Niderlandy: część III. Mroki i blaski w mieście dualizmów

Choć Niderlandy z poziomem urbanizacji w okolicach 90% są jednym z najbardziej miejskich krajów Europy i całego świata, to nie doświadczałem tego przez pierwsze parę dni pobytu. Poruszałem się po miastach niewielkich, odczuwanych bardziej jak miasteczka, i zupełnie poza miastami. Wkrótce jednak kameralny charakter podróży miał się skończyć - trafiłem do czwartego największego ośrodka tego państwa.

Wjeżdżałem do Utrechtu, stolicy prowincji o tej samej nazwie, położonego mniej więcej w środku kraju. Czwarte miejsce i 360 tysięcy mieszkańców to nie są może najbardziej spektakularne statystyki wszech czasów, ale miasto to ma parę historycznych i obecnych "naj" w zanadrzu. Przez długie wieki było religijnym sercem Niderlandów; do XVI wieku było w ogóle najważniejszym ośrodkiem kraju, później dopiero zepchnięte z tronu przez Amsterdam; szczyci się największą uczelnią wyższą państwa oraz statusem najważniejszego węzła komunikacyjnego ze względu na swoje centralne położenie. Przede wszystkim jednak umieściłbym go na podium najbardziej atrakcyjnych miast niderlandzkich - a oto, dlaczego.

Utrecht wbił mi się w pamięć bardzo mocno - to miasto z charakterem, z atmosferą silną jak mało gdzie w Holandii, choć nie jest to atmosfera baśniowa. Pamiętam, że pierwsze godziny nieco mnie przytłoczyły. Przytulność, kameralność i urokliwość dotychczas odwiedzonych miast i miasteczek skończyła się, zastąpiona przez bardziej utylitarny charakter sporej aglomeracji, zabudowę nie tak spójnie przenoszącą w czasie, intensywny ruch, nieco ciemniejsze barwy kamienic i ciemniejsze uliczki. Dodawszy do tego silny deszcz, jakim Utrecht przywitał mnie krótko po wyruszeniu do centrum, zrobiło się trochę mrocznie, trochę wręcz nieprzyjaźnie - z perspektywy czasu jednak bardzo klimatycznie (bo na dany moment deszcz przede wszystkim wybitnie mnie męczył, utrudniając zwiedzanie).











Zapamiętałem to miasto zwłaszcza z wrażenia, które trochę ciężko przelać na papier. Wrażenia miejsca swoiście naostrzonego, zdecydowanego, wyrazistego, męskiego wręcz i odrobinę szorstkiego, do którego pochmurny wieczór pasuje mi bardziej niż słoneczny poranek. Zapamiętałem też z wszędobylskiej podwójności, rozmaicie rozumianej. Utrecht to miasto, które potrafi być mroczne, ale też bardzo żywotne; intensywne i spore, ale niekiedy kameralne, zwłaszcza już w porównaniu z tymi trzema większymi niderlandzkimi metropoliami. Czy da się to powiedzieć o wielu miastach, zwłaszcza mając okazję oglądać je i w deszczową, i w słoneczną pogodę, i po zmroku? Pewnie, że się da, ale byłem już w paru miastach i w niejednym w takich warunkach, a jednak w Utrechcie te dychotomie odczuwałem na tyle mocno, by o nich napisać. Może dlatego, że potęgowane były przez inne dualizmy, pary i przeciwieństwa - już nieodnoszące się do moich wewnętrznych wrażeń, tylko obiektywne, tkwiące w konkretnych miejscach.











Jeden z takich dualizmów tkwi w fakcie, że Utrecht, choć słynie z kanałów i choć ma tych kanałów sporo, to nie słynie z całej siatki mniej lub ważnych kanałowych linii, jak Delft, Amsterdam czy Lejda. W Utrechcie liczą się dwa bardzo konkretne, bardzo długie i bardzo reprezentacyjne kanały, biegnące z grubsza równolegle w odległości 200-300 metrów od siebie - Oudegracht i Nieuwegracht, czyli stary i nowy kanał. Właśnie na początku mojej przygody z Utrechtem, kierując się z parkingu na ścisłą starówkę, miałem okazję przyjrzeć się Nieuwegracht na jego północnym odcinku. Robi tu wrażenie jednego z najbardziej eleganckich i bogatych kanałów w kraju. Szczególnie zapadł mi w pamięć fragment, gdzie tylko po jednej stronie kanału znajduje się chodnik, z którego prywatnymi mostkami można dojść do kamienic po drugiej stronie.





Na dzień dobry zmierzałem do samego serca miasta, gdzie znajdują się jego dwa najcenniejsze zabytki: Domkerk i Domtoren, czyli katedra i wieża katedralna. Dlaczego w przypadku katedry i jej wieży mówić o dwóch zabytkach? Dlatego, że od 1674 roku zostały rozdzielone przez tornado, które zniszczyło cały środek kościoła, pozostawiając transept z prezbiterium po jednej, a dzwonnicę po drugiej stronie tego, co dziś zwie się Domplein - placem katedralnym. Nie wiedziałem tego, przybywając do Utrechtu - dopiero we wnętrzu kościoła doznałem niezwykłego wrażenia, że coś jest nie tak. Katedra była jakby właśnie samym transeptem i prezbiterium - i po chwili dopiero połączyłem kropki z wieżą po drugiej stronie placu. W walce z deszczem spostrzegawczość może być opóźniona.


Nigdy nie odbudowano konstrukcji. Katastrofa sprawiła, że coś, co mogło dziś być jednym z najwspanialszych kościołów świata - potężna gotycka katedra z połowy XIII wieku z ogromną dzwonnicą - jednym z najwspanialszych nie jest, ale za to jednym z najbardziej niezwykłych. Wspaniały, majestatyczny gotyk o francuskim zabarwieniu, przedziwna "krótkość" wnętrza, surowy charakter kalwińskiej nie-sakralnej przestrzeni, samotność olbrzymiej wieży, brutalnie oddzielonej od swego kościoła - wszystko to rodzi specyficzną, milczącą, nawet nieco niepokojącą atmosferę. Znakomity jest też klasztorny dziedziniec otoczony krużgankami o pięknych maswerkach, jaki przylega do katedry. Sama Domtoren była niestety w trakcie mojego pobytu bardzo szczelnie zasłonięta rusztowaniami, ale wciąż można było się na nią wspiąć i podziwiać deszczowe miasto ze 112 metrów wysokości.






















Wykończony nie tylko chłodem i coraz mocniejszym deszczem, ale też narastającym głodem, dotarłem do indonezyjskiej restauracji Blauw. Często powtarzam, że co do zasady każde wydarzenie ma jakieś swoje dobre strony - na przykład dzięki temu, że Holendrzy mieli kolonie w Indonezji i pewnie nielekko wykorzystywali tamtejszą ludność, dziś w Holandii jest wiele indonezyjskich knajp i mogłem przez to zjeść w Utrechcie jeden z najbardziej pamiętnych posiłków swojego życia, a najlepszy w tej podróży. "Danie", które widnieje pod jedną pozycją w menu, a na które składa się kilkanaście różnych dań w mniejszych porcjach, pokonało mnie ilościowo, ale była to jedna z moich najbardziej udanych porażek. Każdy wycinek tej kolorowej układanki - czy to rybny, czy jagnięcy, czy drobiowy, czy krewetkowy, czy dodatkowy - był pyszny, może z wyjątkiem białego ryżu, który był po prostu dobrym białym ryżem.


W międzyczasie deszcz się skończył. Po małym spacerze trawiennym dotarłem do jeszcze jednego przybytku uciech, który ze wszystkich zdesakralizowanych kościołów, jakie w Niderlandach odwiedziłem, był chyba tym najbardziej obrazoburczym. Pub Olivier zlokalizowany jest właśnie w dawnym kościele, a przez pozostawione w nim organy, rzeźby sakralne i klimatyczne drewniane obicie pijalni piwa ciągle ma w sobie coś z kościelnej atmosfery. Zamówiłem blonda z lokalnego utrechckiego browaru, który był najwyżej przyzwoity, ale miejsce liczyło się bardziej niż piwo.



Doczekałem do zmroku, by przejść od początku do końca Oudegracht - kanał, który już do końca miał pozostać moim ulubionym pojedynczym kanałem w Niderlandach, co znaczy ostatecznie bardzo wiele. Jego wyjątkowość jest kilkuwymiarowa. Tkwi między innymi w tym, że jest to kanał o podwójnej zabudowie. Kamienice są co do zasady umieszczone na wyższym poziomie, trzy czy cztery metry nad poziomem wody, i tak samo podwyższone są biegnące wzdłuż nich, eleganckie chodniki. Poziom niższy okupują dawne magazyny, przy których - niemal na poziomie wody - biegną niższe chodniki, już dużo mniej eleganckie. Wiele z tych magazynów przerabia się dziś na puby, kawiarnie i restauracje, co w natychmiastowy sposób skojarzyło mi się z wrocławskim nasypem. Podobnie wygląda na niektórych odcinkach Nieuwegracht, choć mniej na nim tego wtórnego wykorzystania magazynów.







Oudegracht jest też kanałem bardzo różnorodnym - w paru miejscach skręca, czasem obniża się z jednej strony do jednopoziomowej zabudowy mieszkalnej, w jednym miejscu chodnik po jednej stronie się kończy, a po drugiej odrywa od kanału i przez chwilę prowadzi między budynkami; w ogóle zabudowa zmienia się od kameralnych kamienic do kamienic bardzo wysokich albo dużych obiektów publicznych. Utrecht nie ma tak niezwykłej sieci kanałów, jak parę innych niderlandzkich miast, ale ma ten moim zdaniem najpiękniejszy i swoiście najpełniejszy kanał, który jest też w pewnym sensie jedną z najpiękniejszych ulic świata. Zwłaszcza po zmroku.








Po dojściu do końca starego kanału odbiłem w stronę nowego, by również on ukazał mi się w wieczornej odsłonie. Tym razem nie trzymałem się jednak stale jego biegu, lecz co chwilę zbaczałem, by zobaczyć resztę nocnego Utrechtu.













Nazajutrz rano, przy pogodzie wciąż pochmurnej, choć zwiastującej już rozpogodzenie, zabrałem się za konsekwentne oględziny utrechckich konkretów. Pierwszym z nich było Spoorwegmuseum, czyli muzeum kolei, zlokalizowane na terenie dawnej stacji kolejowej. Muzeum w 2027 roku będzie obchodzić swoje stulecie i przez to niecałe stulecie zdążyło osiągnąć spory rozmach. Mnóstwo pięknych pociągów, mnóstwo tekstu o historii niderlandzkiego kolejnictwa (w który za mocno się nie wczytywałem ze względu na nieco zbyt ścisły i mało istotny dla mnie temat), mnóstwo kolejowych akcesoriów z dawnych lat. Train-headzi byliby w niebie - ja jako człowiek, który do kolei odczuwa po prostu sympatię i który lubi pociągi z estetycznego punktu widzenia, doznałem normalnej przyjemności, choć muzeum mogłoby być bardziej uporządkowane, z jakąś wytyczoną trasą - nie wiadomo czasem, za co się wziąć.





















Później oddaliłem się nieco od centrum, by zobaczyć jeden z najdziwniejszych punktów wpisanych na listę UNESCO. Jest nim Rietveld Schröderhuis: dom zaprojektowany dla Truus Schröder-Schräder i jej dzieci przez Gerrita Rietvelda, architekta i projektanta z grupy De Stijl. Grupa ta, na którą składali się artyści i architekci, wykształciła styl o tej samej nazwie (a więc styl o nazwie "Styl"), który opierał się na abstrakcjonistycznych, redukcjonistycznych i silnie geometrycznych rozwiązaniach w sztuce, budownictwie i projektowaniu wnętrz. Dom ten jest jakby transpozycją obrazu Pieta Mondriana na grunt budownictwa, w kolorze i kształcie. Zarówno z zewnątrz, jak i od wewnątrz sprawia wrażenie, jakby zbudowany był z klocków dla dzieci. Miewa momenty ponadczasowo fascynujące, choć w większości bez kontekstu nie robiłby dziś powalającego wrażenia. Kontekst jest jednak taki, że powstał w 1924 roku - i po tej informacji zaczyna się robić ciekawie, bo wygląda na kilkadziesiąt lat młodszy i abstrakcyjnie jest porównać go ze standardowym budownictwem tamtych czasów. Tak czy inaczej dzięki swojemu prekursorskiemu, rewolucyjnemu charakterowi trafił na wspomnianą listę. Nie mówię, że wpis jest niesłuszny, ale na pewno jest trochę ekscentryczny. Cena biletu jest nawet bardziej ekscentryczna, niestety w tę złą stronę. Doświadczenie zapada jednak w pamięci.















Kolejnym dualizmem, jaki występuje w Utrechcie, jest to, że miasto posiada dwa świetne kościoły dwóch różnych odłamów chrześcijaństwa, których wnętrze różni się niczym ogień i woda. Bardzo kalwińska, surowa, chłodna katedra ma swojego rywala w postaci katolickiego Sint-Willibrordkerk (Kościoła św. Wilibrorda). XIX-wieczna neogotycka świątynia jest z zewnątrz bardzo niepozorna, a właściwie prawie niewidoczna, bo bardzo ciasno wpisana w kamienice, natomiast wnętrze to antyteza kalwińskiej powściągliwości estetycznej - wszechbarwne, skąpane w finezyjnych wzorach pokrywających ściany, filary i sklepienie, pełne kunsztownej nastawy, ślicznych witraży oraz atmosfery pogodnej i tkliwej. Akurat w tym starciu wygrywa katedra, ale przypominając sobie bezduszność kilku następnych protestanckich kościołów w Holandii, wspominam św. Wilibrorda radośnie.


















Pozostałem jeszcze w klimatach sakralnych, kierując się do Museum Catharijneconvent, które w dawnym klasztorze gromadzi największe zbiory sztuki średniowiecznej i nieco późniejszej sztuki sakralnej w kraju, ciekawie opowiadając o tutejszych losach religii. Również o losach dalekich od średniowiecza, bo XX-wiecznych, przedstawiając historię odejścia społeczeństwa niderlandzkiego od kościołów i prezentując parę obrazoburczych eksponatów.


































Wyrobiłem się z konkretami dość szybko, w międzyczasie wyszło słońce, a ja mogłem cieszyć się resztą drugiego dnia w Utrechcie w formacie wolnostylowym. Odkryłem więc na drodze luźnych spacerów, że Nieuwergracht i zwłaszcza Oudegracht również w promieniach słońca mają nieodparty urok, że urok ma też mniej znany i zabytkowy, szerszy kanał Singel, który otacza centrum. Zjadłem po raz pierwszy typowo niderlandzką przekąskę - bitterballen, czyli krokiety mięsne (lub innym razem krewetkowe czy serowe) w formie kulek - poprawiając średnim stekiem i frytkami z majonezem, co wieczorem musiałem zrekompensować sobie drugą wizytą w Blauw.

















Ostatecznie nazajutrz opuszczałem Utrecht z żalem, choć gdy do niego wkraczałem, przytłoczył mnie nieco i sprawił, że zatęskniłem za dotychczas oglądaną Holandią. Pobił jednak poprzednie miejsca, przez nieliczne tylko miał jeszcze zostać pobity i choć nie powiem, żebym się w nim tak przykładnie zakochał, to jakieś tam silne uczucie do tego miasta się we mnie zrodziło. Jest swoistym złotym środkiem pomiędzy tymi dwoma ośrodkami, które miały mnie potem urzec jeszcze mocniej - dużo bardziej kameralny i spokojny niż Amsterdam, dużo bardziej wystawny i treściwy w atrakcje niż Delft. Obym go jeszcze kiedyś zobaczył - w mieście takim jak Utrecht również wizyta powinna być podwójna.

Komentarze

Prześlij komentarz