Niderlandy: część IV. Z pominięciem teraźniejszości

Nie licząc rozciągającej się na różne dziedziny tolerancji, Holandia kojarzy się w pierwszej kolejności właściwie z amuletami tradycji. Drewniane wiatraki, drewniane chodaki, uprawa tulipanów i serowarstwo - wszystkie te rzeczy odsyłają myśl w przeszłość, do czasów, w których świat był dużo bardziej wiejski, powolny i obfity w prostą pracę ludzkich rąk. Jednocześnie panuje chyba jako-taka świadomość - a zapanuje na pewno u każdego, kto ten kraj odwiedzi - że jest to zarazem jedno z najbardziej nowoczesnych miejsc w Europie. Nie tylko w sensie obyczajowym, lecz przede wszystkim technologicznym, urbanistycznym czy architektonicznym. Występuje więc dość silny kontrast pomiędzy symbolami Niderlandów - które nie są też martwymi pocztówkami, bo stare wiatraki ciągle można tu podziwiać, a sery i kwiaty produkuje się i eksportuje na potęgę - a dużą częścią niderlandzkiej rzeczywistości. W ciągu doby, liczonej, odkąd opuściłem Utrecht, doświadczyłem tego kontrastu szczególnie mocno, podróżując albo po miejscach przeszłości, albo przyszłości.

Zacząłem od przeszłości, docierając późnym rankiem do miasta Gouda, które nie bez powodu skojarzy się każdemu z serem, bo właśnie stamtąd pochodzi twardy żółty ser o tej samej nazwie. Miasto to, położone w prowincji Holandia Południowa i zamieszkane przez 73 tysiące ludzi, zrobiło na mnie jedno z mniejszych wrażeń ze wszystkich niderlandzkich miast, jakie odwiedziłem. Ma niby swoją starówkę, pozornie zbliżoną do innych holenderskich starówek, ale chyba po prostu natężenie współczesnych, nie zawsze ładnych plomb i akcentów wydało mi się nadmierne - coś było nie tak i odbierało klimat. Mimo wszystko warto zajrzeć na rynek, gdzie raz w tygodniu odbywa się tradycyjny targ serowy, oraz gdzie stoją dwa ładne budynki - gotycki ratusz miejski z czerwonymi okiennicami oraz Waaghaus, czyli Dom Wagi, gdzie do dziś znajduje się tradycyjna waga do sera.











Dobrą goudę można kupić chyba dosłownie wszędzie w tym kraju, więc do miasta przyjeżdża się raczej z innego powodu. Jest nim Sint Janskerk (Kościół św. Jana), gotycka świątynia z XV-XVI wieku, najdłuższa w Niderlandach i słynąca z najwspanialszych witrażów. Bardzo trudno podziwiać tę piękną i wielką budowlę z zewnątrz, bo jest wyjątkowo ciasno zabudowana kamienicami, ale ostatecznie najważniejsze są tu witraże, które protestanci szczęśliwie oszczędzili w procesie kastracji wnętrza po przejęciu kościoła od katolików. Te naprawdę zachwycające szkła pochodzą z połowy XVI wieku - przetrwały do dziś między innymi dzięki rozmontowaniu ich i skrupulatnym zmagazynowaniu w piwnicy na czas II wojny światowej. To połowa wszystkich XVI-wiecznych witrażów w całym kraju.
































Tak, goudę można kupić wszędzie, ale fakt faktem, że najlepszą w tej podróży kupiłem właśnie w Goudzie (a kupowałem w kilku miejscach). Klimatyczny, tchnący rodzinną tradycją sklep Gouds Kaashaus sprzedaje niemal nieskończone interpretacje tego sera i jest atrakcją samą w sobie. W trakcie pisania relacji z tej podróży jestem już po spróbowaniu wszystkiego, co tam kupiłem, i wszystko było pyszne. Szczególnie utkwiła mi w pamięci gouda trzyletnia, chyba najstarsza, jaką można było kupić, mocno zbliżająca się smakiem do parmezanu.





Chwilę po opuszczeniu Goudy, w miejscowości Bodegraven, miałem odwiedzić miejsce, którego odwiedzenie planowałem w pewnym sensie na długo przed planem odwiedzenia samej Holandii. Wizyta w Brouwerij de Molen była dla mnie jak spełnienie małego marzenia - to bowiem jeden z najlepszych i najbardziej legendarnych browarów na całym świecie, który przecierał szlaki piwowarstwa rzemieślniczego w Europie i inspirował tysiące ludzi. Założony w 2004, ciągle jest na topie - w 2016 roku w plebiscycie Ratebeer.com został wybrany najlepszym browarem Europy i szóstym świata, a w 2022 roku ja osobiście stwierdziłem, że wszystkie siedem piw, jakich spróbowałem na miejscu - to znaczy w XVII-wiecznym młynie, gdzie mieści się firmowa restauracja browaru - było albo bardzo dobrych, albo świetnych, albo genialnych. Gdy dołączył do tego najlepszy zestaw krokietów i najlepszy zestaw serów, jakie dostałem w całej Holandii - co przecież znaczy niemało w kraju krokietów i serów - byłem w niebie. Rzeczywistość przewyższyła bardzo wysokie oczekiwania, a to się nie zdarza często. Chyba świadczy to o mnie nie najbardziej górnolotnie, ale być może to w tym właśnie momencie całej podróży czułem się najlepiej.











Motyw wiatraka nie skończył się na tym punkcie, lecz rozwinął już niedługo potem, gdy dotarłem do wsi Kinderdijk tuż pod Rotterdamem. Znajduje się w niej rozległy i wpisany na listę UNESCO zespół dziewiętnastu XVIII-wiecznych - czynnych - wiatraków na obu brzegach szerokiej rzeki. Miejsce jest bardzo klimatyczne, trochę z innego świata, zwłaszcza w deszczowe, posępne popołudnie tamtego dnia. Cisza, szmer deszczu i obracające się skrzydła dziewiętnastu bohaterów innej epoki - wyjątkowy obrazek z podróży. Do dwóch wiatraków można wejść i bardzo warto to zrobić, zwłaszcza do jednego, gdzie zachowano układ i wystrój mieszkania ubogiej rodziny człowieka zajmującego się wiatrakiem. Ciasna przestrzeń i niekończące się, cykliczne dźwięki maszyny tworzą enigmatyczną, zastygłą atmosferę.


























Paręnaście minut później i jestem w innym świecie, przeniósłszy się jakby kilkaset lat w przyszłość. Oto w rzęsistym deszczu i w doskonale dopasowujących się do melancholijnego krajobrazu dźwiękach OK Computer wjeżdżam do Rotterdamu, drugiego największego miasta Niderlandów na około 650 tysięcy mieszkańców - bez wątpienia najbardziej wyjątkowego ze wszystkich niderlandzkich miast, to znaczy najbardziej odróżniającego się od pozostałych. Rotterdam, ośrodek o XIII-wiecznym rodowodzie, mógłby dziś być drugim Amsterdamem - kto wie, czy nie jeszcze piękniejszym - ale 14 maja 1940 roku niemieccy barbarzyńcy zrównali miasto z ziemią nalotem dywanowym. Holendrzy postanowili nie odbudowywać go do jego historycznej postaci, lecz dać sobie i Europie jedno z najwspanialszych centrów architektury współczesnej na kontynencie. Rotterdam jest największą atrakcją Rotterdamu - nowoczesna, jak na warunki europejskie po prostu futurystyczna przestrzeń zagęszczona wieżowcami, w której co chwilę natykamy się na wybitną oryginalność architektoniczną. Największy port Europy i być może całego świata urzeka niesamowitymi mostami, lśniącymi biurowcami, wszystkimi możliwymi kształtami brył i okien.

Rotterdam mnie na początku przytłoczył, bardzo przytłoczył - przyjechałem przecież z klimatycznego Utrechtu przez małą Goudę i pole starych wiatraków. Ale dość szybko jego monumentalizm i współczesność zacząłem nosić lekko i przyjemnie. Owszem, nie jest to miejsce na dłużej ani tym bardziej na stałe dla ludzi, którzy z bardzo wysokich budynków preferują dzwonnice kościołów i którzy nie przepadają za zbyt intensywnym egzystowaniem w nowoczesności, nie mówiąc o przyszłości - nie jest więc na dłuższą metę dla mnie. Ale po pierwszych chwilach, kiedy odebrałem je raczej dystopijnie, ponuro, do wieczora byłem już zachwycony i napełniony pozytywną energią. Rotterdam jest miastem przyszłości, ale miastem przyszłości zrobionym z głową, przyjaźnie dla ludzi, z ogromną finezją. Choć miesiąc życia wolałbym spędzić na byle przyzwoitej europejskiej starówce, to niecała doba w Rotterdamie była ważnym i niezapomnianym doświadczeniem.

Ciężko pisać o moim krótkim pobycie w Rotterdamie w uporządkowany sposób, bo nie licząc poranka następnego dnia był to właściwie jeden wielki spacer - wszystko podziwiałem z zewnątrz, a wszedłem tylko do knajpy, żeby się posilić. Prezentuję więc zdjęcia hurtowo, wymieniając kluczowe nowsze i starsze budowle i licząc, że czytelnik jakoś się w tym odnajdzie. Jednym z pierwszych kroków było wjechanie na 185-metrową wieżę Euromast (niestety w remoncie, więc ja wjechałem tylko na ok. 100 metrów) i podziwianie zapierającej dech w piersiach panoramy miasta. A potem już spacerem - najsłynniejszy w mieście park; biały i ekspresyjny most Erasmusbrug; biurowiec De Rotterdam urzekający tetrisową asymetrią bryły; tuż przy nim pochyły z jednej strony, podtrzymywany przyporą biurowiec KPN; odcinający się od wieżowców na swoim tle Hotel New York z początku XX wieku; dworzec główny z niesamowitą fasadą w kształcie trójkąta rozwartokątnego; monumentalny, historyzujący ratusz z 1920; może najbardziej niezwykła ze wszystkiego hala targowa Markthal, przeszklony budynek-tunel wypełniony barwną mozaiką; oderwany od tej całej rzeczywistości Laurenskerk (Kościół św. Wawrzyńca), który jako tako przetrwał bombardowanie; groteskowo-fascynujące osiedle mieszkalne Kubuswoningen - zespół żółtych, obróconych i jakby lewitujących sześcianów; soczyście czerwony most Willemsbrug; fruwający nad innymi, podłużny budynek Unilever; podnoszący swą środkową część most Koningshavenbrug. To tylko te, które najmocniej zwróciły moją uwagę, pośród wielu innych. W międzyczasie wstąpiłem do przyzwoitego bruin café Vader Kleinjan na "tradycyjny niderlandzki posiłek", czyli krokiety i burgera z frytkami. Posilony, mogłem jeszcze mierzyć się ze sporymi rotterdamskimi odległościami, by doznać jego wieczornej atmosfery.




























































































Następny dzień zacząłem od konkretu, wchodząc do modernistycznej willi Huis Sonneveld, siedziby bogatego fabrykanta Albertusa Hendrikusa Sonnevelda, która w tym roku świętowała swoje 90-lecie. Willa, z zewnątrz nieco niepozorna, w środku szczerze mnie zachwyciła - może nie jej umeblowanie, skądinąd całkiem przyjemne, ale już na pewno jej układ przestrzenny i wykończenie wydają się świeższe i bardziej nowoczesne niż w bardzo wielu współcześnie powstających mieszkaniach, nie mówiąc o ogromnych, wszechobecnych oknach. Po pewnych przeróbkach mógłbym tu śmiało mieszkać, gdyby nie fakt, że nie chciałbym mieszkać w Rotterdamie. Podeszła mi ta willa dużo bardziej niż wpisany na listę UNESCO Rietveld Schröderhuis z Utrechtu (aczkolwiek jest dziesięć lat młodsza).
























Tuż koło Huis Sonneveld rzuciłem okiem na świetne budynki, należące do nieczynnego akurat muzeum Boijmans Van Beuningen (normalnie topowej atrakcji miasta): obowiązkowy jest zwłaszcza rewelacyjny, lustrzany, przypominający donicę budynek archiwum.




Przygoda z przyszłością zakończyła się w pobliżu fabryki Van Nelle - należącej zresztą kiedyś do wspomnianego Sonnevelda - której modernistyczny budynek z lat 1925-1931 wpisany jest na listę UNESCO. Nie wiem, czy sam bym go tam wpisał, ale wiem, że faktycznie ma coś w sobie - a stwierdzam tak na podstawie oględzin bardzo krótkich i powierzchownych, bo to czynny biznesowy obiekt i nie można sobie na jego teren tak po prostu wejść; ciężko nawet znaleźć miejsce do zaparkowania w pobliżu.



Nasycony po brzegi, choć bynajmniej nie przesycony współczesną architekturą, opuszczałem Rotterdam, czując się człowiekiem o co najmniej kilkanaście lat bardziej nowoczesnym. W Holandii wszędzie blisko, a w Holandii Południowej blisko szczególnie - więc bardzo prędko miałem odbić z powrotem w stronę tradycji i przeszłości, trafiając do tego miasta, które z całego kraju daje moim zdaniem najbardziej historyczne odczucie.

Komentarze

Prześlij komentarz