Niderlandy: część VI. W muzealnym delirium
W tej materii przoduje zdecydowanie Amsterdam - ilościowo i przynajmniej w pewnym sensie jakościowo, bo najlepsze muzeum kraju znajduje się właśnie w jego konstytucyjnej stolicy. Ale to nie to miasto zapamiętałem jako najbardziej muzealny fragment podróży, lecz dwie dużo mniej znane miejscowości, które odwiedziłem pomiędzy obiema stolicami Holandii. O pierwszej z tych miejscowości nie słyszałem nigdy wcześniej przed planowaniem tej podróży, o drugiej chyba tak, choć bardzo incydentalnie: to Lejda i Haarlem, dla tak wielu osób zupełnie obce perełki odpowiednio Południowej i Północnej Holandii. Dwie doby, jakie im poświęciłem, były bardzo intensywne ze względu na intensywność ich muzealnych placówek, ale zarazem stanowiły przerwę od miejsc popularniejszych i bardziej zatłoczonych. Przerwę tym głębszą, że na zewnątrz muzeów to po prostu piękne, archetypicznie niderlandzkie miasta.
Lejda (Leiden), w której ścisłych granicach mieszka ponad 120 tysięcy ludzi, to w ogóle chyba najładniejsze miasto ze wszystkich tych, o których przed wyjazdem nie słyszałem. Być może nie powinienem tego tak ochoczo rozgłaszać, bo ma się czym poszczycić: urodził się tu sam Rembrandt, a wykładał na uniwersytecie sam Einstein. Uniwersytet to zresztą kluczowe słowo w kontekście tego miasta - Lejda ma bardzo stare tradycje uczelniane i do dziś jest chyba najchętniej ze wszystkich niderlandzkich miast określana jako miasto studenckie. Ma to sens - zrobiła na mnie wrażenie miejsca niezwykle ożywionego, wesołego, optymistycznego, chętnego do zabawy, przyjaznego i pogodnego. Fakt faktem, że trafiłem na znakomitą pogodę, ale trafiałem na nią dość często w tej podróży. Dominantą estetyczną Lejdy jest, a jakże, sieć kanałów, która bierze po trochu od dwóch najlepszych - od dostojnego Amsterdamu i kameralnego Delft. Kompromis okazuje się słabszy od obu skrajności, ale po nich obu i jeszcze po Utrechcie Lejda ma moim zdaniem najlepsze kanały w Niderlandach. A czwarte miejsce w takim rankingu to wysoko.
Spędziłem w Lejdzie tylko pół dnia i jedną noc, przez co czasu starczyło tylko na dwie atrakcje i konkretnie dwa muzea, choć będąc tu dłużej, odwiedziłbym jeszcze dwa inne, jakie miałem na oku. Oba były jednak bardzo duże. Rozpocząłem - przybywając doń praktycznie prosto po maratonie trzech muzeów w Hadze - od Rijksmuseum van Oudheden, czyli chyba największego niderlandzkiego muzeum archeologicznego. Kolekcja jest naprawdę potężna jak na średniej wielkości miasto. Najpotężniejsza w kwestii Egiptu i Grecji, ale najmocniej w pamięci utkwiły mi chyba liczne etruskie sarkofagi. Osobna sala poświęcona jest archeologii ziem niderlandzkich.
Okazało się to jednak tylko przygrywką przed jednym z już naprawdę topowych w skali kraju i Europy muzeów, w którym chętnie spędziłbym dwa dni zamiast tych dwóch godzin, jakie w nim spędziłem. Museum Volkenkunde, czyli Muzeum Etnograficzne, wstrzeliło się mocno w mój gust i zainteresowania. Opowiada o kulturze ludowej wszystkich kontynentów świata, prezentując fascynujące przedmioty funkcji praktycznych, religijnych i estetycznych i opowiada o nich w bardzo ciekawy sposób. Nie tylko merytoryka muzeum, ale też jego rozplanowanie i uporządkowanie zasługują na docenienie. Szczególnie atrakcyjne jest dla fanów Azji - Japonia i Korea, Chiny oraz Indonezja to trzy osobne sale poza salą "Azja", która zbiera resztę kontynentu, podczas gdy pozostałe kontynenty mają tylko po jednym pomieszczeniu. Indonezja - w końcu dawna kolonia niderlandzka - i Chiny to chyba najwspanialsze fragmenty całej wystawy, ale bodaj najbardziej będzie mi się to muzeum kojarzyło z bardzo niepokojącymi, a w innych okolicznościach nawet przerażającymi totemami i maskami ludów Oceanii.
Po całodniowym muzealnym maratonie pozostały już lżejsze zajęcia: kontemplacja najpierw jeszcze słonecznej, a potem rozrywkowo wieczornej przestrzeni Lejdy (do tego miasta słoneczny dzień akurat bardziej mi pasuje niż wieczór), posilenie się dobrej jakości wołowiną, wizyta w lokalnym browarze Het Stadsbrouwhuis, w którym lokalne piwo akurat zawiodło i skończyłem ze szklanką De Molena, parę rzutów oka na główną świątynię miasta: monumentalnie gotycki, XIV-wieczny Hooglandse Kerk.
Po nieco za krótkim pobycie w Lejdzie nazajutrz rano rozpocząłem już w miarę satysfakcjonującą czasowo wizytę w Haarlemie - bo jedna doba to już całkiem przyzwoity czas na to 160-tysięczne miasto, mniej więcej dziesiąte pod względem liczby ludności w kraju, położone w pół drogi między wybrzeżem a Amsterdamem. Haarlem odebrałem jako jedno z najmniej urokliwych spośród tych większych, słynniejszych i typowo niderlandzkich miast Holandii. Nie znaczy to, że mi się nie spodobał, bo spodobał ponadprzeciętnie i podobał coraz bardziej z każdą godziną (również dzięki przemiłemu Holendrowi, Janowi, u którego spędziłem noc i z którym prowadziłem niezapomniane dyskusje o muzyce). Jest stosunkowo mało pocztówkowy, ale dzięki temu wydaje się nieco bardziej autentycznym miejscem. Choć zabudowa jest po prostu skrajnie typowo niderlandzka i łatwo byłoby pomylić to miejsce choćby z Lejdą, to jednak coś jest inaczej - nie jest to mianowicie tak kanałowe miejsce. Kanały oczywiście są, ale nie tak gęste i nie tak malownicze - i nie wzdłuż nich dzieje się życie miasta, lecz raczej w gąszczu staromiejskich uliczek, bo stare miasto w zasadzie otacza jeden szeroki kanał, a "w środku" przepływa tylko jeden, dość krótki. Haarlem już mimo praktycznie takiej samej pogody nie zrobił na mnie wrażenia tak optymistycznego i beztroskiego miasta - więcej tu tajemnicy, a nawet delikatnego odcienia mroku o portowych konotacjach.
Zacząłem oczywiście - nie licząc śniadania - od wizyty w muzeum i to nie byle jakim, bo Teylers Museum to najstarsze muzeum w kraju muzeów, prowadzone nieprzerwanie od 1778 roku. Dzięki temu jest poniekąd autotematyczne - nie tylko same eksponaty, choć bardzo zajmujące, ale sama przestrzeń muzealna, oldskulowe gabloty, przyjemnie archaiczny sposób prezentacji przedmiotów, swoista elegancja i klimat miejsca mają znaczenie. Największe wrażenie zrobiła na mnie sala geologiczno-archeologiczna, choć chyba nieco słynniejsza jest sala fizyczna z ogromną, XVIII-wieczną maszyną elektrostatyczną na środku. Choć w galerii obrazów nie ma jakichś kolosalnie wybitnych dzieł, to warto do niej zajrzeć, bo jest tam za to wiele dzieł prezentujących skrajnie niderlandzką tematykę.
Między jednym a drugim muzeum dałem oczom odpocząć, kierując je na słynny miejski młyn Molen De Adriaan, nie za duży, ale dziarsko prezentujący swoją czerń nad brzegiem szerokiego kanału już od 1779 roku. Prezentujący, ale nie licząc 70 lat przerwy - spłonął w 1932 i dopiero w 2002 roku został odbudowany. To chyba najbardziej pocztówkowe z miejsc w tym średnio jak na Holandię pocztówkowym mieście.
Do Haarlemu przyjezdnych ściąga w największym stopniu Frans Hals Museum, a dokładnie starszy z jego dwóch oddziałów, określany jako Hof. Świetny malarz urodził się wprawdzie w belgijskiej dziś Antwerpii, ale większość życia spędził w Haarlemie i tu właśnie umarł. Muzeum skupia się na tym artyście, ale nie ogranicza do niego - częściowo to galeria sztuki, przy czym prezentująca prace również innych artystów związanych z miastem, a częściowo jest takim typowym "muzeum miejskim", zbierającym różne istotne dla historii Haarlemu przedmioty. Dobrze wypada to połączenie, choć wciąż największą atrakcją są dzieła Halsa, chyba najliczniej tu zebrane na całym świecie. Nie wzbudziły we mnie wprawdzie takiej ekscytacji, jak zbiory Van Gogha, Rembrandta czy Vermeera w innych muzeach - Hals gra jak dla mnie co najmniej ligę niżej - ale dużo w nich mistrzostwa.
Czasami browar urasta do rangi atrakcji turystycznej i bez wątpienia jest tak w przypadku haarlemskiego Brouwerij Jopen. Zdecydowanie nie jest to najlepszy browar w Holandii, bo tak się ma mniej więcej do De Molena, jak Hals do Rembrandta, ale jest po pierwsze bardzo dobry, a po drugie chyba najbardziej spektakularny. Działa już od 1992 roku, ale dopiero od 2010 w obecnej lokalizacji - zabytkowym, nieczynnym kościele św. Jakuba na miejskiej starówce. Serwuje bardzo dobre piwa, bardzo dobre sery i bardzo dobre burgery, a w końcu jest ślicznie urządzony - ciężko nie lubić.
Pozostało mi nieśpiesznie osuwać się w wieczór. Zajrzałem jeszcze do firmowego pubu dość dobrze znanego za granicą browaru Uitje, gdzie wypiłem tylko umiarkowanie przekonującą IPĘ, a chwilę później zaszło słońce. Haarlem, inaczej niż Lejda, mocno na zmierzchu zyskuje - pasuje on do tajemniczości i mroku wpisanego moim zdaniem w to miasto. Przynajmniej jeden z kanałów, Bakenessergracht - ten jedyny wewnątrz starówki - zyskuje wówczas urok, jakiego w Haarlemie trochę mi brakowało, natomiast ciasne uliczki oraz rynek z głównym kościołem miasta osiągają pełnię swojej klimatyczności i jakby przenoszą się kilkaset lat wstecz. Zacząłem wtedy myśleć, czy Haarlem nie podoba mi się jednak bardziej niż Lejda i do dziś ciężko mi to rozstrzygnąć.
Zmierzch nie przyniósł końca przygody z Haarlemem. Rano po śniadaniu poszedłem jeszcze rozprawić się z chyba nawet ważniejszą i piękniejszą niż muzea atrakcją miasta, którą pierwszego dnia oglądałem już od wszystkich stron. Od wszystkich stron, lecz nie od środka, bo Grote of St.-Bavokerk ("duży kościół św. Bawa") był niedostępny dla turystów. Warto było poczekać - to podium lub bliskie okolice podium niderlandzkich kościołów. Bardzo masywna, potężna, gotycka budowla, która ma już około pół tysiąca lat, wznosi się w samym środku miasta, a jej wyrafinowana, wysoka wieża widoczna jest z różnych, czasem zaskakujących punktów starówki i okolic. Wieża ta wraz z bogatymi maswerkami na oknach sprawia, że to jak na Holandię gotyk zdobny i finezyjny.
O wysokiej pozycji św. Bawa w moim rankingu niderlandzkich świątyń przesądza jednak wnętrze z masywnymi filarami między nawami, z prześlicznym, głównie drewnianym sklepieniem i w końcu z legendarnymi organami z 1738 roku, na których grywali Handel i 10-letni Mozart. Być może ten instrument jest tu najbardziej imponujący, choć nawet w samych Niderlandach widziałem jeszcze lepsze organy. Tak czy inaczej jak na kalwinów jest to nawet świątynia z duszą.
Finałowi pobytu w Haarlemie przypadła ekscytacja podwójna. W najbardziej oczywisty sposób podekscytował mnie sam kościół. Ale nawet on nie mógł się równać ze świadomością, że jakieś pół godziny później będę już w Amsterdamie. Oznaczało to przedłużenie muzealnego delirium, choć mieszanka jakości i różnorodności muzeów Lejdy i Haarlemu nie miała już być doścignięta. Ale oznaczało poza tym wiele innych i różnorodnych rzeczy. W pewnym stopniu cała dotychczasowa podróż była oczekiwaniem na ten moment.
Komentarze
Prześlij komentarz