Powiat lubański. Wśród duchów zapomnianego pogranicza

Magiczną krainą jest Dolny Śląsk. Ten sąd, który chyba tylko w osobach wyjątkowo nieczułych może wzbudzić poważniejszy sprzeciw, można rozumieć przez pryzmat różnych aspektów regionu: najczęściej jego piękna, tajemniczości, niesamowitości czy historycznego, kulturowego i naturalnego bogactwa. Wszystko to oczywiście prawda. Jeśli sam miałbym jednak nieco bardziej specyficznie określić, na czym polega magia mojego województwa, być może powiedziałbym, że na wyjątkowo wysokim zagęszczeniu miejsc - zarówno stworzonych przez nieświadomą naturę, jak i przez naturę świadomą, to jest człowieka - które wydają się niemal spersonifikowane, charyzmatyczne, pełne charakteru i wymowne. Które bezgłośnie opowiadają o przeszłości, nawiedzone jej duchami, i przenoszą w odległe czasy i stany świadomości, a jednocześnie dostarczają dużo piękna i atrakcyjności tu i teraz, bez żadnych historycznych odniesień. Dotyczy to nie tylko najbardziej znanych miejsc w województwie, ale często też powiatów niepozornych, które nie zapowiadają się wcale na galaktycznie wspaniałe. Dość niepozornie zapowiadał się właśnie powiat lubański, a jednak tę magiczną cechę, którą przypisuję Dolnemu Śląskowi, posiada on może nawet w największym natężeniu i walczy o podium najpiękniejszych powiatów regionu poza stolicą.

Położony już nieco na uboczu, oprócz powiatu zgorzeleckiego najbardziej wysunięty na zachód i najbardziej oddalony od Wrocławia, niekojarzący się w pierwszym odruchu z niczym szczególnym, drugi najmniejszy ze wszystkich poza powiatami-miastami - taki jest na papierze. Jeśli ten papier uwzględnia jeszcze granice historycznych krain, to peryferyjny charakter powiatu dodatkowo się uwypukla. W większości nie jest to już Dolny Śląsk, a Górne Łużyce, a więc ziemie w przeszłości zdecydowanie nie tak bogate. To właśnie tu przebiega nieobchodząca już prawie nikogo na świecie granica tych dwóch krain, kontynuowana jeszcze na krótszym odcinku w powiecie bolesławieckim. Mimo wszystko obiecywałem sobie przyjemny weekend. Wiedziałem, że to właśnie tu znajduje się bądź co bądź drugi najsłynniejszy dolnośląski zamek, co znaczy niemało na ziemi hiperzamkowej. Na sympatyczne uzdrowisko wyglądał Świeradów-Zdrój, zwłaszcza że w otoczeniu gór, nawet jeśli niezbyt wysokich i dalekich od majestatu Karkonoszy. Parę punktów poza tymi dwoma miało być interesującym urozmaiceniem. 

Jednak wszystko przerosło oczekiwania. Po zamku obiecywałem sobie bardzo wiele, znając go już mgliście z wycieczki szkolnej sprzed połowy dotychczasowego życia, ale możliwość spędzenia w nim nocy pogłębiła jego doznanie o istotną warstwę. Przede wszystkim górskie tereny powiatu lubańskiego, czyli Góry Izerskie - choć to już końcówka Sudetów, które schodzą tu do z grubsza płaskiego terenu, i choć ich sława nie dorasta nie tylko do sławy Karkonoszy, ale i paru innych sudeckich pasm - okazały się czymś dużo więcej, niż tylko namiastką: po prostu pięknymi, malowniczymi górami z licznymi możliwościami spacerowymi. Świeradów-Zdrój to nie tyle miasto sympatyczne, co rozkoszne i jedno z najpiękniej położonych w województwie. Miasta pozostałe, wprawdzie niebędące nie z tej ziemi, okazały się co do jednego co najmniej miłe, choć nie spodziewałem się po nich zupełnie niczego. A "dodatkowe punkty" nie były tylko urozmaiceniem, ale regularnie dostarczały rewelacji samych w sobie. To była prawdziwa złota jesień - ta dosłowna wprawdzie kończyła się już w wyższych partiach gór, ale "złota jesień" to przede wszystkim dobre określenie metaforyczne tego weekendu.

Granice powiatu lubańskiego wyznaczają najbardziej nietypowy kształt ze wszystkich powiatów: przypomina nieco napuchniętą kijankę, choć pewnie ktoś o normalniejszej percepcji mówiłby o drzewie. Ogonkiem kijanki czy też pniem jest Świeradów z górskimi przyległościami, a jej częścią właściwą czy też koroną - reszta powiatu, który nie jest zupełnie płaski, ale nie ma już charakteru górskiego (to Pogórze Izerskie). Rozpocząłem podróż od ogonka.

Dotarłem do Świeradowa wczesnym, ale ze względu na zaawansowaną jesień bardzo ciemnym już wieczorem, by doświadczyć jednego z najlepszych noclegów już nie tylko na Dolnym Śląsku, ale w całym życiu. Na szczycie Stogu Izerskiego - jednego z najwyższych wzniesień Gór Izerskich - gdzie ze Świeradowa wjechać można kolejką linową, znajduje się nieduży pensjonat w nowoczesnym stylu. Poza noclegami i wyżywieniem jest tu też choćby sauna zewnętrzna z balią, gdzie, owszem, wygrzewałem się i moczyłem i pamiętam to dobrze. Najprzyjemniejszym miejscem w ośrodku jest jednak chyba winiarnia - klimatyczne i przytulne pomieszczenie z mnogością win do wyboru. Trzeba się w nim jednak pilnować i zachować umiar, bo nikt nie chciałby przecież wywołać skandalu obyczajowego na 1106 metrach wysokości nad poziomem morza. Jest w tym wspaniałym miejscu jeden haczyk, który nie dotyczy nikogo poza osobami o umyśle na tyle spaczonym, by interesować się granicami powiatów - o ile bowiem wjazd do ośrodka wyciągiem rozpoczyna się jeszcze w powiecie lubańskim, to kończy już w lwóweckim. Pozwalam sobie jednak na tę nieścisłość, skoro adres ośrodka i jedyna możliwość dotarcia do niego z bagażami mieści się w Świeradowie-Zdroju. Niezależnie od tego, gdzie się śpi, z wyciągu jako atrakcji trzeba tak czy inaczej skorzystać - rozciągają się z niego wspaniałe widoki na miasteczko, jego górskie okolice i spłaszczającą się północ.













Nazajutrz rano zacząłem penetrację Świeradowa-Zdroju (Bad Flinsberg), który jest po prostu jednym z najładniejszych miast na Dolnym Śląsku. Mieszka tu na stałe niewiele ponad cztery tysiące osób, ale w zapewne każdym możliwym okresie roku przebywa tu ludzi dużo więcej - ośrodki noclegowe są wszędzie. Prawa miejskie Świeradów uzyskał dopiero w 1946 roku, jednak już od XVIII wieku był ważnym miejscem na mapie regionu - od tamtego stulecia bowiem datuje się jego uzdrowiskowy charakter, związany z korzystnym mikroklimatem i źródłami wód leczniczych. Miasto jest może odrobinę za mocno skomercjalizowane - dziś nie tylko jako uzdrowisko, ale też ośrodek narciarski i ogólno-wypoczynkowy - ale też nie do przesady, ciągle z poszanowaniem dobrego smaku i kameralności.

Rzuciłem najpierw okiem na nie byle jaki, choć ewidentnie sztuczny Wodospad Kwisa na rzece o tej samej nazwie, położony w malowniczym otoczeniu.







Stamtąd udałem się już prosto ku najbardziej obleganej atrakcji miasta i jednej z najpopularniejszych w całym województwie, choć funkcjonującej dopiero od półtora roku. To wieża widokowa Sky Walk, najwyższy tego typu obiekt w całej Polsce (62 metry wysokości), a także ten o być może najbardziej niezwykłej konstrukcji. Wieża jest atrakcją wizualną samą w sobie - nie jest to po prostu klatka schodowa, która ma za zadanie jak najkrótszą drogą zaprowadzić na szczyt, lecz poplątana kładka o długości 850 metrów, umożliwiająca łagodny spacer. Ostatecznie najważniejsze są jednak widoki i te są również znakomite - zwłaszcza na łagodną dolinę ciągnącą się na wschód, lecz również na sam Świeradów i na wspominany już Stóg Izerski, gdzie wypatrzyłem górną stację wyciągu i tym samym miejsce swojego noclegu.















Po zejściu z wieży widokowej z największą przyjemnością pochodziłem po centrum Świeradowa. Przechodząc przez cudowny, zadbany, malowniczy park zdrojowy dotarłem do serca miasta - Domu Zdrojowego, pochodzącego z końcówki XIX wieku (choć pierwszy taki obiekt stał tu już sto lat wcześniej). Z zewnątrz to dość potężny, ale niewyróżniający się do przesady gmach, natomiast wnętrze - przepiękna, najdłuższa w województwie zdrojowa hala spacerowa z drewna modrzewiowego, w której można napić się uzdrowicielsko-odmładzającej wody o przyjemnym posmaku żelaza - to jeden z piękniejszych momentów, jakie można sobie dać na Dolnym Śląsku. Bije z tego miejsca niezrównany spokój, czas zwalnia, nic już nie trzeba i nie potrzeba - atmosfera tej hali ma przypuszczalnie nawet cenniejsze właściwości zdrowotne, niż żelazista woda. Po wyjściu z Domu Zdrojowego przeszedłem jeszcze kawałek głównym deptakiem Świeradowa, bardzo przyjemnym, choć z umiarkowanymi walorami zabytkowymi. Warto zwrócić uwagę na fontannę z czterema żabami naokoło, jako że żaba jest symbolem miasta. Ja miałem szczęście zobaczyć, jak do tych czterech żab wyrzeźbionych dołącza inna - żywa, nawet bardzo żywa, i naprawdę ogromna. Dla takich właśnie zwierząt warto podróżować.
























Jako że środowiskiem naturalnym żaby jest jednak raczej woda niż góry, to ten okazały płaz nie dołączył do mnie w serii izerskich spacerów, które podjąłem chwilę później - spacerów, niekiedy przeradzających się w poważne wspinaczki. Najpierw zdobyłem Młynicę (653 m n.p.m.), choć w gruncie rzeczy do zdobycia była tylko wieża widokowa, bo na poziom góry można było praktycznie dojechać autem. Kolejna porcja podobnych, a jednak nieco innych panoram i możliwość uchwycenia w oddali kolejnej wieży, na którą zmierzałem później.







Kolejny, już bardziej wymagający spacer odbył się w niższych partiach gór - śledziłem tzw. Czarny Potok, by odnaleźć występujące na nim kaskady. Kaskady te po prawdzie przesadnie nie zachwyciły, ale okolice piękne, klimatyczne, nieco ukryte przed światem.







Kwintesencją lokalnych wędrówek górskich jest jednak zdobycie Czerniawskiej Kopy (776 m n.p.m.), na której również mieści się wieża widokowa. Obawiając się zmroku i chcąc skrócić sobie czas wspinaczki, poszedłem mocno na przełaj, dopiero na koniec podłączając się pod szlak, przez co udało mi się całkiem porządnie spocić. Można tu odczuć bliskość granicy z Czechami, z którymi powiat lubański oczywiście graniczy (poza powiatami zgorzeleckim, bolesławieckim i lwóweckim) - Czesi tak bardzo dominują szlak, że po jakimś czasie przestawiłem się na mówienie od razu dobrý den. Widok z wieży jest chyba najlepszym, jakie w tej części Izerów można uchwycić - góry, za którymi ukryty jest teraz Świeradów, układają się w wyjątkowo pociągające krzywizny i wprowadzają w nastrój podniosły i spokojny jednocześnie. Zrewanżowałem się Młynicy i tym razem to jej, a nie z niej zrobiłem zdjęcie.


















Przed powrotem na swoją noclegową górę pokręciłem się jeszcze po okolicy w poszukiwaniu mniej górskich atrakcji. Warto było podjechać pod Grotę Czerniawę nad wspominanym już Czarnym Potokiem, tylko w bardziej cywilizowanej jego części. Grota jest niedostępna i nie do przesady spektakularna, ale ma w sobie jakąś pociągającą, nawet niepokojącą tajemnicę.





Atrakcją, którą ciężko mi porównać do jakiejkolwiek innej ze wszystkich, które w życiu widziałem, jest Czarci Młyn, który można nazwać muzeum młynarstwa i piekarstwa, umieszczonym w zabytkowym, niefunkcjonującym już młynie z końca XIX wieku. Klimatyczne miejsce, w którym można liznąć kawałek historii techniki i nieco się odrealnić, dając się wczuć w lokalną legendę o diabelskich konotacjach.













Następnego ranka zjechałem z bagażami ze Stogu i ruszyłem na północ, by zgłębić tę w pewnym sensie "właściwą" część powiatu. Pierwsze na drodze napatoczyły się ruiny Zamku Świecie, prawdopodobnie XIV-wiecznej warowni. Szczątki są całkiem masywne i okazałe, ale że są też własnością prywatną, to ciężko podejść do nich bliżej.




Na obrzeżach miasta Leśna udało mi się odnaleźć grupę tajemniczych sztolni. Są mroczne w podwójnym sensie - wyglądają dość niepokojąco, a według najczęściej podawanej wersji służyły Niemcom do produkcji lub magazynowania sprzętu bojowego; być może nawet rakiet V2.




W samej Leśnej (Marklissa), mieście na niecałe 4,5 tysiąca mieszkańców, które leży już historycznie na Górnych Łużycach, spędziłem symboliczną ilość czasu. Odwiedziłem jedynie rynek, może nie wystrzałowy, ale bardzo przyjemny - bo w całości obudowany zabytkowymi kamienicami, bez żadnych plomb, i jeszcze z dorodnym ratuszem na środku. Plac godny praw miejskich, które Leśna miała już od 1329 roku, ale które straciła na lata 1945-1962.







Bez przekonania i na zasadzie "skoro już tam byłem" wspominam o pałacu w Kościelnikach Górnych z lat 60. XIX wieku - rezydencji kiedyś na pewno pięknej, dziś smutnej i na terenie prywatnym.

Pozytywne wrażenie zrobił na mnie Lubań (Lauban) - stolica powiatu, 19. miasto województwa, w którym mieszka ponad 20 tysięcy ludzi, również na Łużycach, ale tuż przy granicy ze Śląskiem. Najpierw rzuciłem okiem na centrum miasta, by odkryć ładny, choć nieco dziwny rynek. Przez bliskie sąsiedztwo innego placu, który już chyba rynkiem nie jest, rynek ten wydaje się trochę rozlazły - nie wiadomo, gdzie się kończy i gdzie zaczyna. Jego właściwa część jest jednak bardzo dobra, zwłaszcza przestrzeń między ratuszem (z pięknymi, manierystycznymi portalami) a pierzeją kamienic, które stoją na środku placu. Trzeba zwrócić uwagę na rzetelnie wykonaną kopię słupa poczty polsko-saskiej z XVIII wieku. W pobliżu rynku stoi też kamienna Wieża Bracka, która parę lat temu kończyła 700 lat istnienia. Zajrzałem też do Kościoła św. Trójcy z połowy XIX wieku, nieco bez sensu przysłoniętego przez zbudowane tuż obok kamienice - choć i tak coś nie do końca pasowało mi w jego neogotyckiej formie.














Być może najciekawsze miejsce w Lubaniu znajduje się jednak w pewnym oddaleniu od centrum - to Kamienna Góra (nie mylić z miastem o tej samej nazwie - w Lubaniu to faktycznie góra), która na pewnym odcinku odsłania potężną, bazaltową ścianę, dającej okazję, by poczuć się małym człowiekiem w obliczu ogromnej natury. Jak widać, nie trzeba nawet poszukiwać irlandzkich klifów - wystarczy walnąć się do Lubania.









W podobnych klimatach jest jeszcze bardziej oddalone od centrum wyrobisko po dawnej kopalni Księginki - wielka dziura w ziemi, na którą dobrego widoku trzeba trochę się naszukać, ale warto.


Takie wyrobiska to zawsze bądź co bądź widok natury zniszczonej przez człowieka. Żeby dać temu przeciwwagę, można niedaleko od Lubania odnaleźć - proszę się skupić na tym, co teraz powiem - najstarsze drzewo w całej Polsce. Tak jest - Cis Henrykowski (Eibe von Hennersdorf) to legenda, przy której nawet Dąb Bartek jest młodziakiem. Jego wiek najczęściej szacuje się na 1300 lat, choć najśmielsze opinie naukowców mówią nawet o 1500. Tak czy inaczej drzewo jest starsze od Polski. Oczywiście wizualnie cis nie wyróżnia się za bardzo na pierwszy rzut oka - jest, no cóż, stary, i na pewno brakuje mu sił, a w dodatku obecnie obudowany rusztowaniami, z których przeprowadza się jego regenerację. Stary nie znaczy jednak martwy - jak wiadomo, stary może pewne rzeczy robić rzadziej, ale za to często lepiej niż młody, i zgodnie z tą maksymą Cis Henrykowski w 2020 roku zdołał wypuścić nowe pędy i igły. Zupełnie na poważnie, zetknięcie się z tym cudem natury było dla mnie niemałym i bardzo pozytywnym przeżyciem wewnętrznym. Coś uśmiecha się w środku na samą myśl, że istnieją drzewa tak stare. Niech żyje.



Ostatnim miastem powiatu na mojej drodze była Olszyna (Langenöls) - bardziej na wschód, więc z powrotem na historycznym Dolnym Śląsku. Jest prawie równej wielkości, co Leśna (3300 mieszkańców), ale miastem jest bardzo świeżym - prawa miejskie otrzymała w 2005 roku. To widać - nie ma tu rynku ani niczego, co by go przypominało, choć w pobliżu urzędu miejskiego można zawiesić oko na przyjemnych terenach nad rzeczką. Leśna ma też bardzo godny Kościół św. Józefa - może nawet najładniejszy kościół w powiecie, nienaganny, nawet jeśli nie do przesady oryginalny neogotyk. Miasto jest wyjątkowo "kameralne", w sensie ubogie w interesujące rzeczy, ale wywarło na mnie bardzo miłe wrażenie.













Warto zatrzymać się przy pobliskim Pałacu w Biedrzychowicach i spróbować szczęścia. Ja go nie miałem - brama była zamknięta, zapewne dlatego, że była to niedziela, a mieści się tam obecnie zespół szkół. Udało się przynajmniej uchwycić z oddali ten kawał jakościowego baroku, którego nie powstydziłby się luksusowy hotel.


Od tego momentu powiat lubański zaczął mnie zasypywać miejscami, które okazywały się topowymi w skali województwa, a po których nie spodziewałem się tego zupełnie. Pierwszym z nich była kładka na Kwisie we wsi Karłowice, w gruncie rzeczy należąca w tym samym stopniu do powiatu lwóweckiego, bo rzeka stanowi tutaj ich granicę. Kwisa rozszerza się tu dość znacząco, przez to ten jej odcinek określany jest jako Jezioro Złotnickie. Ponad 130-metrowa kładka gwarantuje kojące widoki na akwen i otaczające go lasy. To miejsce już chyba zawsze będzie mi przychodzić do głowy jako jedno z pierwszych na myśl o "złotej polskiej jesieni".








Jezioro Złotnickie zamienia się z powrotem w Kwisę kawałek na zachód, gdzie wznosi się potężna Zapora Złotnicka, wybudowana na użytek elektrowni w latach 1919-1924. Musiałem przymknąć oko na znak zakazu wejścia, żeby ją obejrzeć - jest obecnie w remoncie - ale warto było, bo widok, nawet tylko z góry, jest piękny i niezapomniany. Potęga stuletniej już techniki spotyka się tu z malowniczą naturą; wzbudza to dość intensywne odczucia.





Gdyby móc z całego powiatu wybrać tylko jeden punkt do zobaczenia, musiałby to jednak być ten faktycznie najpopularniejszy wśród turystów. Zamek Czocha to bowiem archetyp, esencja, emblemat - budowla, która lepiej niż którakolwiek inna materializuje ideał mrocznego, tajemniczego, romantycznego i w każdym sensie nawiedzonego dolnośląskiego zamku. Lepiej nawet moim zdaniem niż Książ, który jest oczywiście obłędny, ale przez swoją wielkość i pałacowe wstawki nie ma aż tak gęstego i autentycznego klimatu. "Dolnośląski" jest wprawdzie z pewnym naciągnięciem: powstał w pierwszej formie w pierwszej połowie XIII wieku jako warownia graniczna - na Górnych Łużycach, tuż przed granicą ze Śląskiem. Granicą wyznaczaną przez Kwisę, tu rozszerzającą się i zwaną Jeziorem Leśniańskim, nad którym to jeziorem zamek stoi, dumnie wystrzelony na sporym, skalistym wzniesieniu i zarazem na małym półwyspie. Już samo położenie tej natchnionej budowli gwarantuje sporo malowniczości i klimatu. Jej kontekst najlepiej uchwycić z przystani, położonej kawałeczek na wschód od zamku, gdzie najpierw się udałem.


Zamkowi daleko do swojej XIII-wiecznej przeszłości. Nie jest to również ta sama budowla, którą władał ród von Nositzów - najdłuższych właścicieli zamku, bo dzierżących go od połowy XV do końca XVII wieku. W 1909 roku kupił go Ernst Gütschow, drezdeński producent cygar, który zlecił przebudowę zamku na podstawie ryciny z 1703 roku, co nieco umniejszyło historyczną wartość miejsca. Od 1912, kiedy to przebudowa się zakończyła, minęło jednak sporo czasu i zamek zachwyca niezwykłym ładunkiem tajemniczości i atmosfery. Dość nieregularny, osiągalny dwoma mostami - głównym, górnym i bocznym, dolnym - nie za szeroki, ale bardzo wysoki, z charyzmatyczną, walcowatą wieżą z charakterystycznym hełmem.














Zwiedzanie wnętrz jest trochę rozczarowujące przez nadmierny ruch turystyczny: właściciele zamku, chcąc wycisnąć z niego może trochę za dużo, pozwalają na zbyt duże grupy i ciężko w takim tłumie czuć mocniejszy klimat. Warto się jednak przemęczyć dla pięknej sali reprezentacyjnej, tajemniczej biblioteki i tonącej w drewnie Komnaty Książęcej, w której sypiały zapewne takie księżniczki, że ohoho. Odkryto do tej pory kilkanaście tajnych przejść, ale mówi się nawet o czterdziestu istniejących. Pełno tu też symboli masońskich ze względu na postać Gütschowa, co dodatkowo potęguje atmosferę.























Przed jednym z najbardziej klimatycznych noclegów w życiu wybrałem się jeszcze niedaleko do restauracji Zielony Piec, która w spektakularny sposób nawiązuje do zapomnianej niemal kompletnie kuchni łużyckiej i która śmiało daje się nazwać jedną z najlepszych w województwie poza Wrocławiem.







Da się znaleźć tańsze noclegi niż na Zamku Czocha, ale z drugiej strony da się też znaleźć znacznie droższe, więc warto zafundować sobie choć jedną noc w życiu w tym miejscu - teren zamku jest bowiem po zmroku dostępny tylko dla gości. Nie tylko warownia z zewnątrz zostaje oblana sążnistą dawką mrocznego klimatu, ale też w środku zyskuje, uspokajając się, pustoszejąc i niepokojąc. Życie toczy się już tylko w zamkowej restauracji, która przez obicie ciemnym drewnem i dziwne, wyłącznie centralne oświetlenie jest jednym z bardziej creepy miejsc, w jakich przyszło mi coś spożywać.












Nieco pogodniejsze tony wydobyłem z budowli jeszcze słonecznym rankiem, zanim - na pewno nie na zawsze - opuściłem jej teren.












Wizytę na zamku objąłem klamrą z zapór rzecznych. W jego pobliżu, w odległości spacerowej, wznosi się jeszcze jedna zapora na Kwisie - Zapora Leśniańska. Odrobinę niższa od Złotnickiej i nie aż tak malowniczo położona, jest za to najstarszą tego typu konstrukcją na terenie całej Polski, budowaną w latach 1901-1905. Tym razem udało się zejść na dół i dać się przytłoczyć temu ogromowi. Tak pożegnałem się z powiatem lubańskim, nie licząc krótkiej wizyty w aptece w Leśnej chwilę później.







Nie jest to jedyny powiat, o którym można to powiedzieć, ale o niewielu z równą siłą: że mianowicie ma się tu do czynienia z Dolnym Śląskiem w pigułce. Wspaniały zamek jest, piękno Sudetów jest, uzdrowisko jest, zagadkowe i zabytkowe obiekty techniki są, dziwne skaliste formacje i podziemia są, pociągi jeżdżą, bezimienne miasteczka zaskakują urokliwością (zabrakło chyba tylko naprawdę wspaniałej architektury sakralnej). A poza tymi wszystkimi rzeczami uchwytnymi, są i te jeszcze ważniejsze, nieuchwytne: tajemniczość, duchy historii, niepowtarzalna i trudna do ujęcia w słowach atmosfera, a wszystko to w dużych dawkach. Odwiedzić trzeba, nie powrócić nie sposób.

Komentarze

Prześlij komentarz