sama w sobie.
Moim pierwszym przystankiem było to minimalnie większe, lecz wbrew temu nie stołeczne miasto powiatu: Brzeg Dolny (Dyhernfurth). Położony nad Odrą i liczący 12,5 tysięcy mieszkańców, prawa miejskie otrzymał dopiero w 1663 roku. Ma dość specyficzny układ: sporą część miasta pokrywają zakłady przemysłowe, a starówka - jeśli można ją tak nazwać - znajduje się w zasadzie na uboczu ośrodka. Życie toczy się w Brzegu Dolnym w sporym od niej oddaleniu, co post factum wyjaśniło mi, dlaczego z mojej perspektywy miasto wydało się niemalże wymarłe.
Zaparkowałem auto na uliczce z przyjemnymi kolorowymi kamienicami i parę kroków później byłem na rynku miasta, który rynku nie przypomina, bo jest mocno zdezintegrowany. Przez środek rynku przebiega główna, asfaltowa ulica, a dwie połówki są mocno zadrzewione, w dodatku jedna ma na środku kościół. Przypomina to bardziej dwa skwery niż jeden rynek, ale miejsce jest całkiem miłe.
Niedaleko rynku, nad Odrą, stoi Pałac rodu von Hoym - a raczej powojenna odbudowa tej klasycystycznej rezydencji z końca XVIII wieku. Odbudowa średnio przekonująca - pałac wygląda raczej jak zwyczajny, niezbyt stary, bieda-historyzujący budynek, tyle że bardzo rozległy. Przyjemniejszy od samego budynku jest znajdujący się za nim nadodrzański taras, a jeszcze bardziej znajdujący się kawałek przed nim Park Miejski, dawniej część pałacowego majątku. Park akurat zachował powiew dawnego splendoru - wielki staw na planie kwadratu z fontanną jest imponująco reprezentacyjny. Takiego parku nie powstydziłyby się i dużo większe miasta.
Może dwadzieścia minut później byłem już w Wołowie (Wohlau), stolicy powiatu, mniej ludnej jednak od Brzegu Dolnego o jakieś dwieście mieszkańców - za to z prawami miejskimi od 1285 roku. Miasto nie może się pochwalić tak pięknym parkiem, zachowało za to dużo spójniejszą starówkę na czele z naprawdę udanym rynkiem i ratuszem. Poza nimi warto rzucić okiem na ceglany Kościół św. Wawrzyńca z korzeniami w XIV wieku, w którym gotyckie sklepienie prezbiterium obroniło się przed barokizacją i wygląda ślicznie. Godne uwagi są też liczne wmurowane w budowlę tablice kamienne. Na tym miasto nie kończy przeglądu interesującej architektury, ale po krótkich oględzinach musiałem ruszać dalej.
Nie miasta są największym atutem powiatu. Powinien on zainteresować dolnośląskich turystów już przez sam fakt, że na jego terenie, tuż pod Wołowem, znajduje się jeden z dwunastu parków krajobrazowych województwa. Park Krajobrazowy Dolina Jezierzycy to zarazem bez żadnych wątpliwości najbardziej niszowy, najmniej przystosowany do ruchu turystycznego (wręcz jakby go niepożądający) z tych dwunastu. Ma to swoje minusy, ale ma też oczywiste plusy, a mianowicie brak innych ludzi i momentami naprawdę spore poczucie oderwania od cywilizacji. Ogromna część parku to praktycznie niedostępne dla ludzi lasy i leśne bagna.
Jeśli można wskazać jakiś główny punkt parku, który warto zobaczyć i da się to jakoś zrobić, to jest to bez wątpienia Rezerwat Uroczysko Wrzosy, a dokładnie ta jego część, która znajduje się w pobliżu dwóch sporych stawów, oddzielonych od siebie tylko drogą asfaltową. Okrążenie południowego stawu to około godzinna wędrówka przez bardzo ładny las i bardzo klimatyczne - choć w lipcu nieco podeschnięte - bagna. Same stawy są piękne, nie gorsze od milickich. Istnieją bardziej spektakularne parki krajobrazowe, zdecydowanie tak, ale ten ma swój osobny, outsiderski klimat.
Z parku zjechałem na nocleg, a najpierw kolację, do Pałacu Mojęcice - po pierwsze chyba drugiego najpiękniejszego budynku w całym powiecie, a po drugie naprawdę znakomitego adresu kulinarno-noclegowego. Pałac z początku XVII wieku, w którym zachował się wspaniały renesansowy portal kamienny, został niedawno odnowiony i przekształcony w hotel. Oprócz klimatycznych noclegów oferuje jedną z najlepszych kuchni na Dolnym Śląsku poza Wrocławiem. Wybitnie warto go odwiedzić, nawet jeśli już nie na noc.
Następny dzień rozpoczął się od jednej z bardziej specyficznych atrakcji powiatu, która, jak się okazało, potrafi prawdziwie oczarować kobietę - przetestowałem. Były to tzw. dymarki tarchalickie - pozostałości starożytnego ośrodka hutniczego w odciętej od świata lasem i rzeką wsi Tarchalice. Resztki celtyckich pieców hutniczych nie są może zbyt imponujące wizualnie, ale sama świadomość, że jesteśmy na Dolnym Śląsku, a patrzymy na relikty z II-III wieku naszej ery, wiele dodaje.
Nie wiem, czy kolejna atrakcja powiatu ma wystarczający potencjał na ponadczasowe trwanie, żeby o niej wspominać, ale jest to atrakcja tak kosmicznie przyjemna, że nie wspomnieć się nie da. We wsi Prawików niedawno powstało ranczo, tj. hodowla alpak, które za opłatą można nakarmić marchewką i pogłaskać. Nawet krótki kontakt z tymi wspaniałymi, puchatymi istotami pozwala bardzo szybko uwierzyć w skuteczność alpakoterapii. Na dokładkę są jeszcze króliki. Miejsce o skrajnie pozytywnej energii.
Jedno słowo przytłacza jednak wszystkie inne w tym powiecie - Lubiąż. To w tej miejscowości nad Odrą znajduje się główna atrakcja okolicy i jedna z największych w całym województwie. Zanim jednak ją w pełni doznałem - bo okazało się, że wchodzi się do niej o pełnych godzinach - rzuciłem okiem na tę dużo mniej znaną, a mianowicie Kościół św. Walentego. Z zewnątrz przez niedokończoną operację wygląda jak bardzo źle opalony człowiek, ale wnętrze to kawał świetnego baroku na czele z freskami sklepiennymi i monumentalnym ołtarzem głównym. Podziwiać je mogłem niestety tylko przez kratę.
Na sam koniec przygody z powiatem wołowskim przeszedłem wreszcie do nie tylko jego najważniejszego punktu, ale i najbardziej imponującej rzeczy, jaką zobaczyłem przez całe trzy doby wycieczki po sześciu powiatach. Dawne opactwo cystersów w Lubiążu, które swą potęgę utraciło, jest fenomenalne w dwóch wymiarach - w wymiarze potęgi i w wymiarze utraty.
Cystersi przybyli do Lubiąża już w XII wieku i była to ich najstarsza śląska siedziba. Krótko po wybudowaniu najświetniejszego budynku kompleksu klasztornego - pałacu opata z końca XVII wieku - nadeszła pruska sekularyzacja, w wyniku której siedziba cystersów stała się między innymi szpitalem psychiatrycznym. Lubiąż nie jest już więc klasztorem, ale gdyby był, to byłby drugim największym w całej Europie, ustępując jedynie Escorialowi koło Madrytu. Posiada też najdłuższą barokową fasadę na świecie, długą na 223 metry. Tę potęgę ciągle widać, mimo że budowla jest bardzo zaniedbana, a zbyt małe środki pozwalają tylko na dość ślamazarną restaurację - widać w niebywałych rozmiarach, w elegancji architektury, w gotyckiej monumentalności kościoła z XIV wieku, w potężnych korytarzach. Widać może najbardziej w dwóch odnowionych salach - olśniewającej, monumentalnej, arcybarokowej sali książęcej i nieco mniej wystawnym, ale może optycznie jeszcze bardziej fascynującym refektarzu; widać w nielicznych zachowanych freskach Michaela Willmana, który mieszkał w Lubiążu przez prawie pięćdziesiąt ostatnich lat życia.
Jednocześnie jednak od Lubiąża bije trumienny mrok opuszczenia, zaniedbania, rozpadu, który spowija cały kompleks, wyłączając się tylko na chwilę we wspomnianych dwóch odrestaurowanych pomieszczeniach. Dokładając jeszcze do tego długą historię miejsca jako szpitala psychiatrycznego, opactwo staje się czymś więcej, niż tylko świetną architekturą - staje się gęstą, pozostającą na zawsze w pamięci atmosferą, z którą nieliczni chcieliby się zmierzyć po zmroku.
Spędziłem w powiecie wołowskim kilka godzin poniżej doby, a w trakcie tego czasu jeszcze spałem, ale był to czas wyjątkowy, który zapamiętam na zawsze. Teoretycznie wiedziałem, co mnie konkretnie czeka, ale praktycznie zostałem pozytywnie zaskoczony. Z perspektywy wrocławianina z samochodem naprawdę głupio sobie nie uciąć takiej wyprawy, zwłaszcza że jest śmiesznie blisko.
Komentarze
Prześlij komentarz