David Foster Wallace: "Niewyczerpany żart"

1996 / przekład: Jolanta Kozak

Nie jest może miarą wybitności tej powieści, ale na pewno tej wybitności symptomem, że na różnych etapach i pod różnymi względami zdążyła mi się skojarzyć z czterema innymi, które uważam za wybitne. Skojarzenia te dają się wykorzystać jako punkt wyjścia do rozważań nad monstrualnym dziełem Wallace'a. A porozważać co nieco wypada, bo choć oczywiście nie czytałem wszystkich, to mam podstawy przypuszczać, że mowa o najwybitniejszym tekście prozatorskim ostatnich 50 lat.

Najmocniej pozwalała mi ta powieść przypomnieć sobie lekturę Tęczy grawitacji, z którą łączy ją mimo wszystko najwięcej: związki z postmodernistyczną konwencją (choć w istocie o odmiennym stosunku do tej konwencji), wątki psychodeliczno-narkotyczne, amerykańskość, ale chyba przede wszystkim bardzo silnie położony akcent na komizm, pełen groteski, absurdu i ironii. To właśnie humor jest według mnie podstawowym budulcem i substancją Niewyczerpanego żartu, jest wszechobecny i wielopoziomowy - od prostych sytuacji komicznych w świecie przedstawionym bo robienie sobie żartów z czytelnika i samej powieści. Szczyty komizmu osiąga zwłaszcza wtedy, gdy porusza wątek filmografii Jamesa Incandenzy (nie tylko w legendarnym przypisie) - konwencje i scenariusze filmów bohatera są jednocześnie na swój sposób genialne, jak i stanowiące genialną satyrę na artystowskie, postmodernistyczne, pogrążone w obsesji na swój własny temat kino i sztukę w ogóle. Poprzez humor uplastycznia się inna jeszcze tendencja, w której Pynchon był mistrzem: do łączenia tonów niskich z wysokimi, cynicznego dowcipu z otwartą wrażliwością, kloacznej brzydoty z akcentami piękna, piekielnego mroku z emocjonalnym ciepłem. Czasem tuż obok siebie, a czasem nawet jednocześnie. I często to właśnie humor jest spoiwem dwóch z natury wrogich sobie światów.

Nie zaskoczy skojarzenie z Grą w klasy, powieścią z zupełnie innej bajki, ale moim zdaniem tą najbardziej przypominającą dzieło Wallace'a pod względem konstrukcji narracyjnej. Sposób poszatkowania czasu i przestrzeni jest trochę jak u Cortázara: intensywny, ale nieprzesadzony, mający na celu raczej rozbić historię, by ukazać ją jako mozaikę zdarzeń, niż by skomplikować ją dla samej komplikacji i literackiego eksperymentu. Niewymuszony, elegancki, nieprzytłaczający. Choć nie tak artystycznie, lirycznie ukierunkowany jak u Argentyńczyka: co prawda większość warstwy fabularnej jest stosunkowo łatwa do ogarnięcia przy w miarę uważnej lekturze, ale Wallace zaszywa niektóre wątki tak głęboko i w tak nieoczywistych miejscach - i to nie poboczne, a fundamentalne dla tej najbardziej pikantnej osi fabularnej - że bardziej na myśl przychodzą labirynty filmowe Davida Lyncha.

Chyba najmniej oczywiste, ale dość silne, było skojarzenie z Mistrzem i Małgorzatą, kolejną powieścią, która w swej istocie jest czymś zupełnie innym. Wprawdzie w obu przypadkach występuje mocny ciąg do naświetlenia moralnej kondycji współczesnego człowieka, ale nie to mnie jeszcze uderzyło (bo to nic bardzo wyjątkowego w literaturze), lecz niewiarygodnie "filmowy" ładunek poszczególnych "rozdziałów" czy raczej fragmentów tekstu u Wallace'a, które są w bardzo dużej części domkniętymi, sprawnymi "scenami". Obdarzone wyrazistością, pobudzające wyobraźnię, na różne sposoby dynamiczne, to jakby tworzące większość całość, ale też autonomiczne byty. Zdarzają się słabsze, ale tych świetnych jest mnóstwo i w dodatku są to fragmenty zupełnie różnego "kina" - porównajmy choćby niezwykle klimatyczną i statyczną rozmowę Marathe'a ze Steeplym w arizońskiej scenerii, porywającą akcję obrony rezydentów Ennet House przez Dona Gately'ego czy dantejski horror finalnych stron.

Z Ulissesem, z którym Niewyczerpany żart podobno porównywany jest często, moje skojarzenie było spośród tych najsłabsze. To dla mnie chyba jeszcze bardziej odmienne dzieło, niż poprzednie wymienione - ale nie da się Wallace'owi odmówić, że tak jak Joyce potrafi pisać w bardzo różnych stylach i tę umiejętność wykorzystuje. Aczkolwiek tutaj trzeba bardzo szybko dodać, że "tak jak Joyce" to nieprecyzyjne określenie, bo Irlandczyk Amerykanina na tym polu dość poważnie zjada.

Ale wszystkie te porównania ciągle dotyczą tylko pewnych aspektów dzieła, w większości wcale nie kluczowych. Niewyczerpany żart kojarzy się z tymi wielkimi powieściami tu i ówdzie, ale całościowo w ogóle ich nie przypomina. Ma inne aspiracje, inny klimat, inną estetykę świata przedstawionego i inną estetykę literacką. Nie będę ukrywał, że moim zdaniem jest od tych dzieł czymś dla mnie jednak słabszym, ale za to prawdziwie osobnym. Nawet porównanie z najbliższą już chyba Tęczą grawitacji rozpada się z hukiem - bo Wallace nie tworzy powieści postmodernistycznej; wręcz przeciwnie. Stosując niektóre techniki literatury modernistycznej i postmodernistycznej, moim zdaniem sięga po zupełnie inne cele i dorabia się zupełnie innej istoty. Nie bawiąc się w skomplikowane określenia post-postmodernizmu czy metamodernizmu, ja byłbym skłonny nazwać Niewyczerpany żart powieścią neorealistyczną. Autor jest bardzo przywiązany do prawdy, do przesłania, psychologii (takiej raczej wcześniejszej niż z Prousta, nie mówiąc o Witkacym czy Cortázarze, którzy byli też mocno psychologicznie zorientowani, ale raczej na jednostki pokręcone i wyjątkowe - bohaterowie Wallace'a są dość uniwersalni), emocji, rzeczywistości i innych imponderabiliów trochę spoglądających z tęsknotą na wiek XIX. To, że rzecz jest poniekąd dystopią osadzoną w przyszłości (acz bardzo nieodległej), a w dodatku sięga nawet nieśmiało po wtręty nadprzyrodzone, niewiele tu zmienia. Nie mówiąc o tym, że trzeba się w skojarzeniach cofnąć dalece wcześniej niż do XIX wieku, bo tendencja autora do szkatułkowego zagnieżdżania setek mniejszych historii w tych "właściwych", z których najkrótsze trwają przez jedno zdanie, a najdłuższe ciągną się długimi stronami, ma naprawdę bardzo wiele z Cervantesa.

Oczywiście długość jest tu wyzwaniem; wyzwaniem jest też erudycja autora, który nie stroni od nagromadzenia wyrafinowanych słów (nierzadko autoironicznie), długich zdań i licznych odniesień do kultury, historii, nauki i innych dziedzin rzeczywistości. To nie jest jednak bardzo trudna literatura - nie ma startu pod tym względem nie tylko do Ulissesa i Tęczy grawitacji, z którymi lubi być zestawiana (chyba najbardziej przez długość), ale i do lżejszych tomów. Odebrałem Niewyczerpany żart wręcz jako dość rozrywkową pozycję: jest wciągająca, jest ekscytująca jak pudełko czekoladek, ma dobre postacie, podniecający główny wątek tajemniczego nagrania, świetny humor i po prostu interesujące, a zarazem w miarę przystępne medytacje nad uzależnieniami, rozrywką, sztuką, psychologią czy szczęściem. Będąc w dużej mierze wiwisekcją różnych (patologicznych wprawdzie) form rozrywki, sama daje się paradoksalnie odczuć jak dobry, rozrywkowy serial bardziej niż jak "literatura wyższa" do wyciskania z siebie intelektualnych potów.

Nie jest to jednak ani powieść doskonała, ani doskonale wpasowana w mój gust i oczekiwania od literatury. Co do jako tako "obiektywnych" mankamentów, stoję na stanowisku, że Wallace przesadził z długością - albo trochę za mocno ceniąc wszystkie swoje zdania i sądząc, że aż tak wiele musi się w książce ukazać, albo starając się na siłę zrobić z tego aż tak grubego potwora. Część "scen" jest wyraźnie słabszych, a w dodatku nie za wiele wnosi i dobrze byłoby sobie je podarować, bo długie już i tak dzieła sztuki należy raczej skracać niż je jeszcze dodatkowo przeciągać (szczególnie zbyt liczne są sceny z życia akademii tenisowej czy opisy bólu Dona Gately'ego w szpitalu, po prostu powtarzalne). Nie miałem też na koniec poczucia pełnej satysfakcji: wprawdzie podoba mi się nawet rozmyte, niedopowiedziane zakończenie, podoba niepodporządkowanie klasycznym zasadom konstruowania akcji i mam świadomość, że z półsłówek rozsianych po całej powieści można sobie jeszcze sporo wyciągnąć; wciąż przy tym odczułem niedobór paru kropek nad "i", jeśli nie w fabularnym, to w literackim sensie. Najbardziej jednak oddala Niewyczerpany żart od choćby kandydatury na moją ulubioną powieść wszech czasów sam styl autora, który nie wytrzymuje porównania z największymi mistrzami pióra; jest nie tylko za mało liryczny (częściowo musi tak być, a charakterystyczny zabieg przeszczegółowiania tekstu to nieraz męcząca konwencja, ale można ją potraktować jako całkiem sprawną paralelę przebodźcowania i nadmiaru informacji we współczesnym świecie), ale też w pewnych fragmentach potrafi w moim odczuciu być trochę kanciasty (porównując z najlepszymi). Nie odczułem tu tego szlachetnego, wspaniałego niewymuszenia gigantów słowa pisanego.

Mimo mankamentów dzieło Wallace'a jest godnym finałem XX wieku - według mnie bezdyskusyjnie najlepszego stulecia w historii literatury. Raczej będziemy tęsknić.



8.5/10

Komentarze