Johann Sebastian Bach: Toccata i fuga d-moll

1704-1750 / wykonania: Ton Koopman, 1984

Być może najcelniejszym podsumowaniem relacji muzyki poważnej z masowym odbiorcą jest fakt, że jedynym dziełem Bacha (ewentualnie jednym z dwóch), na którym rozpocznie i zakończy swoją przygodę z tym kompozytorem spora część ludzi, jest kompozycja, co do której nie ma nawet pewnego dowodu, że od Bacha faktycznie pochodzi. Nie tylko dlatego, ale również przez to, że to niedługi i jeden z bardzo wielu organowych kawałków w jego repertuarze, te poważniejsze dyskusje o wielkim Niemcu orbitują zazwyczaj w oddaleniu od aż za bardzo słynnej "Toccaty i fugi". A jednak - choć zabierając się do odsłuchania jej, muszę mocno oczyścić głowę, spróbować wrócić na chwilę do pierwotnego stanu świadomości, by skala oklepania i wykorzystania tej muzyki w zbyt wielu miejscach nie wywołała we mnie mdłości - po wielu latach wciąż jestem w stanie zrozumieć, czemu stała się najbardziej znanym utworem organowym w historii i przyznać jej wielkość. Krótki i zgrany, popisowy w zasadzie numer, który być może doprowadził do mojego pierwszego zachwytu muzyką poważną jeszcze w dzieciństwie, ciągle mnie zachwyca.

Nic nie jest dla mnie lepszym potwierdzeniem autorstwa Bacha niż niesamowitość tej kompozycji. Niesamowitość polegająca nie tylko na tym, jak to bezpośrednio brzmi i oddziałuje, ale też na aspektach moim zdaniem awangardowych. Utwór jest gęsty, ale bardzo czysty - pod pewnymi względami "czysto formalny", długimi fragmentami dużo łatwiejszy do zagrania niż się wydaje, bez jakiegoś mocnego rozwinięcia tematycznego, w dużej mierze oparty na prostych, często arpeggiowanych formach (stąd jak sądzę przypuszczenia, że docelowym instrumentem wykonawczym miały nie być organy, a skrzypce), które mają za zadanie przede wszystkim intensywnie i eksplozyjnie eksponować harmonię. Jakby wirtuozerska wprawka organisty, przy czym wirtuozerska bardziej w efekcie niż w technice, mocno oderwana od standardowego repertuaru, służąca nie wiadomo do czego. A jednak w parze z tą wirtuozerią idą sążniste dawki dość głębokiego, wcale nie za powierzchownego i efekciarskiego mroku i dramatyzmu, które przeskakują większość swojej współczesności co najmniej do Beethovena. Ten mrok i dramatyzm łączą się w dodatku w coś, co moim zdaniem ma przynajmniej delikatne aspiracje transcendentne. Oficjalnie nie jest to oczywiście muzyka sakralna, a jednak moim zdaniem w dużej mierze nią jest - tylko że nie w duchu swoich czasów, a już raczej patrząc na rozumienie sacrum przez Messiaena (choć oczywiście to powiązanie bardzo cienkie - z innej strony kontemplacyjne płaszczyzny dźwięku Francuza i burza dźwięków w tej kompozycji są sobie wręcz przeciwstawne - ale w efekcie "transcendentnej grozy" widzę coś wspólnego). Piękna polifonia, która gęstnieje w miarę postępowania utworu, to tylko kropka nad "i".

Ciężko mi sobie wyobrazić któregokolwiek XVIII-wiecznego kompozytora poza Bachem, który to komponuje. Koronnym argumentem przeciwko autorstwu Niemca jest to, że utwór jest formalnie dość odległy od tego, do czego Bach przyzwyczaja w swoich potwierdzonych dziełach. Argument jest moim zdaniem o tyle kiepski, że nadmierne przyzwyczajanie się do czegoś w przypadku tak wszechstronnego i bezkresnego umysłu muzycznego trąci absurdem; spodziewać się należy raczej niespodziewanego. Oczywiście nie jest to kompozycja przesadnie wyrafinowana, wysubtelniona, kunsztowna, jak na Bacha zwłaszcza (stąd podoba mi się teza, że jest wytworem młodości kompozytora). Ale siłę rażenia ma niezmiennie imponującą.



9.0/10

Komentarze