Niderlandy: część V. Malowniczo i malarsko

Przed wyjazdem do Holandii miałem wiele pytań, na które odpowiedzi liczyłem znaleźć na miejscu. Jednym z nich było pytanie - może nieco naiwne, może zbyt oderwane od ziemi czy nawet świadczące o zbyt powierzchownym spojrzeniu na pewne kwestie, a jednak powracające - jakim sposobem nacja, która jak prawie żadna inna na całym świecie kojarzy się z pragmatyzmem, utylitaryzmem i pieniędzmi, mogła zrodzić najlepszą moim zdaniem w historii reprezentację ludzi, którzy trudnili się zajęciem dalekim od pragmatyzmu i często dalekim od pieniędzy - reprezentację malarzy. I to nie wyrachowanych gigantów wielkich, sakralnych płócien czy chłodnych intelektualistów awangardy, lecz artystów w najściślejszym sensie tego słowa, malarzy duszy, takich jak Vermeer, Rembrandt czy Van Gogh.

W zasadzie nie znalazłem odpowiedzi. Dysonans wręcz się nawet pogłębił - nie tylko Holendrzy wydają się mało artystycznymi duchami, ale też sama Holandia wydaje się nie sprzyjać głębokiemu natchnieniu. Oczywiście czterysta lat temu wyglądała pewnie odrobinę inaczej, ale na pewno nie pod względem krajobrazu, który jest jednym z najnudniejszych i tym samym najmniej inspirujących w Europie.

Mniej więcej po tygodniu podróży miałem jednak okazję zanurzyć się i w malarskim, i w malowniczym fragmencie kraju. Trafiając do Delft, trafiłem do najbardziej klimatycznego miejsca całych Niderlandów, które najmocniej zbliża się do mojego brugijskiego ideału odrealnionego, zatrzymanego w czasie miasta. Dzięki temu byłem zdolny doświadczyć tam ducha postaci, o której słyszy się w Delft na każdym rogu - Johannesa Vermeera, jednego z najwybitniejszych malarzy wszech czasów, który urodził się i zmarł właśnie w tym mieście. Nie byłem w stanie doświadczyć jego obrazów, bo ich tam nie ma, tak jak zresztą żadnych poważniejszych dzieł sztuki. Dobrą parą dla Delft była więc położona tuż obok Haga - choć sama zupełnie klimatu pozbawiona, całkowicie odmienna jako miasto, to szczycąca się znakomitą galerią, będącej dla fanów Vermeera najlepszym adresem na świecie.

Delft, stutysięczne miasto wciśnięte pomiędzy dwa z trzech największych w kraju - między Hagę i Rotterdam - uznałem ostatecznie za najlepsze w Niderlandach po Amsterdamie. Pod pewnymi względami od Amsterdamu lepsze, bo zgodnie z powyższym akapitem bardziej klimatyczne, rozkosznie kameralne, z większą gracją przenoszące w przeszłość, najbardziej romantyczne i jednak najbardziej malownicze, mimo że nie tak spektakularne. Założone gdzieś na przełomie XI i XII wieku, rozwinęło się na tkactwie i handlu w średniowieczu, a w XVII wieku na produkcji arcysłynnego do dziś fajansu, doskonale imitującego porcelanę.

To właśnie z tego stulecia zachował się urbanistyczny kształt centrum i wiele w tym centrum budynków. Do tej przysłowiowej Brugii tu daleko - współczesne plomby, tak jak w całej Holandii, są wszechobecne, tylko nieco mniej gęsto usiane niż zwykle, a nawet stare budynki jak zwykle otrzymały nowoczesne wykończenia okien, drzwi, dachów i innych detali (wszystko, jak to w Holandii, z wyczuciem i gustem, jednak nieuchronnie umniejsza historyczny klimat). Daleko, ale najbliżej; a bez takich fatalistycznych porównań - jest tu po prostu pięknie. Najlepszy kanał należy do Utrechtu, a najwspanialsza sieć kanałów do Amsterdamu, ale Delft nie tylko stawiam na drugim miejscu za stolicą, lecz widzę w nim osobny urok, którego Amsterdamowi brakuje - urok niezrównanej kameralności, bo kanały są dość wąskie, chodniki przy nich bardzo niskie, a mostki na nich krótkie, niewysokie, zgrabne i urocze. Myślę, że gdybym miał już zamieszkać gdziekolwiek w Niderlandach, to celowałbym właśnie w to miasto.

Spędziłem w nim jakieś półtorej doby. Między Rotterdamem a Delft poświęciłem parę godzin w oddziale mojej firmy w Wateringen tuż pod Delft, a po zakwaterowaniu w miejscu docelowym udałem się na kolację z jedną z najwybitniejszych postaci tej firmy (pozdrawiam, Kris). W Delft zakochałem się od pierwszego wejrzenia, już idąc szybkim krokiem do centrum na rzeczoną kolację, przechodząc przez ikoniczną, XV-wieczną bramę Oostport ze spiczastymi hełmami i podziwiając kanały w promieniach powoli już opadającego słońca. Chyba nic wcześniej ani później w Niderlandach nie zrobiło na mnie tak optymistycznego i urokliwego wrażenia jak Delft przy takiej pogodzie. Sama kolacja, nie tylko dzięki towarzystwu, była jedną z godniejszych odnotowania w tej podróży - lokal Spijshuis de Dis stara się bowiem podnieść prostą tradycyjną kuchnię niderlandzką do rangi sztuki kulinarnej i wychodzi mu to z niezłym efektem. 













Później pozostało mi spontaniczne, niekończące się snucie po klimatycznej starówce, w której gąszczu uliczek i kanałów z przyjemnością i premedytacją pozwoliłem sobie się zagubić. Delft jest fenomenalnie oświetlone po zmroku i to wówczas staje się szczególnie pełne atmosfery. Poza kanałami obowiązkiem szczególnie wysokiej rangi jest zajście na wieczorny Markt, czyli rynek z monumentalną wieżą kościoła i rozczulającym ratuszem. W tym miejscu mógłbym właściwie opowieść o Delft zakończyć i większość jego atrakcyjności już bym ukazał: nie konkretne obiekty, lecz gąszcz i atmosfera starówki są kluczowym atutem tego miasta.














































Ale konkretów też parę tu jest i warto je zobaczyć, nawet jeśli brakuje jakiegoś potężnego strzału, jaki odnalazłem później w sąsiedniej Hadze. Drugiego dnia rozprawiłem się więc z nimi, rozpoczynając od konkretnego śniadania (Holendrzy mają zaskakującą predylekcję do ciasta marchewkowego, co odkryłem z wielką radością).



Konkrety zacząłem od Royal Delft, czyli fabryki i muzeum delfickiego fajansu, produkowanego tu bezprzestannie od XVII wieku. Nie jest to muzeum z największym rozmachem świata, a w dodatku było w małej przebudowie, ale po prostu przyjemnie nacieszyć oko tymi ślicznymi skorupami. Zwłaszcza że to nie skostniałe muzeum, lecz autentyczne i żywe miejsce - obserwujemy rzemieślników przy pracy, przechodzimy przez magazyn.










Niedługo potem byłem już z powrotem na XV-wiecznym rynku, tym razem w dziennej odsłonie. To zdecydowanie mój ulubiony rynek - czy w ogóle plac - w całych Niderlandach z jednym z najpiękniejszych ratuszy, choć jest nieco specyficzny. Malutkie kamieniczki - dwu-, dwuipółpiętrowe - wydają się nieadekwatnie niskie w stosunku do sporej przestrzeni placu i gigantycznej wieży kościoła Nieuwe Kerk.






Do tego ostatniego zmierzałem. Jak to zwykle kalwińskie świątynie, również ta - budowana od XIV do XVII wieku - nie jest w pełni satysfakcjonująca, ale to i tak top niderlandzkich kościołów. Poza dobrym wnętrzem, które jest nieco bardziej "ascetyczne", a nieco mniej "bezduszne" niż zwykle, poszczycić się może wystawnym nagrobkiem i miejscem spoczynku Wilhelma Orańskiego, a także 109-metrową wieżą, na którą można wejść dla jednego z najlepszych panoramicznych widoków w kraju.




















Rozczarowanie jest wpisane w samą definicję Centrum Vermeera, niewielkiego muzeum poświęconego wielkiemu artyście, który w Delft żył i tworzył przez całe życie, czyli w latach 1632-1675. Nie ma tu bowiem żadnego oryginału, lecz reprodukcje wszystkich znanych dzieł mistrza. Idąc z umiarkowanymi oczekiwaniami, wyszedłem pozytywnie zaskoczony - kopie to kopie, ale miło zobaczyć cały dorobek w jednym miejscu i w oryginalnych rozmiarach, a tekst, który prowadzi przez kolejne sale i opowiada o Vermeerze i jego dziełach, był naprawdę bardzo dobrze przygotowany, interesujący, dotykający czasem esencji, a nie tylko rzucający atrakcyjne ciekawostki dla turystów.




Oude Kerk faktycznie jest starszy (XII wiek) i z zewnątrz wygląda na starszy kościół niż Nieuwe Kerk. Również dlatego, że wieża odchyla się od pionu w bardzo widocznym stopniu, jakby czas naprawdę dał się budowli we znaki. W środku jest jednak świeża i jeszcze mniej klimatyczna, niż nowy kościół na rynku, choć generalnie niezła i architektonicznie nienaganna. Znajduje się tu grób Vermeera.













Choć nie wszedłem do znajdującego się tam muzeum, warto wspomnieć klimatyczny, średniowieczny budynek dawnego konwentu Prinsenhof, gdzie w 1584 roku został zamordowany Wilhelm Orański.



Rzadko odwiedzanym, ale moim zdaniem może nawet najciekawszym miejscem, do którego w całym Delft można wejść (ewentualnie poza Nieuwe Kerk) jest Museum Paul Tetar van Elven. To całkowicie zachowana wraz z wnętrzem, oryginalna kamienica należąca do XIX-wiecznego malarza o tym właśnie nazwisku. Miał on bardzo pragmatyczne podejście do swojego zawodu (a więc nie tylko malarze dusz, lecz i stereotypowi Holendrzy się nim trudnili) i robił na nim doskonałe pieniądze, a nie mając dzieci, przekazał swój dom miastu jako muzeum. Żył iście po królewsku, ale też bardzo przytulnie - prędzej do niego bym się wprowadził, niż do wystawnych kamienic Amsterdamu, które można zwiedzać.









Z delfickimi konkretami rozprawiłem się dość szybko, więc przez resztę dnia mogłem przyczilować. Zaszedłem do browaru Delftse Brouwers, który zaserwował mi niezłe krewetkowe krokiety i dobry brown porter, posnułem jeszcze wzdłuż kanałów, posiedziałem na rynku i odpuściłem sobie drugi wieczór z Delft po zmroku, by złapać trochę snu i odpoczynku, których odczuwałem pewien niedostatek.












Nazajutrz rano ruszyłem w mniej więcej dwudziestominutową drogę do miasta, które Delft zupełnie nie przypomina. Haga (Den Haag), trzecie miasto kraju na około 550 tysięcy mieszkańców, to w gruncie rzeczy właściwa stolica Niderlandów - to tutaj, nie w Amsterdamie, który jest tylko "stolicą konstytucyjną", znajduje się siedziba rządu, większość rządowych instytucji i konsulaty innych państw. I tak naprawdę zawsze była - rząd z powodu Napoleona przeniósł się do Amsterdamu tylko na osiem lat na początku XIX wieku, a potem wrócił tam, gdzie był już dużo wcześniej, czyli do Hagi właśnie. Poza rządowymi są też instytucje międzynarodowe, w tym słynny Międzynarodowy Trybunał Karny - słynny tak, że słowo "Haga" często kojarzy się przede wszystkim z nim i tym samym kojarzy nieco mrocznie.






Samo miasto mroczne może nie jest, ale jest trochę bezduszne i chyba tylko Groningen podobało mi się mniej z całej podróży. Czuć od razu, że to miasto urzędników i biznesmenów - nawet w ścisłym centrum nie odnalazłem tu miejsc urokliwych. Jakby turysta nie miał tu czego szukać - a jednak ma. Znajduje się tu bowiem jedno z paru najważniejszych muzeów całej Holandii, a także parę innych, również godnych uwagi. Zanim jednak zapukałem do ich bram, rzuciłem okiem na przypuszczalnie najładniejszą w całej Hadze przestrzeń miejską i najładniejszy budynek: Binnenhof, czyli siedzibę parlamentu oraz poprzedzające go jeziorko. To akurat śliczne, eleganckie, tchnące prestiżem miejsce. Dziedziniec budowli był niestety niemal całkiem zamknięty ze względu na remont. W oczekiwaniu na otwarcie muzeów zjadłem w pobliżu bardzo dobre śniadanie, choć niestety po haskich cenach.






Do Hagi być może w ogóle bym nie zajechał, nawet na te parę godzin, na które zajechałem, gdyby nie Mauritshuis. Można to miejsce chyba nazwać drugą najsłynniejszą galerią Niderlandów po Rijksmuseum, co w kraju galerii niemało znaczy. Śliczny jest już sam pałacowy budynek na planie kwadratu, który galerię mieści, zbudowany w pierwszej połowie XVII wieku jako rezydencja hrabiego Johana Mauritsa. Ale najważniejsze jest wnętrze. To dość mała galeria, szokująco mała jak na swoją sławę - można ją obejść w godzinę bez większego pośpiechu. W pewnym sensie to jednak zaleta, bo nie pozwala się przesycić, a zagęszczenie obrazów wybitnych w stosunku do niewybitnych jest wyjątkowo wysokie.




Lista znakomitych nazwisk byłaby naprawdę niekrótka, więc wspomnę tylko o dwóch największych tuzach kolekcji, jakimi są bez wątpienia Vermeer i Rembrandt. Twarzą całej galerii jest słynna "Dziewczyna z perłą", ale jest tu moim zdaniem jeszcze lepsze dzieło mistrza z Delft, czyli... "Widok Delft" (sparowane swoją drogą ze zdjęciem współczesnego Delft). Ale nie, nawet nie Vermeer - Rembrandt, Rembrandt i jeszcze raz Rembrandt, którego tutejsze zbiory są chyba nawet wspanialsze niż te z Rijksmuseum. Niektóre dzieła starych mistrzów zostały też sparowane ze współczesnymi, które do nich w jakiś sposób nawiązują. Na pewno Mauritshuis umieściłbym na podium niderlandzkich galerii; nie jestem pewien, na którym miejscu dokładnie.






























































Parę kroków obok wstąpiłem do muzeum Escher in Het Paleis, by zmierzyć się z nieco inną sztuką. Tu znajdują się zbiory prac jednego artysty - Mauritsa Cornelisa Eschera - który specjalizował się w drzeworytach i litografiach, mocno geometrycznych, z biegiem lat coraz bardziej dążących do iluzji optycznej. Nie zakochałem się w tym twórcy, ale polubiłem go, w swojej specyficznej kategorii był bez wątpienia wybitny.























Przygoda z Hagą zakończyła się dla mnie na jej obrzeżach, gdzie odwiedziłem Louwman Museum, przypuszczalnie jedno z najlepszych muzeów motoryzacji na całym świecie. Fanem motoryzacji nie jestem, choć że lubię popatrzeć na ładne rzeczy generalnie, to i na ładne samochody bardzo chętnie, ale i tak wywarło na mnie ogromne wrażenie. Liczebność, stan i wartość estetyczna eksponatów jest ścinająca z nóg; większość jest szczegółowo opisana, ładnie wyeksponowana. Poza samymi pojazdami kilka wielkich sal zajmują rozmaite "autofilia" - plakaty z samochodami, miniaturki, rzeźby i tym podobne drobiazgi. Jest nawet mały skansen ze starymi warsztatami i sklepami samochodowymi. Dla miłośników motoryzacji jest to coś na kształt raju - dla mnie po prostu spora przyjemność estetyczna i duże wrażenie klasy muzeum niezależnie od tematyki. Tak, zdjęć jest dużo. Tak, ujęte jest na nich pewnie kilkanaście procent eksponatów.










































































































Intensywny tercet haskich muzeów okazał się jedynie preludium do najbardziej muzealnej fazy całej podróży, która właśnie się rozpoczynała. Co ciekawe, apogeum miała osiągnąć w mniejszych i mniej znanych miastach Holandii, jakie czekały na mnie w najbliższych dobach.

Komentarze

  1. Może dlatego, że wszyscy bogacze chcieli mieć swoje portrety. Katamacar!

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz