Edmund Husserl: "Medytacje kartezjańskie"
1931 / przekład: Andrzej Wajs
To stosunkowo niedługie, ale bardzo gęste dzieło jest jednym z najpóźniejszych dzieł Husserla, wydanym już po ważnych pracach między innymi Russella i Wittgensteina, ale zawiera chyba w znacznej większości poglądy, które filozof uformował dalece wcześniej. Patrząc więc bardziej na czas powstania esencji myśli Medytacji, a nie na czas powstania samej książki, odkryłem Husserla jako być może najwięcej wnoszącego myśliciela po Kancie, przynajmniej spośród tych bardziej znanych. Jego lektura była dla mnie doświadczeniem wręcz odświeżającym po różnych fantazmatach XIX wieku, mimo że ode mnie jako od laika wymagała włączenia mózgu na dość wysokich obrotach, od wysokich przyjemnie po wysokie boleśnie.
Autor bierze tu za przyczynek do wywodu Kartezjusza i jego rewolucyjnie sceptyczne stanowisko w Medytacjach o filozofii pierwszej (które to stanowisko Kartezjusz, z tego co pamiętam, zdradza niemal tak szybko, jak je wygłasza), ale całość jest dla mnie skąpana bardziej właśnie w Kancie. Do pewnego momentu, kiedy następuje w sumie dość subtelny, ale dla środowiska fenomenologów kardynalny i wprost zaznaczony rozjazd z myślą genialnego filozofa z Królewca, miałem wręcz wrażenie, że czytam trochę uwspółcześnionego, trochę oczyszczonego, trochę zradykalizowanego w sceptycznym nastawieniu Kanta; odnalazłem niezwykle wiele paraleli do Krytyki czystego rozumu. Redukcja fenomenologiczna - metoda, do której odczuwam wielkie upodobanie - jest może "estetycznie" kartezjańska, ale w swym ukierunkowaniu i esencji technicznej kojarzy się bardziej z Kantem. Wypada to z korzyścią dla Husserla. Wnikliwe, pozbawione uprzedzeń, z mojego punktu widzenia esencjonalnie racjonalne nastawienie do filozofowania, połączone jeszcze z matematyczną precyzją autora w konstruowaniu zdań, rodzi wywód, za którym podąża się z uznaniem i poczuciem sensu, nawet jeśli niektóre momenty są trudne czy to do zaakceptowania, czy pełnego zrozumienia.
Bez wątpienia nie uległem pełnemu zachwytowi: im dalej szedłem w las, tym podobało mi się mniej. Największą satysfakcję przyniosło mi pierwsze kilkadziesiąt stron, kiedy Husserl stąpa bardzo logicznie, bardzo powoli i bardzo ostrożnie, kiedy nie ma najmniejszej przestrzeni na wątpliwości, czy aby nie wdziera się w jego wywód szczypta pustosłowia, tak uwielbianego przez poprzednie stulecie. Potem te wątpliwości się pojawiają i narastają. Ostatnia, piąta medytacja, w której autor wyprowadza z transcendentalnego ego obiektywnie istniejący świat i obiektywnie istniejących innych, zatrudniając jeszcze gdzieś tam do pomocy Leibniza i monadologię, śmierdzi mi osobiście przekroczeniem uprawnień i metafizyką - i zapewne nie tylko mi, bo ostatnie akapity Husserl poświęca na udowadnianie innym (i samemu sobie?), że jeśli komuś się wydaje, że to metafizyka, to niech się lepiej dwa razy zastanowi, bo wcale nie. Przyznam, że ta ostatnia medytacja była już dla mnie bardzo trudnym wyzwaniem i żebym zajął jednoznaczne stanowisko, że zaszedł tu klasyczny przypadek niepowstrzymania się pierwotnie sceptycznego filozofa od odlotu w spekulację pod pozorem ściśle logicznego wywodu, musiałbym ją przeczytać jeszcze raz czy dwa, dużo wolniej. Do pewnego stopnia rozumiem, że jeśli nawet Husserl przekracza tu uprawnienia, to robi to z dużo większym wyczuciem i zabezpieczeniem, niż jakieś Hegle czy nawet Schopenhauer - ale wstępnie jestem bardzo nieprzekonany. Wszystko to nie odbiera jednak jakości przynajmniej wcześniejszym etapom medytacji.
W trakcie lektury mieszały się we mnie dwa rozbieżne odczucia, negatywne i pozytywne, co do szeroko rozumianej przydatności dla mnie samego tego tekstu, wyabstrahowane od oceny jego wartości merytorycznej. Z jednej strony miałem wrażenie, że jakkolwiek Husserl podrążył po Kancie we właściwym kierunku, z nieco większą precyzją i mniej "autystyczną" manierą, to że jest to z mojego punktu widzenia jakby dodanie czegoś niewielkiego do czegoś wielkiego. Kluczowy przewrót epistemologiczny dokonał się już u Kanta i jeśli można do niego dodać coś jeszcze naprawdę istotnie wpływającego na osobistą percepcję rzeczywistości, to Husserl tego nie dodaje - choć może też w pewnej mierze dlatego, że po prostu obiera logicznie konsekwentny kierunek, w którym sam już jakoś tam poszedłem po lekturze tego wcześniejszego Niemca. Z tej strony patrząc, odbierałem długimi fragmentami Medytacje kartezjańskie jako wprawdzie wartościowe, ale trochę bezpłodne dzieło. Z drugiej jednak strony - "patrząc realnie" - dawno żaden tekst filozoficzny mnie tak nie pobudził. Na tydzień, w którym się z nim zmagałem, wszedłem w ożywczo filozoficzny stan umysłu i przypuszczam, że w tym stanie zrodziły się we mnie jakieś myśli, nawet jeśli raczej w formie korekt do myśli już długo znanych, które zostaną ze mną na długo. Ale to nie koniec - redukcja fenomenologiczna i jej kontemplowanie, a lektura tego dzieła jest poniekąd stałą kontemplacją tej metody, wydaje mi się mieć realną przydatność dla zwykłego człowieka, przynajmniej takiego pobudzanego przez filozoficzne teksty. Odnajduję w niej daleko idące podobieństwa do techniki mindfulness i przypuszczam, że może ją wspierać w praktyce.
Muszę przyznać uczciwie, że filozofia w wydaniu Husserla wchodzi już na tak specjalistyczny poziom, że nie jest mi łatwo jednoznacznie się do niej odnieść: na koniec dnia nie mam nawet pewności, czy autor wnosi cokolwiek z punktu widzenia historii europejskiej myśli jako dążenia do prawdy. Ale dla kogoś, kto chronologicznie podróżuje sobie po tej historii, na pewno przywraca trochę wiarę w myślenie.










Komentarze
Prześlij komentarz