Indywidualności jazzu (4/150): Kenny Burrell
1931-... / Detroit (Michigan), USA / Hard Bop, Cool Jazz
Sedno wyjątkowości
Opus magnum
Midnight Blue (1963): 7.5/10
Bo faktycznie wyluzowanie, nienachalność, gładkość i ogólny chill, jakie ten album spowijają, są tutaj tak potężne, że nawet w tym gatunku, obfitującym w nie jeden i nie dwa rozpływające się w powietrzu kawałki, ciężko o ekwiwalent. Są takie, a przy tym przynajmniej w większości nie są wcale miałkie, chłodne i bezpłciowe - przeciwnie, we wszystkich jest dość intensywny bluesowy żar, choć bez płomienia, a w niektórych również soulowe ciepełko. Zarówno sama gra Burrella - gitarzysty rzadko zapuszczającego się w improwizacje ekwilibrystyczne i muskularne, ale bezwzględnie wybitnie panującego nad instrumentem, co poznaje się po decyzjach i melodycznych, i brzmieniowych, i dynamicznych - jak i kierunek gry, jaki wytyczył kompozycjami i samym doborem personalnym reszcie zespołu, łączą dystans, lekkość i gładkość cool jazzu z żarliwie bluesowym zacietrzewieniem hard bopu. Prostota nie odpuszcza tej muzyki ani na moment - to mniej więcej siedem niezobowiązujących "blues jazzów", bardzo klarownych i bez cienia awangardy czy nawet ścisłej wirtuozerii - ale prostoty ta muzyka nie potrzebuje opuszczać, a wręcz otwarcie się temu sprzeciwia. W prostocie odnajduje feeling, brzmienie, niepozbawiony zamyślenia i wielowymiarowości spokój, a w końcu, zgodnie z tytułem, nokturnalną atmosferę - będącą równoważnikiem nocy wprawdzie dość ciepłej i przytulnej, ale wciąż niezaprzeczalnie ciemnej. I jednak zostawia miejsce na coś osobliwego, może najlepszy kawałek Burrella w karierze, choć jeden z "najmniejszych" - wręcz magiczny Soul Lament, gdzie lider gra całkowicie solo, i pozwala sobie na jawną melancholię (w akordach pobrzmiewają tu nawet minimalne akcenty niepokoju, co daje dość pyszny kontrapunkt dla całokształtu dzieła).
Wyjątkowość Midnight Blue i jego właściwy kierunek można odczuć mocniej, porównując ten album z nagraną kilka lat wcześniej kooperacją Burrella z samym Coltrane'em, która wypada jak domyślny hard bop z gitarą niemal na doczepkę, stłamszoną przez technicznie świetne, ale w tym kontekście beztreściowe improwizacje saksofonisty. Ktoś złośliwy mógłby powiedzieć, że żaden z sidemanów na Midnight Blue nie jest postacią większą niż mały palec Coltrane'a, a jednak efekt jest o wiele lepszy. Wiele dało zastąpienie świętego Jana soulowym i oszczędnym Stanleyem Turrentine'em, niemało wprowadzenie subtelnych kong, a chyba najwięcej wyrzucenie fortepianu, jakże zbędnego w delikatnym jazzie zorientowanym na gitarę. To przesądziło o brzmieniowym - kluczowym - sukcesie albumu, w którym jest mnóstwo otwartej przestrzeni, mnóstwo ciszy, tak wdzięcznie przyjmującej dźwięki gitary (a i bardzo istotnego tu kontrabasu).
Oczywiście przy tamtych pierwszych odsłuchach nie miałem zatkanych uszu i nie przypadkiem trochę się Burrellowi wtedy ode mnie dostało. Właściwie po pierwszych czterech świetnych utworach następują trzy (ostatnie już trzy), które w zasadzie w dalszym ciągu obejmuje moja pierwsza opinia o muzyce przesadnie już rozrzedzonej i bezpiecznej. Mówić tu o prawdziwej wybitności znaczyłoby dewaluować osiągnięcia mistrzów jazzu. Ale w mocy pozostaje też moje odczucie, że Burrell ze swoimi umiejętnościami był stworzony do większych rzeczy od tych, które ostatecznie zrobił. Odczucie spotęgował jeszcze niewiele późniejszy, a mocno dziś już zapomniany album Guitar Forms, gdzie z pomocą Gila Evansa gitarzysta nie tylko stworzył interesujące i eklektyczne dzieło, ale też nagrał kawałek godny umieszczenia na Sketches of Spain Davisa. Tylko ten, kto wie, ile razy katowałem hiszpańskiego Milesa, zrozumie siłę tego komplementu.
Inne wybrane dzieła
1. Kenny Burrell & John Coltrane (1963; nagrany 1958): 6.5/10
2. Guitar Forms (1965): 7.5/10
Najlepsze utwory
8.5 Lotus Land / Soul Lament
8.0 Chittlins Con Carne / Loie / Midnight Blue / Moon and Sand / Mule
Komentarze
Prześlij komentarz