Radiohead: "Kid A"

2000

Historia muzyki zna wiele przypadków, w których świetni twórcy o mocno ugruntowanej pozycji i równie ugruntowanej stylistyce artystycznej zdradzali swoich wiernych odbiorców, obierając radykalnie odmienny kurs od dotychczasowego. Szok i rozczarowanie - czasem tylko zamkniętych w strefie komfortu fanów, często również współczesnej krytyki - po kilku czy kilkudziesięciu latach, rzadziej po dłuższym okresie, ustępowały powszechnemu uznaniu wybitności. Dzieła te często okazywały się najlepszymi w dorobku tych artystów, którzy mieli wystarczająco wiele odwagi, by je stworzyć i ukazać światu. Najnowszy taki przypadek w historii, a przynajmniej najnowszy, który ja rozpoznaję za naprawdę ważny, przydarzył się niecały kwartał przed końcem drugiego tysiąclecia, gdy Radiohead wydało Kid A.

Wielu fanów zespołu i nie tylko fanów do dziś zadaje sobie pytanie o to, czy to ten, czy poprzedni album jest w dyskografii Radiohead najpiękniejszy. Sam sobie je zadawałem w dawnych czasach, gdy Brytyjczycy kształtowali mój gust i otwierali na ciekawszą muzykę - dziś nie zadaję, bo wyższość Kid A uznaję bezboleśnie i gładko. Wyższość ta została w dodatku osiągnięta w dużej mierze właśnie przez ryzykowny dla komercyjnej strony przedsięwzięcia odwrót od dwóch z największych zalet OK Computer. Tym bardziej oczywistym odwrotem jest prawie zupełny odwrót od pięknego brzmienia elektrycznych gitar. Tym nieco mniej - odwrót od poprockowego kunsztu songwriterskiego, mocnym zasadzaniu utworów na konserwatywnej strukturze zwrotek, mostków i refrenów i zagnieżdżaniu wśród nich z genialnym zmysłem nieodpartych klimaksów emocjonalnych.

Odwrót pierwszy jest bardziej pogłębiony. Poza w zasadzie tylko Optimistic, które swoją wybitnością i istotną rolą w całości albumu znosi potencjalne zarzuty o chęć uratowania komercji i względów fanów, gitary elektryczne nie mają tu znaczenia, zastąpione przez szeroki wachlarz dźwięków elektronicznych (często dość niegrzecznych, antycypujących falę glitch popu), uwypukloną i zmechanizowaną perkusję (podkreślającą motywy odhumanizowania i chłodu), okazjonalnie instrumenty dęte i smyczkowe. Ta wolta zrobiła bardzo dobrze innemu istotnemu elementowi muzycznej formy Radiohead, a mianowicie harmoniom, które ambientowa elektronika nie tyle podkreśliła, co ustawiła na piedestale. Doszło do tego zniekształcenie i rozmycie i tak już eterycznego samego w sobie głosu Yorke'a, tworząc paletę brzmień może nie rewolucyjną w kontekście całej historii muzyki, ale jeszcze interesującą, a w swoim eklektyzmie wciąż bardzo oryginalną - przede wszystkim zaś idealnie dopasowaną do emocjonalnych aspiracji albumu, parokrotnie po prostu piękną. Nadążyło za tym zawsze dla mnie atrakcyjne podejście Radiohead do faktury - tu budowanej z mniejszym naciskiem na głosy melodyczne, a z większym właśnie na zazębianie się brzmienia, co też jest pokłosiem zmiany instrumentarium.

Odwrót drugi jest umiarkowany i nie ma tu już w 2000 roku mowy o jakiejkolwiek awangardzie, ale być może był nawet śmielszy, jeśli uznać za słuszną moją tezę, że popowe klimaksy emocjonalne stanowiły pierwszy przed wszystkimi fundament pociągającego efektu kawałków Radiohead. W większości utworów na Kid A instytucja klimaksu w mniejszym lub większym stopniu przetrwała, ale jeśli już to subtelniej wyrażona, mniej konserwatywnie położona, nie tak władcza - a wciąż niekiedy potężna. W większości przetrwała też zwrotka-refren, często jednak te struktury są rozmyte, nie mają już takiego znaczenia, z rzadka upadają zupełnie. I to również doskonale zgrało się z kierunkiem albumu względem emocji i atmosfery, wprowadzając przestrzeń na dużo niepewności, ambiwalencji, niestałości i rozmycia.

W parze z poluzowaniem struktury piosenek wyrzucony został niemalże przez okno melodramatyzm, który cechował większość dotychczasowych kawałków Radiohead i który w prymitywnej formie zaśmiecił Pablo Honey, w znośnej spłycił The Bends i w wysubtelnionej obniżył poziom OK Computer. Tutaj musimy na niego czekać aż do finalnego Motion Picture Soundtrack, będącego niczym powrót do bolesno-kathartycznego konsonansu po długich godzinach niezaspokojenia w Tristanie i Izoldzie Wagnera. W takiej dawce - i w jeszcze większym wysubtelnieniu niż na poprzednim albumie - to już melodramatyzm wyłącznie pożądany, rozdzierająco domykający całość.

Nie na zasadzie rewolucji, a rozwoju postępuje podejście Radiohead do kolejnego fundamentalnego elementu albumu, czyli harmonii - już wcześniej interesujące, tutaj jeszcze odważniejsze i ciekawsze. I mniej oczywiste - zaletą Kid A jest między innymi to, że zazwyczaj nie rzuca się na odbiorcę jednoznacznie ze swoją atmosferą, lecz pozostawia pewną ambiwalencję. Większość utworów cechuje coś na zasadzie "słodko-gorzkości na nowe tysiąclecie" - na nowe, bo jest to raczej relacja spokoju i niepokoju niż smutku i radości. Everything in Its Right Place, Kid A, In Limbo czy Morning Bell - wszystkie te utwory i kilka poza nimi są z różnymi proporcjami niejednoznaczne emocjonalnie, z jednej strony posuwając się do nawet mistycznej, spirytualnej koncentracji spokoju albo dostarczając bardzo kojących akordów, z drugiej głębiej lub płyciej przechowując w sobie coś bardzo niewygodnego i niepokojącego. Album celuje raczej w gęsty, chłodny i niezbywalny, choć nie zawsze przebywający na powierzchni niepokój niż w drapieżny, gorący i brutalny lęk, który pozostał na materiale wyrzuconym na Amnesiac. Jest tajemniczo, bywa abstrakcyjnie, surrealistycznie: jako taki Kid A skłania do traktowania się jako łabędzi śpiew XX-wiecznej psychodelii w muzyce. Po The Bends Radioheadzi jak na popowe standardy nigdy nie dawali prostych rozwiązań na płaszczyźnie emocjonalności - tutaj nie dają ich nawet jak na standardy ogólnomuzyczne.

Atmosfera tego albumu i zawarte na nim emocje są tak sugestywne i piękne, że choć mniej narzucają się i wolniej ogarniają niż robiły to na OK Computer, to robią to o tyle lepiej, że pokusić można by się o stwierdzenie, że Radiohead powstało przede wszystkim po to, by na przełomie tysiącleci je właśnie uzyskać. Jak na poprzednim albumie udało się zespołowi niemal genialnie uchwycić współczesne nastroje i lęki egzystencjalne za pomocą wciąż dość konserwatywnych środków wyrazu, tak tutaj, za pomocą środków może nie prawdziwie awangardowych, ale już na pewno współczesnych i świeżych, ujęli w moim odczuciu bardziej uniwersalne, immanentne dla ludzkiej psychiki niepokoje o zabarwieniu metafizycznym - niewytworzone przez nową rzeczywistość, a jedynie przez nią wydobyte i odświeżone. A to wszystko przy wciąż jeszcze sporym sukcesie na gruncie chwytliwości i po prostu rozrywkowości tej muzyki.

Po raz pierwszy żaden utwór na albumie Radiohead nie domaga się ani nawet nie prosi po cichu o usunięcie z listy. Wciąż są lepsze i gorsze, ale wszystkie co najmniej świetne i głęboko sensowne. Nawet czysta, ambientowa ściana-fala dźwięku, jaką jest Treefingers, najmniejszy i najmniej samodzielny kawałek, jest genialnie funkcjonalna, działając jak sorbet cytrynowy pomiędzy bardzo intensywnymi i zupełnie odmiennymi piosenkami, jakie rozdziela. Poza tym zawsze bliżej wybitności niż dalej. Popowy zespół pozostał popowym zespołem - najpiękniejszy jest tu mimo wszystko utwór How to Disappear Completely, któremu daleko do pełni eksperymentatorstwa. Jest esencjonalny dla emocjonalności Radiohead w ogóle, oddając jeden z najgłębszych w muzyce popularnej wyrazów smutku, zagubienia, pustki i osamotnienia (wyśmienita zagrywka z trzymaniem jednego elektronicznego głosu w tle na jednym tonie przez długi czas - wprowadza to przeszywający chłód); doskonale zharmonizowany, z pietystyczną melodią, obudowany w idealnie dobrane, elektroniczno-akustyczne, bogate brzmienie. Jeden z jego momentów, błyskotliwe posunięcie harmoniczne, na które wcześniejsza część była jakby oczekiwaniem, uznaję chyba za najpiękniejszy moment w całej historii tego zespołu - sądzę, że wiadomo, o który chodzi. Godne uwagi jest też świetne ujęcie muzyczne załamania się świata w finale. Chyba za drugi najlepszy na albumie uznałbym opener - utwór uderzający, mantryczny, spirytualny i psychodeliczny, wspaniale łączący ostinatową jednostajność progresji przepięknych harmonii z gęstym, zróżnicowanym krajobrazem brzmienia, niesamowicie intensywnie mieszający nastroje - ekstazę, błogość, lęk i nawet bezuczuciowość. Dość mocno wyróżnia się i z tego albumu, i z całej dyskografii RH The National Anthem, który dyktatorską chwytliwość perkusji, basu i saksofonu łączy obrazoburczo z gwałtowną, naprawdę śmiałą jak na pop kakofonią dętych instrumentów - to utwór równie cielesny, jak duchowe są praktycznie wszystkie pozostałe, co daje przydatny kontrapunkt. Słusznie legendarne stało się Idioteque, dopełniające w moich oczach podium, błyskotliwie i kunsztownie łączące elementy dance'u z najbardziej naostrzonymi na albumie chłodem, mrokiem i niepokojem, wyrażanych przez przeszywające elektroniczne akordy - w magiczny sposób doprowadza do synergii tam, gdzie teoretycznie nie powinna zajść (wokal Yorke'a pojawia się tu też w chyba najlepszym wydaniu). Niesłusznie przegapiany jest utwór tytułowy, a chyba odpowiednio tytułowy, bo esencjonalny dla emocjonalnego dystansu i ambiwalencji albumu - dość ascetyczna, niedopowiedziana perełka brzmienia i atmosfery. Ambiwalencja, choć na inny sposób, jest też siłą w niezdartym Optimistic, gdzie gitary powracają w glorii godnej najlepszych fragmentów OK Computer, choć są nieco inaczej użyte - to pozytywnie-negatywny, ekstatyczny utwór rockowy o niezapomnianych melodiach i świetnej fakturze. Po latach bardziej doceniam In Limbo - psychodeliczno-oniryczny strumień świadomości w postaci prących równolegle naprzód dźwiękowych fal-motywów, mający coś ze wschodniego spirytualizmu. Poza wspomnianym na początku intermezzo najmniej imponuje chyba Morning Bell, ale też ma swoje argumenty, przepięknie obracając harmoniami i emocjami, otwierając się na te bardziej transparentne i przygotowując na wspominane już gorzkie katharsis w postaci Motion Picture Soundtrack - jakby sprawdzającej się zapowiedzi, że za trzy miesiące zaczyna się tysiąclecie problemów psychicznych i emocjonalnych. Jeśli Treefingers jest sorbetem cytrynowym, to niespełna minutowy utwór-fala dźwięku bez tytułu na koniec pełni rolę miętowej pastylki albo espresso.

To chyba punkt, w którym odłączam się najmocniej od tej najsurowszej krytyki, która tylko w odświętnych przypadkach przyznaje wielkość muzyce popularnej, a jeśli już, to nie aż tak popularnej. Robię to z radością, bo Kid A był ze mną w zasadzie od początku mojej poważniejszej relacji z muzyką - i jako jedyny album z tamtych czasów ostaje się na takim pułapie mojej admiracji. Kocham ten album właśnie w połączeniu z faktem, że wdarł się do mainstreamu i przemycił do niego niepokój, smutek i przede wszystkim (dość pesymistyczny) spirytualizm - może nie najgłębsze w dziejach, ale szczere i jako takie nie za często się w nim pojawiające. Yorke i Greenwood muszą mieć w sobie coś z geniuszy, że im się to udało, i to u bram XXI wieku. Oczywiście ta muzyka mogłaby być bardziej wysublimowana, odkrywcza, interesująca formalnie, głęboka i tak dalej - ale jest tak szyta na miarę, tak spełniona, że nie mogłaby być dużo lepsza.



9.5/10

Komentarze

Prześlij komentarz