Małopolskie: część IV. Polska ostateczna
Ciężko Polskę określić mianem górzystej - prawie cała jest przeraźliwie płaska i dopiero na bardzo zaawansowanym południu robi się wreszcie ciekawiej ukształtowana. Jako że jednak południowa granica jest górzysta prawie w stu procentach, a nie jest to granica krótka, to po samych polskich górach i tak można wędrować niemalże w nieskończoność. A po żadnych nie można tak długo, jak po tych, które znajdują się na terenie województwa małopolskiego, gdzie mieści się rekordowa liczba typowo górskich parków narodowych (oraz wiele innych pasm, które nie są objęte takim statusem). I moje ostatnie kilka dni podróży po tym województwie - a zarazem ostatnie kilka dni wszystkich moich wojewódzkich wypraw - skoncentrowało się niemal całkowicie na górskich wędrówkach, górskich jazdach i górskich spływach. Niektóre z nich doprowadziły mnie do takiego stopnia zachwytu, którego w gruncie rzeczy w ogóle nie spodziewałem się w Polsce doznać gdziekolwiek, choć przecież jako takie wyobrażenie o przyrodzie tego kraju już miałem.
Na pierwszy ogień poszedł Pieniński Park Narodowy, obejmujący chyba najsłynniejsze polskie tereny górskie poza wielką trójką (Tatry, Karkonosze, Bieszczady), choć nie wykluczałbym, że jednak słynniejsze i od Bieszczad, i od Karkonoszy. To najstarszy park narodowy całej Polski, utworzony 1 czerwca 1932 roku - nieco ponad dwa miesiące przed Białowieskim, drugim i już ostatnim przedwojennym. Pieniny są bardzo specyficznymi górami - nie atakują oczu turysty potęgą, monumentalizmem i grozą, ale trudnym do ujęcia i opisania rozłożeniem i kształtem, które sprawiają, że ich teren wygląda jak zaplanowany przez artystę, niebędący dziełem spontaniczności natury. Ich piękno wydaje się celowe. Duża w tym rola bliskiego związku pasma z Dunajcem, rzeką, która spektakularnie wije się przez górskie epicentrum, tworząc widoki w zasadzie niepowtarzalne; niemała rola wielkiego Jeziora Czorsztyńskiego, które wzbogaca panoramy wodą. Spora zasługa faktu, że Pieniny są jednocześnie bardzo skaliste i strome, z licznymi odsłoniętymi obrywami skalnymi, a jednocześnie gęsto zalesione i to zalesione iglasto-liściasto, a więc kolorystycznie mozaikowo. To połączenie rodzi tu wspaniały, harmonijny kontrast tajemniczej nieprzystępności z radosną przytulnością i podbija wyjątkowość pasma. Ale to ciągle jeszcze nie wszystko - te góry, nawet w swoich niższych partiach, są tak ślicznie ukształtowane, że powodują we mnie pewną błogość i niechęć do odwrócenia wzroku. Wszystko to doprowadziło mnie do konstatacji, że jakkolwiek Pieniny nie są najpiękniejszymi górami w Polsce - przegrywają z Tatrami i Karkonoszami - to dają się nazwać tymi najbardziej malowniczymi. Żadne inne nie mają widoków równie pocztówkowych, to znaczy równie błyskawicznie "chwytających".
Poniedziałkowym wieczorem dotarłem do Szczawnicy, głównego miasta i głównej bazy noclegowej Pienin, po zameldowaniu od razu ruszając na kolację. Tatry mają nad tym pasmem nie tylko przewagę piękna, ale może jeszcze większą przewagę zaplecza gastronomicznego; w Zakopanem i okolicach roi się od knajp świetnych, w Szczawnicy udało się znaleźć raczej jedną solidną. Karczma u Polowacy była moim wstępem do góralskiej kuchni na tym wyjeździe, trochę udanym, trochę nie: oscypkom brakowało miękkości i świeżości, kwaśnica była bardzo dobra, baranina bardzo przyjemna, a placki ziemniaczane przesmażone i przetłuszczone.
Pieniny eksplorowałem w nieco bardziej ograniczonym stopniu, niż bym chciał, musząc łapać oszczędności czasowe ze względu na awarię auta dwa dni wcześniej i związaną z tym logistykę, a także mecz piłkarski, który za wszelką cenę chciałem obejrzeć w dobrej jakości i atmosferze, przez co czekała mnie jeszcze szalona wyprawa w tę i z powrotem do Krakowa. Następnego dnia - jednego z bardziej emocjonujących i intensywnych w moim życiu - bardzo wczesnym rankiem ruszyłem do Tarnowa, by oddać wypożyczone auto i odebrać po naprawie własne, a późnym popołudniem wybrałem się do Krakowa na mecz, by wrócić do Szczawnicy już niemal w środku nocy. Pomiędzy zostało nie za wiele czasu, ale udało się wykorzystać go znakomicie. Od razu po powrocie z Tarnowa doświadczyłem jednej z najbardziej kultowych atrakcji Polski, jaką jest spływ Dunajcem tratwą, operowaną przez odzianych w historyczne stroje ludowe flisaków. Miałem szczęście trafić na przepiękną, pochmurną, chłodną i mglistą pogodę, która nie tylko dostarcza wspaniałych wrażeń estetycznych, ale też przegania uzależnionych od ciepła i słońca turystów, którzy Pieniny potrafią zadeptać dość radykalnie. Spływ zaczyna się od widoku na majestatyczne Trzy Korony (982 m n.p.m., 530 metrów nad poziomem Dunajca), a następnie prowadzi meandrami rzeki pomiędzy coraz bardziej zachwycającymi ścianami skalnymi. Ciszę zakłóca jedynie obligatoryjne, na dłuższą metę trochę męcząco dowcipne ględzenie flisaka, ale widoki i atmosfera są tak zacne, że da się to przeżyć.
Po spływie zdążyłem jeszcze tylko zwiedzić Zamek Dunajec w Niedzicy, choć słowo "tylko" nie jest adekwatne do jednej z najbardziej klimatycznych i najpiękniej położonych polskich warowni. Zamek wznosi się stosunkowo wysoko nad brzegiem Jeziora Czorsztyńskiego - na terenie historycznego Spiszu, czyli jednego z dwóch bardzo małych fragmentów województwa małopolskiego, które nie są historyczną Małopolską - co gwarantuje znakomite widoki z niego, łączące sporą wodę i Pieniny. Ale i sama budowla jest świetna - prawdopodobnie z początku XIV wieku, autentyczna i klimatyczna zarówno z zewnątrz, na dziedzińcach i w salach. Z tarasu widokowego na zamku można dostrzec na drugim brzegu jeziora klimatyczną ruinę, jaką jest Zamek w Czorsztynie.
Rankiem następnego dnia zdobyłem Sokolicę (747 m n.p.m.), najsłynniejszy po Trzech Koronach szczyt Pienin. Podejście jest z zasady niedługie i ładne, ale ze względu na zmęczenie po średnio przespanych dwóch nocach trochę dało mi popalić. Satysfakcja była jednak ogromna: widoki z góry na wijący się między wzniesieniami Dunajec są jeszcze piękniejsze, niż widoki z poziomu Dunajca. Dopełnia je kultowa sosna reliktowa, poważnie uszkodzona w 2018 roku przez akcję ratunkową śmigłowca, ale dzielnie się trzymająca i ciągle piękna. Widok stąd jest esencją malowniczości.
Między jednym a kolejnym pasmem górskim powróciłem na trochę na szlak architektury drewnianej. Praktycznie u progu Pienińskiego Parku Narodowego stoi dumnie Kościół św. Marcina Biskupa w Grywałdzie, zbudowany w drugiej połowie XV wieku. Był zamknięty, ale jego największym atutem jest zewnętrzny wygląd, niemal bajkowy przez lekką przysadzistość, jasne drewno i uroczą wieżyczkę.
Petardą okazał się Kościół św. Michała Archanioła w Dębnie, bardzo zasłużenie wpisany na listę UNESCO. Również pochodzi z drugiej połowy XV wieku. Już z zewnątrz jest piękny, choć jeszcze odrobinę niepozorny - reprezentuje niemal apogeum gotyku na skalę drewnianych kościołów. Najlepsze jest jednak wnętrze, poza detalami niezmienione od średniowiecza. Szczególnie mocno w pamięć zapada sklepienie z najstarszą na świecie zachowaną polichromią patronową, będącą arcydziełem sztuki abstrakcyjnej z okolic przełomu XV i XVI wieku. To ścisła czołówka polskich kościołów, bez podziału na drewniane i murowane.
Niedaleko mieści się Kościół Narodzenia NMP w Harklowej, kolejny z drugiej połowy XV wieku, który jest poniekąd słabszą wersją tego w Dębnie. O podobnej formie, trochę nawet większy, ale nie tak harmonijny - również z polichromią patronową wewnątrz, ale nie tak rozległą i piękną. Wciąż bardzo zacny.
Dwa ostatnie z tych kościołów znajdują się już u podnóży Gorców, kolejnego pasma górskiego, jakie chciałem zobaczyć. To już wysokie i rozległe góry, których najważniejszą część obejmuje Gorczański Park Narodowy - najbardziej niszowy w województwie, wręcz szokująco niszowy jak na fakt, że znajduje się między Tatrami a Krakowem. Niepopularność wynika ze stosunkowo mało bezpośredniego piękna Gorców - są to góry spokojne, rozlewające się łagodnie i równomiernie, bez dramatycznych szczytów, skalistych urwisk i wijących się między nimi rzek. Są przy tym piękne i autentyczne - trochę dla koneserów. Ze względu na straty czasowe Gorczański Park Narodowy eksplorowałem może najmniej dogłębnie ze wszystkich w Polsce; odpuściłem sobie wchodzenie na główny szczyt pasma, Turbacz (1310 m n.p.m.), który wymaga kilkugodzinnej wędrówki, i przypuściłem atak na wieżę widokową na Magurkach (1108 m n.p.m.), która stoi w zasadzie na granicy parku narodowego (choć bynajmniej nie na granicy Gorców, lecz już w ich zaawansowanej głębi). Wybrałem najkrótsze i wybitnie niewdzięczne w moim stanie fizycznym podejście, ale widoki z wieży wiele wynagrodziły. Panorama Tatr zachwyciła mimo lekkiego zamglenia, widok na polanę z góralską chatą drewnianą był najbardziej malowniczy, zaś widok na północ - na park narodowy i jądro Gorców, w tym na samą górę Gorc (1228 m n.p.m.) z wieżą widokową - zrodziły przypuszczenie, że można się w tym paśmie zatracić, wręcz schować przed całym światem.
Nie czas jednak na chowanie się, gdy trzeba zmierzać do Zakopanego. Do celów eksploracji Tatr należało wybrać jakąś bazę noclegową i zdecydowałem się nieco ryzykownie na tę najpopularniejszą, która przez ostatnie kilka, jeśli nie kilkanaście lat dorobiła się wśród wielu komentatorów statusu turystycznego piekła. Niegdyś legendarne, klimatyczne górskie miasteczko, epicentrum góralskiej kultury i nie tylko góralskiej bohemy artystycznej, miasto malarzy i poetów, miasto Witkiewicza-Witkacego i Witkiewicza-Witkiewicza, doświadczyło boleśnie beznadziejnego tudzież nieistniejącego polskiego prawa krajobrazowego. Zostało ponad miarę zabudowane, oklejone tandetą i skojarzone z nieuczciwymi praktykami sektora turystycznego, stając się niemal synonimem złego smaku. Czy jednak faktycznie jest aż tak źle?
Zakopane jako miasto istotnie jest w pewnym sensie stracone. Urbanistyka jest tu już chyba nie do uratowania - za bardzo i zbyt nieskładnie się rozrosło, Krupówki to dość bezduszny deptak zakupowy, pozostałości zabytkowej zabudowy są za intensywnie zmieszane z nowoczesnością. Słodko-gorzkim doświadczeniem jest już dojazd do miasta zakopianką, na której piękne widoki na Tatry mieszają się z aberracją krzykliwych, ogromnych i szpetnych billboardów reklamowych. Kłuje w oczy zagęszczenie typowej infrastruktury turystyczno-rozrywkowej: wszystkich tych parków iluzji, domów do góry nogami, myszogrodów i tak dalej. Ale pewne epicentra ocalałej autentycznej zakopiańskości, które przetrwały i przynajmniej fragmentarycznie ocaliły dawny klimat, są tak mocne, że przyjazd tutaj czynią wręcz koniecznością dla kogoś, kto chce Polskę doświadczyć w pełni, bo są niepowtarzalne. W połączeniu z czymś ponadczasowym, czyli bliskością Tatr i widokami na nie z ulic miasta, te miejsca sprawiają, że Zakopane ciągle da się doświadczyć jako coś bardzo klimatycznego - trzeba to tylko zrobić z dobrym i ostrożnym przygotowaniem.
Najbardziej udanym etapem tego przygotowania było zaplanowanie noclegu w Ornaku, podręcznikowej willi w stylu zakopiańskim, zbudowanej w 1902 roku i zachowanej w niezmienionym stanie, z meblami - również projektowanymi przez Stanisława Witkiewicza - włącznie. Nie jest to przyjemność najtańsza, ale nie jest też wcale bardzo droga - a jak na doświadczenie, jakie zapewnia, jest prawie darmowa. Ze wszystkich moich polskich noclegów podróżniczych ten zapamiętam chyba najlepiej i co najmniej znajdzie się on w ścisłej czołówce wszystkich w ogóle. Atmosfera, jaka panuje w środku, szczególnie po zmroku, wytwarzana nie tylko przez wrażenia wizualne (genialne piece kaflowe, drewniane wszystko, żłobienia na meblach, stare przedmioty), ale też cudowny zapach drewna, zostanie ze mną na długo, a doświadczenie lektury "Kosmosu" Gombrowicza późnym wieczorem w takim miejscu zapamiętam jako jedno z najlepszych sparowań literatury z otoczeniem. W gruncie rzeczy to jest największa atrakcja turystyczna całego Zakopanego.
Na pierwszą kolację wybrałem nie tradycyjną kuchnię góralską, a jej nowoczesną i ekskluzywną trawestację w restauracji Cristina. Był to znakomity posiłek, choć tradycja miała później zdecydowanie wygrać: tu najbardziej urzekły mnie sery podhalańskie, zwłaszcza owczy pleśniowy, który niespecjalnie ustępował roquefortowi. Lekko rozczarowało mnie to, że jagnięcina, skądinąd pyszna, nie smakowała jednak szczególnie mocno jak jagnięcina.
Do eksploracji samego Zakopanego miałem jeszcze powrócić, ale rankiem następnego dnia trzeba było już ruszyć na wprawdzie nie ostatni, ale w pewnym sensie ostateczny cel podróży, bo jako taki postrzegałem legendarny Tatrzański Park Narodowy. Chyba najsłynniejszy ze wszystkich parków, niekoniecznie domagający się przedstawienia, obszar ten obejmuje niepowtarzalne Tatry - najwyższe pasmo górskie całej Polski, tak w dodatku wysokie, że deklasujące wszystkie pozostałe, co widać na pierwszy rzut oka i widać na papierze (między Babią Górą, najwyższym szczytem kraju poza Tatrami, a tatrzańskimi Rysami, jest prawie 800 metrów różnicy). Będąc precyzyjnym - obejmuje nieco ponad 22% powierzchni tego pasma, bo reszta znajduje się już na terenie Słowacji. To również tam jest Gerlach, najwyższy szczyt Tatr, przewyższający najwyższe w polskiej części Rysy (2501 m n.p.m.) o 154 metry.
Tatry nie mają w Polsce ekwiwalentu. Nie tylko przewyższają znacznie inne pasma, ale też miażdżą je atmosferą. Wszystko inne przy Tatrach wydaje się bezpieczne i sielankowe: tu zaczyna się prawdziwa groza, majestat, mrok i dramatyzm. Szczyty ośnieżone przez prawie cały rok, legiony powalonych i uschniętych przez częste lawiny drzew, potężne wodospady, dzikie doliny, dominacja surowych świerków, nieprzyjazne skaliste zbocza i jeziora pokryte lodem nawet w maju. Nigdzie indziej w Polsce człowiek nie czuje tak bardzo, że żyje, i zarazem nigdzie nie czuje tak bardzo, że może umrzeć - i że w skali przyrody będzie to wydarzenie bez znaczenia. Przy całej swojej monumentalnej grozie Tatry są jednocześnie po prostu przepiękne i jeśli nie aż tak klasycznie-fotogenicznie malownicze jak Pieniny, to tylko odrobinę mniej. Apogeum piękna osiągają za pomocą swoich jezior, około czterdziestu po stronie polskiej, które w połączeniu z potężnymi górami dostarczają zachwytów z najwyższej ligi światowej.
Na wędrówki po Tatrach poświęciłem tylko dwa pełne dni. W przypadku większości pozostałych parków narodowych pozwoliłoby to na dość już dogłębną ich eksplorację - w przypadku Tatrzańskiego oznaczało poskrobanie naskórka. Nawet tyle jednak wystarczyło do niezapomnianego zachwytu. Pierwszego dnia skierowałem się na najpopularniejszy szlak polskich Tatr, czyli szlak na Morskie Oko, legendarne jezioro polodowcowe. Swoją popularność zawdzięcza nie tylko temu, że po prostu jest przepiękne, ale też że prowadzi na nie niekrótka wprawdzie, ale prosta, wyasfaltowana droga, którą bez wycieńczenia pokona i człowiek, i dziecko, i nawet dzikie kocisko (które zresztą miałem okazję na szlaku zobaczyć). Ma to swoje minusy: szlak jest jak na góry trochę bezduszny, widoki z niego dość ograniczone, a ludzi sporo chyba o każdej porze roku. Jego najmocniejszym punktem są Wodogrzmoty Mickiewicza, przepiękny i potężny wodospad.
Samo Morskie Oko, abstrahując od oblegających je tłumów, to miejsce piękne. Woda ma lekko błękitny odcień, jezioro jest bardzo duże, otoczone częściowo przez świerkowy las, częściowo przez dramatyczne, potężne góry. Wybitnie spodobała mi się też pora roku, w jakiej tu dotarłem, pozwalająca kontemplować zarówno zieleń drzew, szarość skał, jak i biel śniegu. Już samo Morskie Oko wystarczyłoby, bym uznał Tatry za ścisły krajowy top wszystkiego.
Zapragnąłem jednak wejść wyżej i była to doskonała decyzja. Po dość intensywnej wspinaczce dotarłem nad Czarny Staw pod Rysami, nieco mniejszy, ale dla mnie jeszcze piękniejszy (i w dodatku to z jego wysokości rozciąga się chyba najpiękniejszy widok na Morskie Oko). Tutaj groza Tatr zaczyna się już na całego; ludzi dociera znacznie mniej, całkowicie kończą się drzewa, zostają tylko resztki kosodrzewiny; dominuje skała, lód, śnieg, bezruch i surowość z innej planety. Jest tu mrocznie i groźnie, ale zarazem oczyszczająco, swoiście kojąco, zatrzymująco bieg czasu. Ludzi wprawdzie jest wciąż za wiele, a raczej za wiele mają oni do powiedzenia - siedząc na głazie nad Czarnym Stawem, wpadłem na skądinąd wybitnie ważną konstatację, że w dzisiejszym okrutnym świecie trzeba wszędzie, ale to wszędzie nosić ze sobą słuchawki wyciszające otoczenie. Słuchawek akurat nie mając, a chcąc uciec od przeklętego gwaru gawiedzi, tymczasowo zatkałem sobie na parę minut uszy palcami i były to jedne z najlepszych minut mojego życia, w trakcie których doznałem szczerego wzruszenia. Już w tym momencie stwierdziłem, że to najpiękniejsze, co widziałem w całej Polsce. A miało być jeszcze lepiej.
Po tatrzańskich wędrówkach chce się zjeść coś mniej wyrafinowanego, za to konkretniejszego (zresztą, prawdę mówiąc, przesadne wyrafinowanie w kuchni z wiekiem coraz mniej mnie pociąga, za to jakościowa kuchnia "ludowa" pociąga coraz bardziej). To coś odnalazłem w karczmie Bąkowo Zohylina Wyźnio, która urzekła mnie tak bardzo, że skreśliłem pozostałe dwa pomysły na kolacje w Zakopanem i okolicach i wróciłem tu w kolejne dwa wieczory. Lokal doskonale odtwarza atmosferę góralskiej kultury i w dodatku robi to ze smakiem, którego to smaku bardzo często w "góralskich klimatach" brakuje. Jedyną wadą miejsca jest za mocne oświetlenie, reszta to samo złoto - obsługa, wystrój, jedzenie, a w końcu muzyka na żywo. Wspomnienie restauracji daje mi w tym miejscu pretekst do krótkiej refleksji na temat góralskiej kultury w ogóle, na którą wielu sarka jako na coś kiczowatego tudzież przaśnego. Sam byłem sceptyczny, ale po wizycie w Zakopanem doszedłem do wniosku, że w kraju, w którym komuna niemal zarżnęła lokalny koloryt i regionalną różnorodność, ciągle trzymająca się w pionie, żywa kultura góralska jest na wagę złota. Szczególnie góralska muzyka, która może podobać się bardziej lub mniej, ale tylko tutaj wszedłem do restauracji i mogłem posłuchać autentycznej, szczerej muzyki ludowej na żywo, podczas gdy choćby w Irlandii mogłem jej posłuchać w co drugim pubie. Z samego jedzenia w trakcie tych trzech wizyt zapamiętam wiele: cudowne oscypki z konfiturą z brusznicy i gruszki, niepokonaną kwaśnicę, majestatyczną gicz jagnięcą, esencjonalne śledzie, urocze haluszki z bryndzą, hedonistyczne pierogi z jeleniem czy rubaszne moskole, czyli placki owsiane lub jęczmienne pieczone na blasze. W niewielu restauracjach w całej Polsce byłem, do których wróciłbym choćby porównywalnie chętnie, co tutaj.
Ostateczny wymiar swojego zachwytu Polską osiągnąłem następnego dnia w Dolinie Pięciu Stawów Polskich. Wędrówka do tego celu rozpoczyna się tak jak na Morskie Oko, ale przy Wodogrzmotach Mickiewicza trzeba odbić na "prawdziwy", kamienisty szlak. Nie odbija tam prawie nikt - momentalnie opuszcza się ludzkość i zostaje sam na sam z przyrodą (nie na zawsze, ale częstotliwość spotykanych ludzi nie jest przerażająca jak na niesamowitość widoków). W tym przypadku już sama droga jest przyjemnością: szlak jest malowniczy, prowadzi przez Dolinę Roztoki, której krajobraz skojarzył mi się z górami amerykańskimi, z dzikim zachodem. Wędruje się trochę na otwartej przestrzeni, a trochę lasem, co chwilę spoglądając na strumień Roztokę. Natknąłem się tu nawet na pięknego ptaka, orzechówkę zwyczajną, przypuszczalnie pierwszy raz w życiu.
Po dość wymagającej wspinaczce spod strumienia do schroniska nad Przednim Stawem piękno zaczęło się gwałtownie maksymalizować. Krajobraz jest tu zbliżony do tego znad Czarnego Stawu pod Rysami, ale znacznie rozleglejszy i nieco mniej groźny, a bardziej malowniczy; chyba jeszcze bardziej jak z innej planety, a już co najmniej z innego kontynentu. Groza przeplata się ze spokojem, miękkość i kameralność kosodrzewiny łagodzi surowość i nieskończoność skał, jeziora wydają się niemożliwe. Tym razem przyszedłem z słuchawkami i postanowiłem nie tylko wyciszyć nimi otoczenie, ale zaryzykować sparowanie krajobrazu z trzecią symfonią Góreckiego. Okazało się to strzałem w dziesiątkę - wysłuchałem całej symfonii, najpierw stojąc nieco nad Przednim Stawem, potem powolnym krokiem kierując się nad Wielki Staw. Doświadczenie było bezwzględnie wybitne w kategoriach podróżniczych, muzycznych i po prostu życiowych. Pomiędzy tymi dwoma dużymi jeziorami jest jeszcze malutki Mały Staw - widok sprzed niego na Wielki Staw, kiedy widzimy naraz dwa zbiorniki, po prawej góralską drewnianą chatę, a w oddali ozdobione śniegiem góry, uznałem za nie tylko najpiękniejsze, co widziałem w Polsce, ale i drugie najpiękniejsze miejsce, jakie widziałem na całym świecie. Nie pozwoliłem ustąpić w rankingu tylko klifom Slieve League w Irlandii. Zachwyt był tym większy, że się tego zupełnie nie spodziewałem. Emocje, które towarzyszyły mi w tym miejscu, są czymś absolutnie bezcennym; czymś, dla czego warto żyć, czego poszukuję w każdej podróży, ale znajduję tylko okazjonalnie.
Wróciłem innym - w początkowej fazie - szlakiem, trochę ładniejszym, pozwalającym spojrzeć na bajeczny wodospad, jakim jest Wielka Siklawa.
Ostatniego pełnego dnia w Zakopanem poświęciłem więcej uwagi samemu miastu. Miałem zamiar zobaczyć jeszcze Halę Gąsienicową i dotrzeć do Czarnego Stawu Gąsienicowego - gdzie Tatry zachwyciły mnie pierwszy raz, na wycieczce szkolnej w podstawówce. Deszcz, słaba widoczność i zmęczenie sprawiły jednak, że pozostawiłem sobie odtworzenie tamtych wspomnień na inny raz. Najpierw odhaczyłem zobaczenie Krupówek - najsłynniejszej ulicy Zakopanego, deptaku koncentrującego sklepy i knajpy, w większości o wątpliwej klasie. Jest to odcinek niezbyt estetyczny i niezbyt klimatyczny, ale w sumie też nie aż tak tragiczny, jak wielu by chciało. Katastrofalnie jarmarczne klimaty zaczynają się dopiero przy Gubałówce, na którą wjazd kolejką sobie odpuściłem, chcąc szybciej oddalić się od tłumów.
Chyba najładniejszym fragmentem Zakopanego jest ulica Kościeliska, gdzie zachowało się nieco większe zagęszczenie zabytkowych, drewnianych chat. A między nimi również zabytkowy, drewniany kościół Matki Boskiej Częstochowskiej z połowy XIX wieku, zasadniczo nie mający startu do wielu drewnianych świątyń w regionie, ale wciąż bardzo przyjemny.
Mogąc zwiedzić tylko jedno miejsce w Zakopanem, trzeba zobaczyć Muzeum Stylu Zakopiańskiego imienia Stanisława Witkiewicza w przepięknej willi Koliba. Budynek zaprojektował sam Witkiewicz i jest on po prostu świątynią stylu zakopiańskiego, który uważam za bardzo interesujące zjawisko, zręcznie łączące ludowość z artystycznymi prądami przełomu XIX i XX wieku. Jego najszlachetniejsze przejawy, czyli właśnie te najbardziej Witkiewiczowskie, mają w sobie bezpośredniość folkloru i geometryczny pociąg secesji. I nigdzie nie ma lepszego zbioru tych przejawów, co w tym muzeum - może nie licząc domu, w którym spałem.
Między jedną a drugą zakopiańską willą gwałtownie wzrosło zapotrzebowanie na kawę. Zmierzając na nią ulicą Stolarczyka, uchwyciłem przypadkowo znakomity widok na Giewont, chyba najsłynniejszą "górę" całej Polski (w gruncie rzeczy to nie jedna góra, a masyw górski; jego najwyższy szczyt, Wielki Giewont, osiąga 1895 m n.p.m. i jest najwyższym w całych Tatrach Zachodnich). Popularność zawdzięcza nie tylko wysokości, ale też kształtowi przypominającemu olbrzymią postać ludzką, leżącą na plecach.
Znalezienie w Zakopanem klasowej kawiarni wymagało trochę riserczu, ale opłaciło się - LA MANO Speciality Coffee & Wine to pyszna kawa, zacne słodkości i wyluzowana atmosfera.
Drugą zakopiańską willą na trasie zwiedzania było Muzeum Karola Szymanowskiego w willi Atma, w której wybitny, a niedoceniany polski kompozytor mieszkał w latach 1930-1935 (i mieszkałby dłużej, bo uwielbiał to miejsce, gdyby nie problemy zdrowotne i konieczność zmiany klimatu). Muzeum jest malutkie, ale godne uwagi: willa jest piękna z zewnątrz, a bardzo klimatyczna i przytulna w środku; duch Szymanowskiego jest tu wyczuwalny.
Już rankiem następnego dnia, wyjeżdżając z Zakopanego, zwiedziłem jeszcze najwybitniejszy przykład sakralnej architektury zakopiańskiej: kaplicę Najświętszego Serca Pana Jezusa w Jaszczurówce, zaprojektowaną przez Witkiewicza w pierwszej dekadzie XX wieku. Również ona ma ten charakterystyczny posmak mieszanki tradycji z awangardą, ludowości z artyzmem - choć wnętrze minimalnie rozczarowuje.
Ostatnim punktem na szlaku architektury drewnianej w Małopolsce był dla mnie kościół św. Jana Chrzciciela w Orawce, zbudowany w połowie XVII wieku. Poza tym, że odrobinę zdradza drewno murowaną kaplicą, dołączoną do prezbiterium sto lat później, jest jedną z najzacniejszych świątyń tego typu, które nie doczekały się wpisu na UNESCO. Z zewnątrz gotycki, mroczny, jak na drewno potężny, w środku już barokowy: z intensywną, barwną polichromią i złotą nastawą.
W tym momencie byłem już na trasie powrotnej do Wrocławia. Ostatnim punktem podróży i ostatnim punktem wszystkich wojewódzkich podróży - pożegnaniem z zasadniczą fazą zwiedzania Polski - był dla mnie Babiogórski Park Narodowy. Leży częściowo na terenie Orawy - bardziej słowackiej niż polskiej krainy historycznej, drugiej i ostatniej po Spiszu, która nie jest Małopolską. Zgodnie z nazwą w parku narodowym chodzi przede wszystkim o Babią Górę, która nie jest jednak pojedynczym szczytem, a masywem górskim, częścią Beskidu Żywieckiego. Najwyższym tego masywu szczytem jest Diablak, zwany też po prostu Babią Górą, położony dokładnie na granicy polsko-słowackiej, który osiąga poziom 1724 metrów n.p.m. Czyni go to jednocześnie najwyższym szczytem całej Polski poza Tatrami. A jako że żadnego poważniejszego szczytu Tatr nie zdobyłem, to na sam koniec moich polskich podróży wszedłem tak wysoko, jak jeszcze nigdy w Polsce nie wszedłem. Co zabawne, nie skorzystałem z doniosłości tego faktu na miejscu - uświadomiłem sobie to dopiero później.
Wejście na Babią Górę było dość niezwykłym przeżyciem i to już abstrahując od faktu, że to przepiękne miejsce z niesamowicie rozległymi widokami, w stu procentach zasługujące na status parku narodowego. Była pierwsza połowa maja, przez co u podnóży masywu panowała już pełnoprawna, zielona wiosna, a na szczycie ciągle jeszcze zima. Fascynująco było pokonywać kolejne stany pośrednie, obserwując kosodrzewinę pokrytą coraz mniej stopniałym lodem, szadzią i śniegiem. Zanim zaczęły się te efekty, wszedłem stromym podejściem przez piękny las i dotarłem na Sokolicę (1368 m n.p.m.), z której rozciąga się już świetny widok na najwyższą część masywu. Potem zaczęło się robić coraz bardziej surowo i zimowo.
Widoków z zaśnieżonego Diablaka nie podziwiałem zbyt długo - temperatura była w okolicach zera, co w połączeniu z silnym wiatrem nie sprzyjało kontemplacji. Wystarczyło jednak do stwierdzenia, że są wyśmienite: pod względem rozległości, wręcz nieskończoności, może najlepsze, jakie w Polsce widziałem, co bardzo dobrze wpisało się w atmosferę ostatniego punktu. Choć trzeba przyznać, że część tych widoków to nie Polska, a Słowacja - zwłaszcza wspaniałe Jezioro Orawskie, które poprzedza panoramę Tatr. Tak czy inaczej ładnie zgrało się to z faktem, że w pewnym sensie to właśnie tutaj, ogarniając wzrokiem tak wielką przestrzeń, ogarnąłem też podróżniczo całą Polskę.
W poprzednim zdaniu jest nieco fałszu - nie tylko dlatego, że praktycznie nie da się zwiedzić tak naprawdę całej Polski i zawsze trzeba przyjąć pewien poziom szczegółowości. Również dlatego, że cała podróż po województwie małopolskim miała odbyć się jesienią, a z przyczyn życiowych odbyła się jednak wcześniej, wiosną, przez co miałem jeszcze przed sobą ostatnią, weekendową wyprawę dolnośląską. Na szczycie Babiej Góry do "całej Polski" brakowało mi więc jeszcze dosłownie pół powiatu - i może wykorzystałem to jako pretekst, by nie stać tam zbyt długo w sentymentalnej refleksji, coraz bardziej zamarzając; teraz zaś wykorzystam jako pretekst, by nie kończyć rzewliwymi podsumowaniami (zwłaszcza że na ciężkie słowa pozwoliłem sobie już wystarczająco w ustępach o wędrówkach tatrzańskich). Po tak wielu przydługich zdaniach, spisanych w ciągu sześciu lat, czas na ostatnie i bardzo proste. Województwo małopolskie jest najlepszym ze wszystkich dowodem na to, że - Polska istotnie jest piękna.
Komentarze
Prześlij komentarz