Pracze Odrzańskie. Cegła, szachulec i koniec świata
Nazwa tego osiedla jest jedną z nielicznych, które nie tylko coś faktycznie znaczą w języku polskim, ale też znaczą coś nieprzypadkowego dla opisywanego przez nie miejsca. Pracze były oczywiście jedną z wielu podmiejskich wsi, wzmiankowaną jako Protsch już w 1318 roku. Podmiejskich, ale w zasadzie nie podwrocławskich - były satelitą dla Leśnicy, która dziś również jest częścią Wrocławia. I prawdopodobnie w średniowieczu wieś "obsługiwała" dwór w Leśnicy, odpowiadając za pranie odzieży jego mieszkańców. Również przymiotnik "Odrzańskie", dodany już po drugiej wojnie światowej, jest wybitnie na miejscu: Odra ciągnie się wzdłuż granicy Praczy tak długo, jak na żadnym innym osiedlu, przez aż cztery kilometry.
Mimo bardzo ościennego położenia Pracze nie były byle jaką wsią. Już w 1383 ustanowiono tu osobną kościelną parafię. W wieku XVII miały aż dwie szkoły, karczmę, dwór i prawie dwustu mieszkańców. Już w 1874 roku wieś mogła się pochwalić stacją kolejową na linii Wrocław-Głogów. W granicach miasta znalazła się jako Herrnprotsch w roku 1928, więc wybitnie wcześnie jak na miejsce tak bardzo oddalone od centrum. Dziś pod różnymi względami jest osiedlem wyjątkowym.
Jednym z tych względów jest położenie - to najprawdopodobniej najbardziej wysunięty na północ fragment Wrocławia. Najprawdopodobniej, bo rywalizacja o ten tytuł ze Świniarami jest tak zacięta, że może być kwestią dosłownie paru metrów i nie jestem w stanie w stu procentach wykluczyć, że jednak wygrywają Świniary - granice miasta nie są już łatwo wyznaczalne przy takiej dokładności. Pracze na pewno są jednak w tej konkurencji górą na poziomie atmosfery, będąc jednym z najwyrazistszych wrocławskich końców świata; dla mnie bardziej lub porównywalnie krańcowy klimat mają już tylko dwa osiedla, Bieńkowice dokładnie na drugim biegunie Wrocławia oraz nieodległa Mokra. To również drugie największe osiedle całego miasta - tu przegrywa na pewno i przegrywa z Rędzinem, z którym graniczy wzdłuż Odry. Poza tym sąsiaduje jeszcze z Maślicami, Stabłowicami i Marszowicami, nie licząc oczywiście sąsiedztwa wiejskich terenów, które nie są już Wrocławiem.
Ale to tylko naskórek wyjątkowości; Pracze są nietypowe nie tylko na mapie. Część mieszkalna osiedla - wybitnie mała w stosunku do całej jego powierzchni - nie byłaby zbyt interesująca, ale od podobnych bezpłciowych przestrzeni na obrzeżach Wrocławia, składających się z mieszanki polskich i niemieckich domów jednorodzinnych, odróżnia ją wyjątkowe zagęszczenie budynków i budowli z czerwonej cegły. Interesująco łączy się to z faktem, że na Praczach znajduje się najlepszy przykład budynku szachulcowego w całym mieście. Te dwa charakterystyczne typy budownictwa są pierwszym powodem, dla którego osiedle zostaje w pamięci; drugim jest jego ogromna część na północ od tej mieszkalnej, która urzeka swoją rozległością, prawie zerową miejskością i - przez większość czasu - pustką.
Pracze razem z sąsiednimi Stabłowicami są jednym z osiedli o najtrudniejszych do ustalenia granicach. Nie ma pewności, gdzie jedne się kończą, a drugie zaczynają; nie zgadzam się z oficjalnym podziałem na jednostki administracyjne, bo uznaje on za Pracze część tego, co zawsze w historii było Stabłowicami. Z drugiej strony nie sposób też się zgodzić z Systemem Informacji Przestrzennej, który z kolei postuluje granicę na torach kolejowych; pozbawia to Pracze ich stacji kolejowej, a ona zdecydowanie do nich należy - i nazwą, i estetyką. Od tego właśnie miejsca rozpocząłem zwiedzanie osiedla. To jeden z najładniejszych wrocławskich dworców - może nie na podium, ale w jego pobliżu. Ma zgrabną, nawet przytulną bryłę, jest konsekwentnie ceglany, bardzo zadbany i występuje w towarzystwie klimatycznej, drewnianej wiaty. Powstał w 1874 roku razem z samą instytucją tej stacji. Przenosi trochę zarówno w czasie, ze względu na zabytkowy charakter, jak i w przestrzeni: poza Wrocław, do wsi i małych miasteczek.
Ceglane apogeum osiedla dokonuje się jednak po drugiej stronie torów kolejowych w postaci Kampusu Pracze, który jest siedzibą Polskiego Ośrodka Rozwoju Technologii. Zespół soczyście czerwonych i dziś wyśmienicie odrestaurowanych budynków powstał w pierwszych latach XX wieku z przeznaczeniem społecznym: jako domy pomocy dla ubogich i nieuleczalnie chorych, a później szpital z sanatorium. Ze względu na obecną funkcję po kampusie nie mogą chodzić do woli osoby przypadkowe, ale nawet osoby przypadkowe mogą pooglądać go zza ogrodzenia. Szczególnie charyzmatycznym elementem tego wspaniałego kompleksu jest jedna z największych i najładniejszych wrocławskich wież ciśnień, opatrzona wydatnymi tarczami zegarowymi.
Zdecydowanie najcenniejszym punktem Praczy - a może i cenniejszym od wszystkiego innego razem - jest kościół św. Anny, który bez zająknięcia jestem w stanie nazwać arcydziełem architektury sakralnej w typie wiejskiego baroku. Powstał w 1648 roku na miejscu poprzedniego, który spłonął w pożarze. Jest szachulcowy od stóp do głów, a w dodatku po ostatniej renowacji jest szachulcowy w wyjątkowy kolorystycznie sposób, bo drewniane elementy zostały pomalowane ciemnoczerwoną farbą. Śliczny już z zewnątrz, jednak chyba najpiękniejszy w środku: mimo że tak niewielki, to trójnawowy i dwupoziomowy, wyposażony w barokowy ołtarz z XVIII wieku i urocze organy z początku wieku XX, urozmaicony arkadami, które oddzielają górną część bocznych naw od nawy centralnej. Autentyczny i pełen klimatu; po prostu jeden z kilku najładniejszych wrocławskich kościołów poza Starym Miastem, a najładniejszy ze wszystkich tych, które stoją na osiedlach granicznych.
Po drugiej stronie ulicy wznosi się plebania w tym samym czerwono-szachulcowym stylu, która z racji niedostatku tego typu budynków we Wrocławiu sama w sobie również jest cennym zabytkiem.
Niedaleko od kościoła mieści się pracki cmentarz, który odnotowuję głównie dlatego, że istnieje i że jak na taką osiedlową nekropolię jest dość spory: mimo wielkości jest też jednak dość nudny i mało charakterystyczny.
Tuż przy cmentarzu mieszkańcy osiedla mogą korzystać z Parku Prackiego: nie za dużego, ale i niebagatelnego fragmentu miejskiej zieleni, który jest prawdopodobnie zaadaptowanym wycinkiem terenów leśnych, bo w typowe tereny leśne - bez ścieżek - płynnie przechodzi. Żaden z niego fascynujący park, ale jest przyzwoity i ma trochę własnego, mrocznego poniekąd charakteru dzięki właśnie leśnym naleciałościom estetycznym.
Wspomniałem już o tym, że Pracze mają najdłuższy odcinek Odry ze wszystkich osiedli Wrocławia; pominąłem jednak mniej przyjemny fakt, że spacerować można tylko wzdłuż niecałej połowy tego odcinka. Przecina go bowiem ujście Bystrzycy do Odry - pod które zresztą trudno jest podejść - a najbliższy most na Bystrzycy wznosi się kilometr wgłąb osiedla. Wały, po których można chodzić, są jednak miłe i bardzo oddalone atmosferą od miasta; choć zdecydowanie nie tak dobre jak te sąsiednie na Maślicach.
Tego, kto przed Bystrzycą zejdzie z wałów i podąży polnymi drogami, czekają niemal opustoszałe, polne i łąkowe tereny, które pozwalają odczuć, jak wiele potrafi być pustki w wielkim mieście. Odnajdziemy tu osadę Nowa Karczma, której nie da się traktować jako osobnego osiedla, ale która ma swój urok jako dosłownie garstka starych domów pośrodku niczego.
Na terenie Praczy jest jeszcze trzecia osada, Janówek, który kiedyś był trochę osobnym bytem, a na którym dziś nikt nie mieszka - za to trochę ludzi tu pracuje, w głównej wrocławskiej oczyszczalni ścieków. Mnie interesowała jednak nie oczyszczalnia, a tak zwane Nabrzeże Janówek - spora połać betonu nad Odrą, która została tu wylana dla celów przeładunkowych rzecznego transportu. Rozciąga się z niego najbardziej północny z osiągalnych wrocławskich widoków na Odrę, który w zasadzie nie odróżnia się od wielu innych, ale kusi możliwością bezpośredniego dojazdu autem. Złożyło się, że właśnie to miejsce było ostatnim, jakie zobaczyłem i sfotografowałem na mojej ponad sześcioletniej drodze zwiedzania całego Wrocławia osiedle po osiedlu. Jakie by więc nie było, a jest niezłe, już na zawsze będę do niego miał silny emocjonalny stosunek jako do symbolu końca jednej z najważniejszych i najciekawszych przygód w moim życiu.
Czy więc zwiedzając Pracze Odrzańskie - i kilkanaście porównywalnych z nimi osiedli - rzeczywiście zwiedzałem Wrocław? Czy spacerując nawet po dużo bliższych centrum i bardziej zurbanizowanych terenach, które jednak w granicach miasta są tak naprawdę od niedawna, jeśli wziąć tu za miarę całą historię miejsca, spacerowałem po stolicy Dolnego Śląska? Czy widok z finalnego nabrzeża, widok na szeroką rzekę i rosnące po jej bokach drzewa, jest widokiem, który pasuje do którejkolwiek słownikowej definicji miasta? I czy przypadkiem bardziej Wrocławiem nie są już raczej te miejscowości, które - przynajmniej na razie - nie zostały objęte jego granicami, ale są i bliższe rynku, i gęściej zaludnione osobami, które de facto żyją życiem wrocławskim? Prosta, pozornie obiektywna odpowiedź jest wyłożona na tacy przez oficjalne mapy i dane. Przez ich pryzmat wszystkie te pytania brzmią bezsensownie; realnie jednak wydają mi się uzasadnione. Wiem tylko jedno: w przypadku miejsc tak cennych jak Pracze nie tylko mogę zgodzić się z oficjalną wykładnią - ale też po prostu chcę, by określać i traktować je jako Wrocław.
Komentarze
Prześlij komentarz