Hiszpania, akt I: część I. Przywrócenie kupców do świątyni

W 1789 roku we Francji rozpoczyna się jedno z najbardziej doniosłych zdarzeń w dziejach ludzkości, a kilkusetletnia potęga monarchii Burbonów ma niedługo spłynąć po ostrzu gilotyny. Wzrok historii, cofając się do schyłku XVIII wieku, już zawsze będzie kierował się jednoznacznie w stronę tego kraju i tych wydarzeń. W tym samym jednak czasie inna, sąsiednia, również monarchistyczna, również katolicka i również burbońska potęga polityczna osiąga swoje terytorialne apogeum i ma się nim cieszyć jeszcze przez kilka lat, zanim rewolucja nie odbije się silnym piętnem również na niej. Znaczną większość Półwyspu Iberyjskiego i obu Ameryk, a także Kubę, Filipiny i całe mnóstwo mniejszych wysp łączy wówczas jeden władca: król Hiszpanii. Pod jego panowaniem znajduje się nieco ponad dziesięć procent całego ziemskiego lądu. To piąty najwyższy wynik w historii świata.

Obecnie Hiszpania to zdecydowanie nie imperium. Realnie utraciła taki status już jakieś sto lat przed tym, jak Wielka Brytania i Francja osiągnęły swój szczyt rozległości. Ale choć kastylijscy nacjonaliści mogą wzdychać snem o utraconej potędze, osoba, która pragnie opisać ten kraj, staje przed wyzwaniem wciąż bardzo dużym. Dzisiejsza España - drugi największy kraj w zachodniej Europie, chyba najmniej jednolity kulturowo i klimatycznie na całym kontynencie, z terytoriami w Afryce, na Atlantyku i Morzu Śródziemnym - to wciąż jedno z państw najbardziej skomplikowanych w ujęciu na świecie.

Podjąłem się tego wyzwania z ogromnym entuzjazmem. Wyjazd do Hiszpanii to perspektywa ekscytująca nie tylko dla osób złaknionych gorących plaż i pełnych rozmachu imprez, czyli tych, na których potężna hiszpańska branża turystyczna - generująca jedną ósmą krajowego PKB - opiera się najmocniej. Mówimy o kraju, który wywarł gigantyczny wpływ na losy świata, w olbrzymiej mierze odpowiadając za to, jak wygląda dziś Ameryka Południowa, Ameryka Środkowa i nawet pewna część Ameryki Północnej. O kraju, którego język jest w związku z tym drugim najpopularniejszym rodzimym językiem świata. O kraju, który ex aequo z Francją zajmuje czwarte miejsce w światowym rankingu państw o największej liczbie miejsc wpisanych na listę UNESCO. O kraju Cervantesa; kraju El Greca, Goi, Velázqueza, Dalego i Picassa; kraju wielu wybitnych architektów, znanych i nieznanych z nazwiska. W końcu, jak już wspomniałem, o być może najbardziej zróżnicowanym kraju całej Europy, gdzie z jednej strony niemal każdy region to osobna historia kulturowa (najczęściej na tyle osobna, że niepozbawiona dążeń separatystycznych), a z drugiej wachlarz klimatów i form przyrodniczych rozciąga się od skrajności w skrajność.

Hiszpania to jeden z sześciu krajów Europy (pięciu, jeśli nie liczyć osobno traktowanej Polski), którego nie wyobrażałem sobie poznać za jednym zamachem - a nawet za dwoma. Przyjąłem, że część kontynentalna pochłonie co najmniej trzy dwutygodniowe wyprawy, a osobną jeszcze kwestią będą hiszpańskie wyspy, Kanary i Baleary. Jeśli los pozwoli, finalny akord tego "procesu poznawczo-sprawozdawczego" rozbrzmi najwcześniej za kilkanaście lat - nie samą wszak Iberią żyje człowiek. Najpierw trzeba było jednak skupić się na akordzie otwierającym.

Moja pierwsza hiszpańska eskapada poświęcona została południowej i południowo-wschodniej części tego kraju. Mówiąc bardziej precyzyjnie - trzem z siedemnastu (a piętnastu kontynentalnych) hiszpańskich wspólnot autonomicznych: Walencji, Murcji i Andaluzji. Mówiąc jeszcze bardziej precyzyjnie: Andaluzji z przystawką w postaci Walencji i Murcji. Zapowiadało się na kilkanaście zachwycających dni. Zapowiedzi okazały się trafne. Choć była to podróż tak zachwytu, jak i zaskoczeń, wcale nie zawsze pozytywnych.

Dość przewidywalny był natomiast zachwyt numer jeden. Słysząc o Andaluzji, można pomyśleć o flamenco, tapas, sherry, bykach czy rozgrzanych plażach, ale przede wszystkim należy pomyśleć o fascynującej przeszłości kulturowej tego regionu, która czyni go unikatem w skali światowej. Oficjalna historia Hiszpanii zaczyna się w 1492 roku, gdy Izabela Kastylijska i Ferdynand Aragoński doprowadzają do unii pomiędzy królestwami Kastylii i Aragonii, tworząc Królestwo Hiszpanii - państwo trwające mimo kilku zawirowań praktycznie nieprzerwanie do dziś. Ale Hiszpania nie wyłania się z powietrza, a nawet nie jest wyłącznie kontynuacją wspomnianych (i innych, jak Nawarra czy León) chrześcijańskich królestw Iberii. W jakimś stopniu w tożsamość kulturową tego kraju na zawsze wpisała się spuścizna po muzułmanach, którzy sprawowali władzę na Półwyspie Iberyjskim od początku VIII do końcówki XV wieku. Osiągnęli oni szczyt potęgi około przełomu tysiącleci w postaci Kalifatu Kordoby z samą Kordobą jako największym miastem świata po Konstantynopolu. Islamska kraina Al-Andalus w VIII wieku zajmowała prawie cały półwysep, ale w nowym milenium chrześcijańska rekonkwista poczynała sobie już śmiało, zyskując stosunkowo szybko kolejne przestrzenie. Od połowy XIII wieku, przez cały XIV i prawie cały XV wiek jedynym muzułmańskim państwem był już Emirat Granady, zajmujący około połowę terytorium dzisiejszej Andaluzji. Stąd w porównaniu z Andaluzją mauretańskie reminiscencje w pozostałej części Hiszpanii są praktycznie symboliczne. A po Maurach nie zostało nic piękniejszego niż architektura.

I nie wiem, czy cokolwiek innego niż architektura jest w Andaluzji w stanie zrobić na przyjezdnym większe wrażenie (o ile jest to oczywiście przyjezdny w ogóle wrażliwy na architektoniczne piękno). To myśl o niej jest kluczowym źródłem ekscytacji przed wyjazdem w to miejsce i to ona faktycznie dostarcza najsilniejszych przeżyć. Trzeba jednak zaznaczyć, że jakkolwiek nie byłoby to możliwe bez największej gwiazdy regionu, czyli architektury mauretańskiej i Mudéjar (czyli w zasadzie post-mauretańskiej), to solidny udział w ogólnym zachwycie ma też architektura "chrześcijańska" na czele z tamtejszymi kościołami. Nawet jeśli od kipiącej złotem barokowej nastawy, esencji hiszpańskiego turbo-katolicyzmu, może w pewnym momencie zemdlić i nawet jeśli potrafi to odbierać tym kościołom spirytualną atmosferę, to same budowle zapierają dech w piersiach, często przeplatając gotyk, renesans, barok i klasycyzm w różnych konfiguracjach. Osobistym zaskoczeniem był dla mnie fakt, jak potężnym zagłębiem właśnie architektury renesansowej jest Andaluzja. Swoje robią też zwłaszcza bliższe współczesności kamienice z cudownymi balkonami. 

Zachwyt, który uplasowałbym na drugim miejscu, również ma wiele wspólnego z mauretańską przeszłością regionu - były nim dla mnie słynne pueblos blancos, czyli białe miasteczka. Najczęściej górskie, zakładane przez Maurów i do dziś na mauretańską modłę skąpane całkowicie w białej farbie, pokrywającej ściany budynków. To miejsca odrealnione, magiczne, rozbrajające: w ich wąskich, krętych, stromych uliczkach odciska się na swej duszy piętno dożywotniej - jak sądzę - tęsknoty.

Dopiero na trzecim miejscu podium (choć niemal ex aequo z drugim) widzę andaluzyjską naturę, co wiele mówi o potędze pierwszych dwóch miejsc, bo przyroda jest tam nie tylko wyśmienita, ale też wyśmienicie zróżnicowana. Wspaniałe plaże połączone z widowiskowymi klifami, obszary półpustynne kojarzące się bardziej z Meksykiem niż z Europą, bardzo wysokie góry, osiągające apogeum dramatyzmu wąwozy, magia świata podziemnego, możliwość spoglądania na Morze Śródziemne i Atlantyk jednocześnie czy przypominające ocean, nieskończone połacie gajów oliwnych - wszystko to, jakby się bardzo mocno postarać, można w Andaluzji zobaczyć nawet w jeden, może dwa dni. A w rozkładzie jazdy z racji ograniczeń czasowych musiałem pominąć chociażby wpisany na UNESCO Park Narodowy Doñana, słynący z bagien i wydm.

Lista mogłaby się ciągnąć dalej - ograniczę się jednak do podium i zasygnalizuję też kilka rzeczy, które mnie w Hiszpanii zaskoczyły nie na plus. Niekoniecznie też na minus - część z nich była po prostu zaskakująca, bez wartościowania.

Pierwsze spostrzeżenie poczyniłem co do swojej osoby, odkrywając (jeśli nie potwierdzając), że jestem jednak zdecydowanie człowiekiem północy, a nie południa. Mimo praktycznie codziennego faszerowania się dawkami zachwytu nad pięknem i niesamowitością, nie odnalazłem się w południowej Hiszpanii w stu procentach. Jako że poprzednią większą zagraniczną wyprawę organizowałem na Irlandii, siłą rzeczy trzymały się mnie porównania do tamtego kraju i uderzało mnie, jak tam po kilku dniach czułem się całkowicie w swoim świecie, a tutaj do końca pozostałem gościem. W Andaluzji bardzo mocno - kulturowo i przyrodniczo - powiewa orientem i mój europejski instynkt co rusz sygnalizował mi, że nie jestem u siebie. Jedna z napotkanych miejscowych osób, młoda Hiszpanka z Ubedy, zwierzyła się, że tubylcy tęsknią za deszczem, który wprawia ich w sentymentalny nastrój i stanowi atrakcyjne przełamanie około trzystu słonecznych dni w roku. Moje towarzyszki podróży przyjęły to z uśmiechem politowania, ale ja się zgodziłem - jeśli w środku października jest gdzieś ponad 30 stopni i od dwóch tygodni nie widziało się deszczu, a i chmur niewiele, to nie jest to raczej miejsce, w którym mógłbym się osiedlić. Paradoksalnie dla mnie właśnie ta nieopanowana słoneczność i ciepło, połączone z wysuszonym, żółto-czerwonawym, ubogim w zieleń krajobrazem, mają w sobie coś psychologicznie niewygodnego, sam krajobraz - wręcz smutnego.

Co do samej już Hiszpanii, prezentuję listę zaskoczeń. Na ile te spostrzeżenia są andaluzyjskie, a na ile hiszpańskie - przekonam się dopiero za parę lat. Duża część z nich wynika z tego, że - może trochę bez sensu, ale jednak intuicyjnie - spodziewałem się po Hiszpanach sporego podobieństwa do Włochów, których kraj i kulturę poznałem dużo lepiej. A więc:

- porażająco niski jest poziom znajomości języka angielskiego, również wśród ludzi zawodowo odpowiedzialnych za transport, zakwaterowanie i wyżywienie, którzy niekiedy nawet nie próbują wydusić z siebie "yes" albo "no" - bez znajomości podstaw hiszpańskiego parę momentów podróży byłoby wybitnie trudnych;

- Hiszpania to kraj wybitnie górzysty - miałem tego świadomość przed wyjazdem, ale skala tej górzystości i tak mnie zaskoczyła;

- przedziwna jest tutejsza kultura picia kawy - zamówienie innej niż mała lub bardzo mała i mocna lub bardzo mocna w niektórych miastach graniczy z cudem;

- zadziwiające jest niekiedy lenistwo Hiszpanów w kuchni, zaczynające się od brutalnej prostoty wielu dań i tapas jako takich, a zwieńczone praktyką podawania na śniadanie kanapek rozebranych na części pierwsze, które klient musi złożyć sobie sam;

- zadziwiająca w kontekście klimatu jest potężna ilość mięsa w hiszpańskiej kuchni i znikoma ilość serwowanych w restauracjach warzyw;

- zadziwiająca jest miłość do suchego, to znaczy wysuszonego pieczywa;

- w ogóle zadziwiające jest, jak ogromnie odmienna jest kuchnia hiszpańska od włoskiej;

- w porównaniu z Włochami odnalazłem Hiszpanów jako trochę barbarzyńców - w obyciu, w sepleniącym języku, w kuchni, w korridzie, w muzyce, w przesadzie obecnej w kościołach.

Drugie tyle zadziwień najpewniej już zapomniałem. Ale choć niektóre z nich potrafiły zirytować, to już po kilku dniach po powrocie wspominam je wszystkie raczej z rozczuleniem niż irytacją. To był piękny początek znajomości z tym ognistym krajem (początek, jeśli nie liczyć dwóch krótkich epizodów z dzieciństwa). A było to mniej więcej tak.


___________________________________________________


Podróż zajęła dwa tygodnie z hakiem i mniej więcej dwa tygodnie spędziłem w Andaluzji, a "hak" w regionach Walencji i Murcji. Od tego haka się zaczęło i jemu poświęcam pierwszą część relacji. Po wylądowaniu na lotnisku w Alicante i przykrych perturbacjach z wynajęciem auta odbiłem na północ, kierując się do stolicy regionu.

Comunitat Valenciana to ósma największa - czyli przeciętna terytorialnie - wspólnota autonomiczna kraju. Pod względem liczby ludności już jednak czwarta - po Andaluzji, Katalonii i Madrycie, a prawie dwukrotnie ludniejsza od piątej Galicji. Ma terytorium o podłużnym kształcie, zajmując spory odcinek śródziemnomorskiej linii brzegowej Hiszpanii, od Katalonii do Murcji. Choć Walencjanie nie są w powszechnej świadomości postrzegani tak osobno od korony jak Katalończycy czy Baskowie, to również uznają się - i są uznawani oficjalnie - za naród, który w XIII wieku wydzielił się z narodu aragońskiego. Posługują się obok hiszpańskiego językiem walenckim, który jest w gruncie rzeczy językiem katalońskim z raczej drobnymi dialektowymi twistami. Prawie wszyscy mieszkańcy wspólnoty rozumieją ten język, a znaczna większość posługuje się nim na co dzień. Kataloński separatyzm przyćmiewa walencki, ale i w tym regionie są stronnictwa pragnące oderwania się od Hiszpanii.

Samo miasto Walencja (València) było dla mnie bardzo dużym pozytywnym zaskoczeniem. Spoglądałem na nie tuż przed wyjazdem jako na skromną, niemal pomijalną przystawkę przed Andaluzją i liczyłem się z tym, że po prostu nie będzie w moim typie - to wszak trzecie największe miasto kraju, więc trochę moloch, a turystycznej popularności Madrytu i Barcelony z jakichś powodów nie powiela, not even close. W porównaniu z Andaluzją może i było przystawką, ale nie skromną, a bardzo wystawną i bardzo przyjemną.



To, jak bardzo to miasto mi się spodobało, jest tym bardziej zaskakujące, że wydaje się być jeszcze większym, niż oficjalnie jest. W granicach administracyjnych samego miasta mieszka osiemset tysięcy ludzi - powinno być więc porównywalne do mojego Wrocławia, ale samym rozmachem szerokich, żywotnych ulic i wysokich budynków sprawia wrażenie bliższe Warszawie, może nawet w pewnych aspektach jeszcze większe. Wynika to z faktu, że obszar metropolitalny Walencji to już w zależności od kryteriów terytorialnych od 1,6 do 2,3 miliona ludzi.




Walencja to dziś przywrócona potęga - miasto, założone przez Rzymian w II wieku przed naszą erą, osiągnęło szczyt rozkwitu w wieku XV, będąc wówczas jednym z najważniejszych portów i centrów handlu w basenie śródziemnomorskim. Spadek znaczenia przyniosły jej odkrycia innych kontynentów i wzrost wartości miast otwartych bezpośrednio na ocean. Po kilkuset latach, w XIX wieku, dzięki industrializacji i handlowi cytrusami (kwitnącemu do dziś), zaczęła znowu rozkwitać. Dzisiaj jest znana jako żywotne, przebojowe, przyjazne i dobre do życia miasto, które łączy historię z nowoczesnością, między innymi w swojej różnorodnej architekturze. Słynie ponadto jako miejsce narodzin paelli – chyba najbardziej popularnego ze wszystkich hiszpańskich dań.


Jest nieco przytłaczająca swoją wielkością i głośnością, ale tak w tym wszystkim pogodna, pozytywna, dobrze zorganizowana, pełna roślin, barwna i uśmiechnięta, że przytłaczająca wyłącznie przyjemnie. Na ogół nie przepadam za wysoką zabudową, kilkupasmowymi ulicami, zatłoczonymi chodnikami i wszechobecnym gwarem, ale w tym mieście czerpałem z tego wręcz przyjemność. Dwie największe zalety Walencji to architektura i jedzenie - czasem spotykające się w jednym miejscu.


Dotarłem do miasta przed północą, więc choć żyło ono jeszcze głośnym nocnym życiem, ja spróbowałem złapać trochę snu i ruszyłem zwiedzać nazajutrz rano. Pierwszym planowo zobaczonym zabytkiem całej podróży były Torres de Quart - dwie połączone wieże, tworzące potężną, XV-wieczną bramę miejską, przez którą kiedyś wyjeżdżało się na Madryt. W otoczeniu dużo nowszych bloków i kamienic wyrasta dość niespodziewanie jak średniowieczne monstrum. Można na niej dostrzec jeszcze ślady po kulach wojsk napoleońskich.




Chwilę później miałem już zobaczyć to, co ostatecznie uznaję za najpiękniejsze miejsce w całej Walencji. Mercat Central to główny miejski targ, zbudowany mniej więcej sto lat temu w walenckim stylu secesyjnym. Już bogato zdobiona powłoka jest piękna, ale wnętrze nasuwa wprost skojarzenia z katedrą. Na typowy chrześcijański kościół to budowla nieco zbyt centralna, ale spoglądając w jednym kierunku, widzi się prawdziwą świątynię handlu z wydzielonymi nawami, czego apogeum stanowi wspaniała kopuła. To godne miejsce dla dziesiątek, jeśli nie setek stoisk przepełnionych lokalnymi wspaniałościami spożywczymi. Od dorodnych, wiszących szynek, ogromnych ryb i innych, trudnych do nazwania darów morza, przypraw, owoców, warzyw, serów, wypieków i innego dobra - kręci się w oczach i nozdrzach. Świątynia, w której przykładnie bywałbym co niedzielę i która obudziła we mnie wyrzuty sumienia, że u siebie prawie nigdy nie chodzę na żaden targ, nawet jeśli żaden wrocławski nie równa się z tym walenckim. Co więcej, jeżeli ktoś ma ochotę na tradycyjny format świątyni, to tuż obok targu stoi masywny, prawie pozbawiony okien kościół św. Jana, zwany nawet potocznie kościołem targowym.















Przekąsiwszy coś z targu, miałem odkryć tuż obok, że to nie jedyne miejsce w Walencji, gdzie funkcja handlu otrzymała obudowę estetyczną bliższą klimatom sakralnym. Llotja de la Seda, budynek giełdy jedwabiu z przełomu XV i XVI wieku, to chyba najsłynniejszy zabytek miasta i symbol jego dawnej merkantylnej świetności. Arcydzieło bogato zdobionego, ale wciąż bardzo subtelnego świeckiego gotyku zachwyca zarówno z zewnątrz, od strony uroczego dziedzińca z drzewami cytrusowymi, jak i w środku. Największym jego atutem jest wysoka sala z godnym katedry sklepieniem i kolumnami przypominającymi wielkie kamienne śruby. Nieznacznie ustępuje jej sala ze sklepieniem z drewna, bardzo bogato zdobionego złotymi płaskorzeźbami.













Nie skusiłem się na wizytę w środku Narodowego Muzeum Ceramiki, ale chciałem przynajmniej zobaczyć z zewnątrz jego XVIII-wieczny budynek, który jest sam w sobie najcenniejszym eksponatem tego muzeum. Przez niezwykłe rokokowe zdobnictwo ze stiuku i przedziwną fakturę elewacji sprawia wrażenie gigantycznej ozdoby, a nie użytkowej budowli.



Odrobinę niepozorna jest walencka katedra - dość niska, rozlana wszerz, jakby z dwiema fasadami, z których każda otwiera się na inny plac, a poza tym ściśnięta w dość gęstej zabudowie. Nawet główna świątynia miasta nie obyła się bez około-handlowych konotacji - w każdy czwartek, w południe, przed jedną z bram katedry spotyka się tzw. Trybunał Wodny, który rozsądza w sprawach irygacyjnych (kluczowych dla okolicznych farmerów) w jednym z podregionów wspólnoty Walencji. To instytucja wpisana na listę niematerialnego dziedzictwa UNESCO jako rzekomo najstarszy działający na świecie organ wymiaru sprawiedliwości. W porównaniu z niesamowitością kilku andaluzyjskich kościołów katedra nie zrobi wielkiego wrażenia, ale że był to pierwszy kościół podróży, to zrobiła spore, a i do dziś kilka jej elementów pamiętam jako wyjątkowe. Powstawała od 1238 roku na miejscu dawnego meczetu; tak jak ogromna część hiszpańskich kościołów, jest miksem gotyku z barokiem - z rzadko spotykaną przewagą gotyku. Główny gotycki portal miałem zobaczyć dopiero wieczorem - póki co urzekł mnie portal barokowy, spektakularnie wklęsły i iluzjonistyczny.

Wewnątrz główną wizualną atrakcją nie są, jak zazwyczaj, trzy nawy i ołtarz główny, lecz "szczegóły". Trzeba wymienić zwłaszcza boczną kaplicę ze znakomitym, kamiennym, gotyckim ołtarzem, w którym umieszczony jest kielich, rzekomo będący tym, z którego Chrystus pił na ostatniej wieczerzy (zgadza się co najmniej jego czas pochodzenia). Nie wolno zapomnieć o wnętrzu wieży na skrzyżowaniu nawy głównej i transeptu, ozdobionym podwójnym rzędem okien o wspaniałych maswerkach. Warto rzucić okiem na obrazy Francisco Goi w kaplicy św. Franciszka Borgiasza i na pełne pięknych eksponatów muzeum diecezjalne.


















Przytulona do katedry jest ośmioboczna dzwonnica El Miguelete, na którą można się wspiąć i podziwiać panoramę miasta. Jej najbardziej charakterystycznym wyznacznikiem są śliczne kopuły kościołów o dzwonkowatych kształtach, często pokryte niebieskimi dachówkami.




Nieco bardziej bezpośredni zachwyt wzbudza wnętrze innego kościoła Walencji, ukrytego już całkowicie w gąszczu starówki - Kościoła św. Mikołaja. Świątynia pochodzi ze średniowiecza i była początkowo gotycka, ale nie widać tego już niemal zupełnie - wszystko pokryła spektakularna barokowa powłoka z końca XVII wieku. Niezwykle barwne, iluzjonistyczne freski czynią wnętrze kościoła tak roztańczonym w oczach, że ciężko byłoby chyba w nim mówić o duchowym skupieniu.







Po zapoznaniu się z najważniejszymi zabytkami starówki, opuściłem ją, przechodząc przez Torres de Serranos, XIV-wieczną bramę miejską, niegdyś wypadówkę na Barcelonę. Odrobinę mniej masywna i potężna niż Torres de Quart, ale za to bardziej ozdobna.



Tuż za nią rozpocząłem długi spacer poprzez jeden z odcinków Jardines del Turia, 9-kilometrowego pasa zieleni, zaprojektowanego jako podłużny park w miejscu, gdzie niegdyś płynęła rzeka Turia, zanim nie zasypano jej i nie przekierowano ze względu na częste powodzie. To świetne miejsce dla biegaczy, rowerzystów i po prostu pragnących odpoczynku od miasta ludzi. Spacer przez nie był dla mnie wprowadzeniem w świat hiszpańskiej flory i fauny (głośne zielone papugi zwane aleksandrettami obrożnymi miały pojawiać się w tej podróży prawie do samego końca).







U kresu tej ścieżki wznosi się coś, co stało się już jednym z głównych symboli miasta, choć powstawało na przełomie XX i XXI wieku. To gigantomański kompleks futurystycznych budowli - Ciudad de las Artes y las Ciencias, czyli Miasto Sztuk i Nauk, zaprojektowany przez lokalnego architekta, Santiago Calatravę. Służą one jako sale koncertowe, oceanarium, planetarium czy interaktywne muzeum techniki. Zdjęcia nie oddają, jak olbrzymie są te budowle w rzeczywistości. Nie posądzałbym ich o piękno. Niektóre uważam za delikatnie ładne, niektóre za brzydkie, niektóre za wymykające się kryteriom estetycznym - w każdym razie robią wrażenie rozmachem i są interesujące jako zjawisko, jeśli już nie jako architektura. Miło zwłaszcza przyjechać i popatrzeć na nie ze świadomością, że grubo ponad miliard euro, jaki pochłonęła sama budowa, nie mówiąc o utrzymaniu, nie został sklecony z moich podatków.















Kierując się na tak zwane nowe miasto, by architektoniczna zabawa nie przestała się kręcić, przeszedłem przez dzielnicę zwaną Rusafa, słynną z modnych kawiarń, knajp, galerii sztuki i sklepów, dla mnie przede wszystkim bogatą w wyjątkowo barwne i ozdobne kamienice.




Na nowym mieście Walencja wydaje się szczególnie duża. Mieści się tu kilka bardzo ładnych i imponujących rozmachem budynków z początku XX wieku, jak Estación del Norte, główny dworzec miejski w secesyjnym stylu, czy dwa neoklasycystyczne giganty na Plaça de l'Ajuntament. To godny stolicy kraju ratusz miejski z lśniącymi niczym łuska węża kopułami i podobny mu, przysłonięty drzewami, główny urząd poczty.






Jeszcze bardziej ekscytujący jest natomiast Mercat de Colón. Jak Mercat Central jest targiem przypominającym katedrę, tak Mercat de Colón jest targiem przypominającym dworzec kolejowy, który w dodatku przestał być targiem i stanowi obecnie kompleks przyjemnych kawiarni, knajp i sklepów. Secesyjna prześliczność.



Było to już bardzo dużo wrażeń i kilometrów w nogach jak na jeden dzień. Do jego zwieńczenia doszło w restauracji Fum de LLum, szczycącej się korzystaniem z produktów z lokalnych targów. Przyznam w tym miejscu, że paellę uważam za danie zdecydowanie podrzędne względem włoskiego risotto, ale być w Walencji i nie zjeść paelli to jak odwiedzić Rzeszów i nie natknąć się na budkę z kebabem. Zarówno wersja z kurczakiem i grzybami, jak i z owocami morza, były prawdopodobnie jedną z najlepszych rzeczy, jakie można w temacie paelli wypowiedzieć - pyszności, nawet jeśli obie sprzedałbym bez mrugnięcia okiem za dobre risotto.

Walencja po zmroku nie ustaje, a już prędzej nabiera rozpędu. Krótki wieczorny spacer pożegnalny dał mi przede wszystkim sposobność, by dojrzeć drugi, gotycki portal katedry z imponującą rozetą.










Po szybkim śniadaniu na Mercat Central następnego poranka ruszyłem już nieodwołalnie na południe. W Comunitat Valenciana czekało mnie jeszcze tylko jedno miasto - ponad 70-tysięczna Gandia, położona niecałą godzinę drogi od Walencji. Przywitała mnie przyjemnym deptakiem pomiędzy szpalerami platanów, ale przyjechałem tam tylko dla jednego zabytku. Palau Ducal dels Borja to rezydencja z początków XIV wieku, przez stulecia siedziba rodowa Borgiów. Ten potężny aragoński (a później hiszpańsko-włoski) ród wydał dwóch papieży, Kaliksta III i Aleksandra VI, z czego ostatni zasłynął jako jeden z najbardziej niemoralnych i kontrowersyjnych papieży w historii. Był on też pradziadkiem Franciszka Borgiasza - patrona wspominanej wyżej kaplicy z obrazami Goi - który jako świetny przywódca jezuitów i jedna z twarzy kontrreformacji dorobił się świętości. Nietrudno się domyślić, że to o nim najwięcej się słucha i czyta w trakcie zwiedzania pałacu, nie o jego pradziadku.



A pałac to niczego sobie - wprawdzie wiele zawdzięcza XIX-wiecznej przebudowie, ale zachowało się wciąż trochę średniowiecznych akcentów gotyckich. Wewnątrz jest w pewien sposób subtelny i skromny w swoim przepychu. Nawet najpiękniejsze pomieszczenia tę subtelność zachowują. To pysznie gotycka kaplica z "niebiańskim" sklepieniem i korytarz, wykorzystujący optyczny majstersztyk przez kilkukrotne powielenie bogato zdobionego złotymi ornamentami portalu, kończący się urzekającą ceramiczną posadzką, która przedstawia cztery żywioły. Jak na Hiszpanię to właściwie rezydencja bardzo powściągnięta.

















Kilkadziesiąt minut po wyjściu z pałacu mijałem lotnisko w Alicante, a jeszcze chwilę później - opuszczałem wspólnotę Walencji, by dość symbolicznie zaliczyć wspólnotę Murcji. Można powiedzieć, że Región de Murcia jest największym z małych regionów Hiszpanii. Wydaje się malutki przy swoich sąsiadach - Walencji, Kastylii-La Manczy i Andaluzji - ale choć ponad dwa razy mniejszy od ósmej w rankingu Walencji, zajmuje miejsce dziewiąte (dziesiąte pod względem liczby ludności). To jeden z najmniej charakterystycznych (i, nie licząc może plaż, najmniej popularnych turystycznie) regionów Hiszpanii, ale na swój sposób i tak jest wyjątkowy. Jako jedyna wspólnota hiszpańska poza rdzennie hiszpańskimi Madrytem, Kastylią i Estremadurą oraz malutką Rioją - również jedyna z dostępem do morza/oceanu - Murcja nie ma ciągot separatystycznych. Choć w średniowieczu istniało Królestwo Murcji, to mieszkańcy regionu nie mają statusu osobnego narodu. Podobnie jak w przypadku Walencji, Murcja żyje głównie z plażowej turystyki i uprawy warzyw i owoców na ogromną skalę.

Zajechałem jedynie do stolicy regionu, miasta Murcja (Murcia), siódmego największego w kraju z blisko półmilionową społecznością. Zwiedziłem w nim jeden tylko zabytek. Przedtem jednak posiliłem się w Pasteleria Zaher, małym barze serwującym lokalne przysmaki, czyli słone ciastka w formacie kruche ciasto plus mięso. Przyjemne połączenie - nieco mniej przyjemne wrażenie zrobiły na mnie ulice miasta. Trzeba przyznać, że przeszedłem dosłownie kilka z nich, ale według researchów wszelakich Murcja po prostu nie jest zbyt atrakcyjna.



Najwspanialszym zabytkiem miasta i najprawdopodobniej całego regionu jest tutejsza katedra, budowana naturalnie na miejscu dawnego meczetu od 1394 roku. Równie naturalnie stanowi połączenie średniowiecznego gotyku z barokowymi efektami XVIII-wiecznej przebudowy. Rzadki przypadek w Hiszpanii - nie wnętrze, lecz barokowa fasada jest w tym kościele najpiękniejsza. Właściwie to jedna z lepszych barokowych rzeczy, jakie widziałem w ogóle - pełna rozmachu, ornamentu i mocnych uderzeń, ale bardzo harmonijna i dzięki monochromatycznej, piaskowcowej barwie wciąż dość subtelna. Tworzy zjawiskową parę z bardziej renesansową z ducha dzwonnicą. Przykładny gotycki portal boczny tym razem nie robi konkurencji. Patrząc na fasadę katedry z dzwonnicą i w kontekście bardzo przyjemnego placu przed nimi można by Murcję podejrzewać o bycie jednym z najpiękniejszych miast kraju.





We wnętrzu gotyk odbija sobie straty - baroku tu już mało, a główną atrakcją jest XV-wieczna kaplica na tyłach prezbiterium, olśniona drobiazgową kamienną dekoracją i spektakularnym gwiaździstym sklepieniem. Niewiele mniejsze wrażenie robi główny ołtarz - gotycki z form, barokowy z ilości złota i zdobień - oraz potężny chór z ciemnymi drewnianymi stallami i monumentalnymi gotyckimi organami. Taki układ kościoła, gdzie chór z organami wciska się niemal w sam środek nawy głównej i rozdziela przestrzeń świątyni, miał się powtórzyć jeszcze wielokrotnie w trakcie tej podróży. Murcja może z Walencją przegrywać we wszystkim, ale wygrywa przynajmniej w pojedynku na katedry. Również muzeum diecezjalne ma piękniejsze eksponaty.
























Mimo splendoru katedry wyjeżdżałem z Murcji prędko, bez żalu, patrząc wprzód. Nie tylko dlatego, że poza katedrą miasto nie spodobało mi się do przesady. Przede wszystkim zaczęła na mnie już mocno oddziaływać perspektywa znalezienia się w Andaluzji, od czego dzieliła mnie jakaś godzina jazdy. I faktycznie przy następnym regionie te intensywne i przepełnione pięknem półtora dnia w Walencji i Murcji okazało się tylko wystawną, niezapomnianą, pozytywnie zaskakującą - ale jednak przystawką.

Komentarze