Powiat kłodzki: część II. Przez rozpadliny oczyszczenia

Niewiele w całej Polsce jest województw równie specyficznych, co dolnośląskie - o ile istnieje jakiekolwiek. Trudno w tymże województwie o powiat równie niestandardowy, co powiat kłodzki. Jeśli więc w takim powiecie jeszcze znajdzie się fragment ziemi, który sam w sobie odznacza się pewną odrębnością i atypowością, to prosto już skalkulować, że mówimy o naprawdę wyjątkowym podregionie. I bezdyskusyjnie taki właśnie jest stosunkowo nieduży północno-zachodni zakątek Ziemi Kłodzkiej, czyli ten, który żyje niejako pod dyktando otoczonych niekrzykliwą legendą Gór Stołowych.

Zwiedziwszy południe, wschód i centrum powiatu kłodzkiego w zimowej odsłonie, latem tego samego roku przypuściłem ofensywę na jego pozostałe tereny. Choć wtedy penetrowałem sześć gmin, a teraz aż osiem - Duszniki-Zdrój, Polanicę-Zdrój, Kudowę-Zdrój, Lewin Kłodzki, Radków, Szczytną oraz dwie gminy o nazwie Nowa Ruda, miejską i wiejską - letnia podróż objęła terytorium mniej więcej dwukrotnie mniejsze. Terytorium, które miało od tamtego znacznie innych charakter nie tylko przez skrajnie odmienną pogodę i stan przyrody. Powiat kłodzki, co do zasady pełen otwartych przestrzeni i nie za mocno zaludniony, tutaj wyraźnie gęstnieje. Miasta - same niewielkie, lecz jednak miasta - pojawiają się co chwila. Dużą część obszaru zajmują Góry Stołowe, przez które prowadzi tylko jedna sensowna droga samochodowa, nie bez powodu zwana Drogą Stu Zakrętów. Atrakcje turystyczne są bardziej rozpoznawalne niż te w reszcie powiatu, co z kolei przyciąga więcej ludzi.

Wyjątkowość tego zakątka zasadza się przede wszystkim na dwóch toposach; pierwszym są same Góry Stołowe. Góry to oczywiście nic szczególnego w skali Polski, a tym bardziej w skali województwa dolnośląskiego - te jednak wystawiają kandydaturę na najbardziej niezwykłe góry w kraju i przegrać konkurs są w stanie chyba tylko z samymi Tatrami ze względu na ich drapieżną wysokość. Drugi to uzdrowiskowy charakter miejsca; na niemal prostej linii o długości około 20 kilometrów są tu rozstawione trzy słynne miasteczka zdrojowe, których parki i pijalnie wód można przy odrobinie bezsensownego pośpiechu odhaczyć w ciągu jednej godziny. Emanują one niepowtarzalną, wyluzowaną atmosferą o oldskulowym odcieniu, wynikającym z tego, że tego typu uzdrowiska to motyw o XIX-wiecznej, góra wczesno-XX-wiecznej duszy, i oczyszczają umysł tak samo, jak ich wody mineralne oczyszczają organizm. To przez to zarazem Dolny Śląsk (traktując po współczesnemu Ziemię Kłodzką jako jego część) nieco inny niż zwykle, bo mniej mroczny, ciut bardziej hedonistyczny. Choć mrok w pewnym momencie eksploduje, za pośrednictwem atrakcji absolutnie już unikatowej na skalę Polski, a nawet w całej Europie mającej tylko kilka analogii - która razem z kilkoma innymi stawia kropkę nad "i" w lokalnej niepowtarzalności.

Podróż rozpocząłem wczesnym piątkowym wieczorem po przebiciu się przez niezwykle klimatyczną Przełęcz Jugowską w Górach Sowich na granicy powiatów kłodzkiego i dzierżoniowskiego, gdy dotarłem na rynek Nowej Rudy (Neurode / Nová Ruda). To bardzo stare miasto, cieszące się prawami miejskimi sprzed 1360 roku, a również miasto niemałe - tylko nieco mniejsze od samego Kłodzka, zamieszkiwane przez ponad 20 tysięcy ludzi, co czyni je osiemnastym największym w województwie i trzecim największym wśród tych, które nie są stolicami powiatu. Jego nazwa dobrze licuje z jego historią, bardzo ściśle związaną z kopalniami węgla kamiennego. Jak Kłodzko jednak wydaje się znacznie większe niż w rzeczywistości, tak Nowa Ruda sprawia raczej wrażenie miasta dwa-trzy razy mniejszego. Wrażenie to przełamane jest tylko na rynku, jednym z najbardziej reprezentatywnych w całym województwie - otoczonym zachowanymi, wysokimi kamienicami, obdarzonym urzekająco sporym nachyleniem i z dość spektakularnym, neorenesansowym ratuszem na środku.













Główną atrakcję Nowej Rudy odwiedziłem trzy dni później, jako że w piątkowy wieczór była już zamknięta, ale by nie rozszczepiać miasta na dwoje, wspominam o niej od razu. To Kopalnia Węgla Kamiennego Nowa Ruda - niefunkcjonująca od 1992 roku, za to już od tej samej dekady działająca jako muzeum górnictwa i podziemna trasa turystyczna. Bez trudu wchodzi do ścisłego topu tego typu atrakcji w województwie. Udostępniony do zwiedzania fragment kopalni - w swoim czasie jednej z najbardziej niebezpiecznych na świecie ze względu na specyfikę terenu - jest wprawdzie znikomym jej ułamkiem, ale jako trasa turystyczna jest to bardzo satysfakcjonujący ułamek. Zwiedzanie jest solidne i treściwe, a kończy się wyjątkową atrakcją w postaci przejazdu kolejką górniczą.































Po Nowej Rudzie w piątek udało mi się odwiedzić już tylko wieżę widokową na Górze Wszystkich Świętych. Nie mniejszą atrakcją od widoków z wieży - nie doskonałych może, ale pysznych - jest sama wieża z 1913 roku, zbudowana z magicznego czerwonego piaskowca, którego obecność widać nawet po niezwykle czerwonej ziemi w okolicach.








Stamtąd zjechałem już na nocleg - nieco oszukańczy wobec założeń wyprawy, bo na terenie gminy wiejskiej Kłodzko, choć tylko około dwóch kilometrów od gminy Radków, więc wybaczyłem sobie to z łatwością. Zwłaszcza że był to nie tylko ostatni już mój dolnośląski nocleg w ramach wielkiego planu, ale też nocleg najlepszy. Pałac w Piszkowicach po odnowieniu w ostatnich latach przez dwóch Polaków z Kanady jest perełką wysokiej rangi - obdarzony dostojną i elegancką, ale też subtelną i nienachalną warstwą architektoniczną, wzniesiony na niewysokim wzgórzu zapewniającym świetne widoki na okolicę (widok na pozłocone i falujące pola zbożowe ze Śnieżnikiem w tle - bezcenny), wyposażony w bajkowy, wielopoziomowy ogród - urzeka dosadniej niż prawie każdy pałac województwa, choć wizualnie nie jest z pozoru nieskończenie spektakularny. Pochodzi z XVII wieku, choć w obecnej formie z pierwszej połowy wieku kolejnego; nocowali w nim Fryderyk Wielki czy napoleoński generał Van Damme (podczas oblężenia Kłodzka). Powłoce zewnętrznej dorównują odrestaurowane (jeszcze nie do końca) wnętrza, przepełnione kolekcjonerskimi, zabytkowymi przedmiotami. Abstrahując od wszystkich obiektywnych walorów, pałac znalazł w moim sercu szczególne i niezmazywalne miejsce jako ta szczególna lokacja, w której oświadczyłem się, i to w dodatku z powodzeniem, mojej przyszłej żonie. Nie wiem jednak, czy będę mógł w przyszłości powracać tu i napawać się wspomnieniami tych niepowtarzalnych emocji, bo plany właścicieli co do obiektu są niesprecyzowane i nie można wykluczyć, że przestanie on za jakiś czas pełnić funkcje hotelowe (a tylko będąc gościem hotelowym można go z bliska zobaczyć).




























Kolejny dzień również rozpoczął się od pałacu, jednak dużo większego i w dużo gorszym stanie. Pałac w Bożkowie, pięć czy dziesięć minut od Piszkowic, to jeden z najbardziej imponujących, ale i najsmutniejszych obrazków na Dolnym Śląsku; chyba największa jego marnowana pałacowa okazja. Ten imponujący gmach powstał w XVI wieku, choć dużo więcej obecnemu wyglądowi zawdzięcza późnemu wiekowi XVIII i XIX. Jego rozmiar i jego styl sprawiają, że natychmiastowo kojarzy się z zamkami nad Loarą. Gdyby ktoś zainwestował poważne pieniądze w jego renowację, byłby jedną z najjaśniejszych pereł województwa - niestety obecnie przechodzi drogę od zaniedbania do ruiny.




Nieco mniej romantyczne, za to bardziej rozległe i przekrojowe widoki na Ziemię Kłodzką niż z poprzedniej wieży rozciągają się z wieży widokowej w Suszynie, już nie zabytkowej, ale wyższej. Świetnie prezentują się zwłaszcza Góry Stołowe; można błyskawicznie zrozumieć ich nazwę, spoglądając na niemal sztucznie płaski szczyt Szczelińca.











Te okolice mogą pochwalić się jednym z najsłynniejszych i najbardziej oryginalnych kościołów w całym województwie. Bazylika Nawiedzenia NMP w Wambierzycach to nie tylko pożądany cel pielgrzymek, lecz przede wszystkim bezprecedensowa w skali regionu architektura. Wybudowana w latach 1715–1723, zapada w pamięć głęboko zwłaszcza dzięki wyjątkowej, koronkowej, wklęsłej i rozłożystej fasadzie, poprzedzonej kilkudziesięcioma szerokimi schodami, która daje mi skojarzenia z katedrą w Santiago de Compostela (toutes proportions gardées). Wnętrze jest dużo mniej efektowne - jak na barok można je posądzić o lekką taniość - ale pozostaje bardzo interesujące architektonicznie. Ścisły kościół - jedna sala o owalnym kształcie plus mniejsze, również owalne prezbiterium - otoczony tu jest dookoła przez ciąg korytarzy; świątynia ma jakby szkatułkową konstrukcję. W zasadzie wiele kościołów na Dolnym Śląsku mocniej chwyciło mnie za serce, ale ten jest nie do pominięcia. W Wambierzycach mieści się też najsłynniejsza w województwie ruchoma szopka, stworzona z drewna lipowego w XIX wieku przez lokalnego zegarmistrza (nie można jej niestety fotografować).
















Po akcencie sakralnym przyszła wreszcie pora na niewinny świecki hedonizm uzdrowisk. Polanicę-Zdrój (Bad Altheide / Starý Bor) można chyba nazwać duchową stolicą dolnośląskich zdrojów: nie tylko ma najbardziej centralne położenie względem powiatu, ale też przede wszystkim jest siedzibą Uzdrowisk Kłodzkich S.A., spółki kontrolującej wszystkie te kłodzkie pijalnie wód, liczne hotele i przede wszystkim wytwórnie wód mineralnych, w tym legendarnej - i po prostu bardzo jakościowej - Staropolanki (na temat tej spółki pisałem swoją pracę magisterską, przez co mam do niej, jak i do samej Polanicy, nieco osobisty stosunek). Prawa miejskie Polanica otrzymała dopiero w 1945 roku, ale wzmiankowana była jako wieś już w XIV wieku, a jako proto-uzdrowisko - w wieku XVII. Dziś zamieszkuje ją około 6 tysięcy ludzi.

Gdybym miał wybrać jeden, jedyny dolnośląski zdrój, w którym miałbym się kurować, być może właśnie na Polanicę bym się zdecydował. Nie ma wprawdzie tak spektakularnej pijalni jak Lądek, takiego zabytku ani rynku jak Duszniki ani tak prężnej infrastruktury jak Kudowa. W ogóle nie ma jakiejś potężnej atrakcji samej w sobie, bo pijalnia wód mineralnych jest stosunkowo skromna i trochę nadgryziona zębem czasu, główna świątynia miasta (barokowy kościół WNMP) to mimo pewnego klimatu i malowniczego ulokowania na wzgórzu nic szczególnego, a zasadnicza przestrzeń miejska cierpi na niedostatek zabytkowej tkanki. Ale podwójny deptak Polanicy, ciągnący się ślicznie wzdłuż rzeki Bystrzycy Dusznickiej, jest niesamowicie odprężający i kameralny, a parkowy zespół przy pijalni - połączone ze sobą Park Zdrojowy i Park Szachowy - to chyba numer jeden w bardzo zaciętej konkurencji uzdrowiskowych terenów zielonych. Jest tu też gdzie zjeść, a zarazem nie jest to miejsce tak brutalnie zadeptane jak Kudowa.








































Przerywnikiem między zdrojami było na mojej drodze miasto Szczytna (Rückers / Ředeč), zamieszkiwane przez niecałe 5 tysięcy ludzi. Nie licząc jednego szczegółu, jest to najbardziej bezpłciowe miasto powiatu i jedno z najmniej płciowych w całym województwie. Szczegółem jest Zamek Leśna, który powstał w pierwszej połowie XIX wieku na sporej górze Szczytnik (589 m n.p.m.), a który wchodzi dziś w obręb granic miasta. Sam zamek ma ciekawą, charyzmatyczną, prawdziwie zamkową bryłę, ale z bliska przedstawia dziś przygnębiająco groteskowy widok połączenia neogotyku z PRLem. Świetny jest jednak punkt widokowy tuż obok niego.










Widoki na Szczytną z okolic zamku są dużo ciekawsze niż sama Szczytna. Miastem jest tylko ze statusu; została nim dopiero w 1973 roku i to widać. Nie tylko nie ma tu rynku, nie ma tu prawie nic - centrum miasta stanowi sympatyczny, ale bardzo bagatelny i krótki deptaczek nad Bystrzycą Dusznicką. Miejskości nadaje tylko spory, ale brzydki budynek z wydatną kolumnadą.







Duszniki-Zdrój (Bad Reinerz / Dušníky) to jakby miasto o dwóch tożsamościach - osobno miejskiej i osobno uzdrowiskowej, bo jedną i drugą przestrzeń oddziela ponad kilometr, co jak na miejscowość na 4 tysiące mieszkańców jest odległością już sporą (w gruncie rzeczy tych tożsamości jest jeszcze więcej, bo administracyjnie rzecz biorąc, Duszniki to również rozległe tereny czysto przyrodnicze, obejmujące Góry Orlickie, oraz narciarski ośrodek Zieleniec - ale ciężko mi to wszystko traktować faktycznie jako część miasta). Tutaj jednak przyjeżdża się w pierwszej kolejności nie dla urbanistyki i nie dla wód, lecz dla Muzeum Papiernictwa w oryginalnym młynie papierniczym z przełomu XVI i XVII wieku. To unikat na skalę całego kraju, który nie bez powodu stara się o miejsce na liście UNESCO. Muzeum - jak na może umiarkowanie spektakularny, choć moim zdaniem bardzo ciekawy temat - jest angażujące, pełne zarówno świetnych eksponatów, jak i zajmującej narracji, natomiast największą atrakcją jest tu sama budowla. Nie tylko niezwykła, ale też piękna i klimatyczna, godna najlepszych skansenów świata.




































Duszniki, inaczej niż Polanica, to miasto bardzo stare, z prawami miejskimi od 1346 roku, i mają bardzo dumny rynek o sporej pochyłości i wysokiej zabudowie (niektórych kamienic nie powstydziłyby się naprawdę wielkie miasta). Niestety nie tylko można objechać go samochodem dookoła, ale w dodatku przeciąć na skos, ruch jednak jest tu tak mały - bo rynek jest na uboczu od głównych traktów - że da się to przeżyć. Nie jest to też, jak nierzadko, jedyna ostoja starej urbanistyki - bliskie okolice placu da się nazwać starówką.








Dusznicki kościół św. Piotra i Pawła być może w ogóle nie doczekałby się ode mnie wzmianki jako dość standardowa i nie do końca zadbana barokowa świątynia z XVII wieku, gdyby nie jedna z najbardziej niesamowitych ambon, jakie widziałem w życiu, wyobrażająca wielkiego stwora morskiego (w zamyśle wieloryba, ale to dość luźna interpretacja).






Pod względem uzdrowiskowym Duszniki to skromna, ale schludna pijalnia z wyjątkowo smacznymi wodami mineralnymi, bardzo przyjemny, podłużny Park Zdrojowy, oraz duch Fryderyka Chopina w powietrzu. Wybitny kompozytor kurował się przez kilka miesięcy w tym mieście w nastoletnim wieku i dał tu swój pierwszy zagraniczny recital. Dworek, w którym odbywały się koncerty, zachował się i stoi w parku do dziś.











Z Dusznik trzeba było już pilnie wracać do pałacu w Piszkowicach, by przebrać buty i oddać się dość dalekim wyprawom emocjonalnym. Do tej zasadniczej wyprawy powróciłem już nazajutrz rano w bardzo dobrym nastroju, kierując się po śniadaniu prosto na Radków (Wünschelburg / Hradek), najmniejsze miasto powiatu i jedno z najmniejszych w województwie (87/93), zamieszkiwane przez około 2300 ludzi. Radków może być nieduży, ale jest stary (prawa miejskie od około 1320 roku) i zadziwiająco prężny. Jego rynek, kolejny pochyły, jest spory i z dorodnym, wyraźnie starym ratuszem, a trzy na cztery pierzeje to kamienice, tylko jedna to klasycznie peerelowski bloczek-klocek. Za nieco surrealistyczny wziąłem fakt, że na rynku w Radkowie sprzedaje się - w dodatku w dużej ilości - pamiątki z Radkowa. Bliskość Gór Stołowych zapewne robi swoje. Radków nie był ostatnim dolnośląskim miastem, które zwiedziłem w ramach mojego planu, ale jako że Kudowę widziałem już przed tegoż planu realizacją, to de facto od tego momentu mogłem już zacząć mówić, że postawiłem swoją stopę w każdym z 93 miast województwa.














Na terenie Radkowa warto podjechać autem na górkę Guzowatą (501 m n.p.m.) z platformą widokową, z której rozciąga się bardzo ładny, panoramiczny widok na łagodność Gór Stołowych. W gruncie rzeczy również widok w drugą stronę, choć bardziej na płasko, z Górami Sowimi w oddali i otwartą przestrzenią przed nimi, jest niczego sobie.









Województwo dolnośląskie ma ogrom atutów, ale nie ma niektórych tych, które w innych częściach kraju się znajdzie. Przede wszystkim nie ma tu morza i niewiele jest jakichś poważniejszych jezior, ale nie ma też bardzo znaczącego obiektu w jednej z najważniejszych polskich kategorii - nie ma skansenu, który mógłby walczyć o krajową czołówkę. Honor województwa ratuje Muzeum Kultury Ludowej Pogórza Sudeckiego w dawnej wsi Pstrążna, która obecnie administracyjnie jest częścią Kudowy. Nazwa placówki jest nieprzypadkowa - znajduje się ona kilkaset metrów od granicy z Czechami, i to praktycznie w trzech z czterech kierunków, na polskim "półwyspie". To skansen niewielki, ale poważny i satysfakcjonujący. Stawia na jakość ponad ilością - wszystkie obiekty są interesujące i niepowtarzalne, do wszystkich można wejść, a w tym głównym nawet poczęstować się żytnim chlebem, wypiekanym co tydzień w zabytkowym piecu chlebowym w jednej z chat. Niezwykle przyjemny.












































Dawna wieś Czermna, również obecnie część Kudowy - przy czym już na tyle bliska Kudowy właściwej i na tyle gęsto zamieszkała, że ją akurat daje się traktować jako kawałek tego miasta - może się pochwalić co najmniej dwiema atrakcjami. Tą dużo mniej znaną i też dużo mniej spektakularną jest kolejna ruchoma szopka. Nieco mniejsza od wambierzyckiej, nieco młodsza (z pierwszej połowy XX wieku), ale klimatyczna, zwłaszcza że "prowadzona" przez wnuków jej twórcy.



Do Czermnej przyjeżdża się jednak nie dla szopki, a dla legendarnej Kaplicy Czaszek, jednej z najsłynniejszych atrakcji województwa, a też chyba najmroczniejszej. Zgrabna, ale niepozorna z zewnątrz kapliczka stoi przy kościele św. Bartłomieja Apostoła od drugiej połowy XVIII wieku. Jej wnętrze jest życiowym dziełem czeskiego księdza, Wacława Tomaszka (to jest raczej Václava Tomáška), który odkrył w pobliżu kościoła dużą ilość szczątków ludzkich - prawdopodobnie ofiar wojny trzydziestoletniej, wojen śląskich oraz epidemii cholery. Jako że był świeżo po wizycie w legendarnych rzymskich katakumbach, postanowił oczyścić kości i udekorować nimi kaplicę w duchu memento mori. Na tym nie poprzestał - przez kolejne dziesięciolecia, aż do swojej śmierci w 1804 roku, razem z zaprzyjaźnionym grabarzem zbierał po okolicy kolejne szczątki i dokładał je do kaplicy. Finalnie razem z tymże grabarzem na własne życzenie sam stał się dodatkowym rekwizytem. Już ta historia jest sama w sobie wystarczająco creepy, by na jej podstawie napisać co najmniej klimatyczną powiastkę, ale oczywiście nic nie może się równać z wnętrzem. Widok i atmosfera niewielkiego pomieszczenia, wyłożonego bardzo szczelnie na ścianach i suficie stuprocentowo autentycznymi ludzkimi szczątkami, których jeszcze więcej znajduje się pod podłogą, to nie tylko na papierze unikalna w skali kraju atrakcja: naprawdę ciężko to porównać z czymś innym niż nieliczne inne takie przybytki w Europie. Warto jednak wybrać się tu w jakiś zimny, deszczowy i niepopularny dzień, bo kaplica cieszy się dużym rozgłosem i zwiedzanie jej w kupie ludzi odejmuje sporo klimatu. Zdjęć nie pozwala się robić, więc naturalnie jak każdy przyzwoity człowiek zbuntowałem się wobec tego idiotyzmu i jakieś zrobiłem, choć niestety nie oddają nawet ułamku doznania.




Sama właściwa Kudowa-Zdrój (Bad Kudowa / Lázně Kudova), ostatnie już miasto na moim kilkuletnim dolnośląskim szlaku, odróżnia się bardzo mocno w zasadzie od wszystkich miejscowości całego powiatu. Jako miasto graniczne - Czechy są już rzut beretem stąd - a zarazem główna obok Radkowa baza wypadowa na Góry Stołowe, Kudowa szczyci się (i trochę cierpi) dość potężnym ruchem turystycznym, zarówno pieszym, jak i samochodowym. Adekwatne do tego jest ponadnormatywnie rozbudowane zaplecze gastronomiczne i noclegowe, a także sama wizualna powłoka miasta. Choć prawa miejskie ma dopiero od 1945 roku, to wygląda trochę jak lokalna, górska metropolia - duże zabytkowe budynki, reprezentacyjne, bogate wille, sporych rozmiarów pijalnia wód mineralnych i rozległe, eleganckie tereny parkowe na czele z Parkiem Zdrojowym z tężniami solankowymi i Ogrodem Muzycznym. Sam park na jednym swym końcu ma spory staw (choć umiarkowanie urokliwy), a na drugim siatkę obscenicznie ustawionych palm, które jakby zapominają, że są w Polsce. Atmosfera nie jest tu tak relaksująca i spokojna jak w innych uzdrowiskach, ale spodobała mi się nawet ta żywotność i swoisty przepych.






















Najbardziej interesującą według mnie możliwą do "odwiedzenia" atrakcją Kudowy jest Muzeum Minerałów i Kamieni Szlachetnych. Wyraźnie wprawdzie podrzędne względem tych najlepszych w województwie - nawet sam powiat kłodzki ma jedno lepsze - ale i tak bardzo przyjemne, bo minerałów nie wypada nie kochać, przynajmniej od pewnego wieku (człowieka, nie minerału).























Tych "ostatnich miast" trochę się tego dnia nazbierało: Radków de facto, Kudowa de iure, a w końcu na swój sposób był to jeszcze Lewin Kłodzki. Ten, położony przy drodze 8 między Kudową a Dusznikami, w ogóle nie jest miastem - ale od pierwszej połowy XIV wieku aż do roku 1945 nim był. I to widać, że był: ma poważny, trochę tylko zbyt samochodowy rynek, którego pozazdrościć mogłoby mu naprawdę wiele miast oficjalnych. Bardziej niż z rynku słynie jednak ze wspaniałego, kamiennego wiaduktu kolejowego o 27 metrach wysokości, zbudowanego w latach 1903-1905 i ciągle będącego w kolejowym użytku. Lewin znany też jest jako miejscowość rodzinna Violetty Villas - wokalistki niezwykle popularnej wśród zaawansowanych wiekiem ludzi w Polsce, która obdarzona była jednym z najlepszych dających się wyobrazić głosów, a który to głos wykorzystywała do tworzenia niemal najbardziej paździerzowej dającej się wyobrazić muzyki. Stoi tu jej pomnik; odwiedziny mini-muzeum w jej rodzinnym domu uznałem za coś ponad moje siły.













Po Lewinie w administracyjnym sensie wróciłem na teren Dusznik-Zdroju, kierując się w stronę Zieleńca, gdzie w młodości zaliczyłem krótki epizod narciarski. Moim celem nie był sam Zieleniec, lecz Orlica, najwyższy polski szczyt Gór Orlickich (których większość znajduje się wszakże po stronie czeskiej - sama Orlica jest graniczna). Na szczycie (1084 m n.p.m.) wznosi się wieża widokowa z doskonałymi widokami na wszystkie strony świata. Dojrzeć da się stąd między innymi Śnieżnik, Szczeliniec Wielki, Wielką Sowę i Śnieżkę, a w dodatku podejście z parkingu jest łatwe i szybkie.
























Warto odnotować, że w Kudowie, do której wróciłem po tej niedługiej wspinaczce, mieści się jedna z najlepszych knajp w powiecie, restauracja Cech. Jej oferta jest szeroka, ale niedzielne burgery były tak dobre - doprawdy jedne z najlepszych, jakie jadłem w życiu - że w poniedziałek na sam koniec wycieczki również to danie pojawiło się na stole.



Następnego dnia po zobaczeniu wyżej już opisanej kopalni w Nowej Rudzie z sentymentu - a przede wszystkim dla dobrostanu narzeczonej - odwiedziłem jeszcze przybytek o nazwie Alpakowa Kotlina, którego modus operandi zrozumiały jest sam przez się. To stosunkowo profesjonalnie zorganizowana zagroda z alpakami, ale muszę przyznać, że po trzech latach, odkąd pierwszy raz wziąłem udział w karmieniu tych zwierząt, straciłem sporo euforii do nich. Tutejsze przerośnięte owce były wyjątkowo nachalne.


W końcu przyszedł czas na danie główne powiatu: wspaniały Park Narodowy Gór Stołowych. Byłem tam podobno we wczesnym dzieciństwie, ale zupełnie tego nie pamiętam, więc podchodziłem do niego bez konkretnych oczekiwań. Kategoria parku narodowego - w województwie jeszcze tylko Karkonosze mają ten status - okazała się po raz kolejny wiarygodna. To nie tylko największa atrakcja powiatu kłodzkiego, ale bardzo ścisła czołówka całego województwa.

Góry Stołowe wyglądają bardzo niepozornie z oddali. To nie jest typowe parkowo-narodowe pasmo, które imponowałoby dramatycznymi wysokościami, malowniczymi szczytami i nieskończonymi panoramami. Tutaj szczegół liczy się bardziej niż ogół: a konkretnie szczegół w postaci fascynujących, monumentalnych i finezyjnych formacji skalnych, jakby wyjętych z innej planety. Są one efektem wyjątkowości Gór Stołowych - jedynych w Polsce gór o konstrukcji płytowej i jednych z nielicznych takich w Europie. Skały można podziwiać nawet z głównej drogi, która przeszywa park, ale dla tych najlepszych trzeba się nieco zagłębić.

Ze względu na ograniczenia czasowe zobaczyłem tylko dwie główne atrakcje parku. Na pierwszy ogień poszły Błędne Skały, na które nie trzeba nawet się wspinać - można podjechać bardzo wysoko samochodem na parking. To bardzo obfita grupa olbrzymich głazów, przypominających gigantyczne skalne grzyby, które tworzą istny labirynt. Poprowadzona wśród nich ścieżka turystyczna jest co prawda trochę nieznośna w wakacje, bo przez popularność szlaku i wąskość przejść trzeba być poniekąd w ciągłym ruchu, ale nie można tego miejsca pominąć; naprawdę kojarzy się z kosmosem, ewentualnie ze światem podziemnym z wizji fantasy. Z okolic Błędnych Skał można też złapać zacne widoki na dół.




































Jeśli jednak trzeba się zdecydować na jedno, jedyne miejsce w Górach Stołowych, bezwzględnie musi to być Szczeliniec Wielki, ich najwyższy szczyt, wznoszący się na niepozorne 922 m n.p.m. To jedno z najbardziej satysfakcjonujących górskich podejść w całej Polsce, jeśli nie na całym świecie; nudy nie ma ani przez minutę, a wysiłek jest nieprzesadny. Już zmierzając ze wsi Karłów na właściwy szlak, można podziwiać tę magiczną górę, która prezentuje się z dołu jak kamienna forteca. Pierwsze kroki w górę od razu przenoszą nas do świata skał i lasu, praktycznie od razu spektakularnych, choć napięcie zamierza tylko i wyłącznie rosnąć. Po solidnej, ale nie za trudnej wspinaczce osiąga się płaską warstwę wierzchnią góry i w pobliżu schroniska można cieszyć oko rozległymi, pozbawionymi dramatyzmu, kojącymi widokami na Czechy i Polskę.
























Najlepsze zaczyna się jednak dopiero za chwilę. Wchodzi się na ścieżkę turystyczną wśród skał i dopiero teraz robią się one jak z innej planety. W pierwszej ich grupie znajduje się ta najwyżej wysunięta w niebo, na którą można wejść - ona uznawana jest za faktyczny szczyt Szczelińca. Ale kulminacja niesamowitości następuje po zejściu w dół w mroczne rozpadliny, wąskie i wysokie, surowe, wilgotne, chłodne nawet w gorący letni dzień. Zdjęcia nie są w stanie oddać nie tylko ich rozmiaru i niezwykłej formy, ale przede wszystkim nierealnej atmosfery, która w nich panuje (i którą można się łatwiej cieszyć, bo jest tu dużo mniej gęsto z ludźmi niż na Błędnych Skałach). Ten spacer ma w sobie coś z Dantego - jakby schodziło się do skalnego, ciemnego piekła, które wydaje się nigdy nie kończyć, by w końcu, po licznych przeciśnięciach przez czyśćcowe szczeliny, niekiedy adekwatnie z koniecznością na kolanach, wychodzi się znów na powierzchnię i widzi niebo w pełnej krasie. Eschatologiczny wymiar tego doświadczenia wzmacniany był jeszcze tego dnia przez nadciągającą w szybkim tempie burzę, którą zwiastowały nie tylko zbliżające się chmury, ale też coraz silniejszy wiatr. Choć więc był to finalny akord mojego wielkiego dolnośląskiego planu, nie mógł rozpłynąć się w łagodnej refleksji: wybrzmiał raczej po wagnerowsku.


















































Pozostało zejść pospiesznie na dół i wrócić do zalewanej już przez burzowy deszcz Kudowy na ostatni posiłek przed powrotem. Nie tylko przez oberwanie chmury zeszła na dalszy plan kwestia, która trawiła mnie przed podróżą - czy najbardziej atrakcyjnym powiatem województwa jest kłodzki, czy karkonoski. Gdybym musiał wyrokować, powiedziałbym zapewne coś w rodzaju tego, że karkonoski ma lepsze atrakcje, ale kłodzki nieco lepszą atmosferę. Spór ten przestał mieć wtedy znaczenie głównie ze względu na fakt, że oto dokonywał się doniosły moment: zwiedzając Góry Stołowe, kończyłem po ponad sześciu latach zwiedzać cały Dolny Śląsk powiat po powiecie. Jednocześnie, jako że zrealizowałem już wcześniej swój mniej szczegółowy plan na pozostałe 15 województw, kończyłem całą Polskę. Przyznam jednak, że te weekendowe, znacznie bardziej kameralne wyprawy dolnośląskie znaczyły dla mnie więcej niż krajowe, a mój region - więcej niż mój kraj. Wytworzyłem z nim nieporównywalnie silniejszą i głębszą więź niż z całą Polską, a zarazem więź bardziej złożoną i interesującą niż z samym Wrocławiem. Dolny Śląsk wrósł we mnie nieodwracalnie - i mogę się z tego tylko cieszyć, bo teraz wolno mi już z pełną odpowiedzialnością poświadczać, że jest on miejscem o wprost metafizycznej sile oddziaływania na tych, którzy mają przywilej przemierzać jego kręte drogi.

Komentarze