Indywidualności popu: Suicide

Czas / Miejsce / Nurty

1970-2016 / Nowy Jork, USA / Synth Punk, Minimal Synth, Synthpop

Sedno wyjątkowości

Zaszczepili punkowe idee muzyczne na grunt minimalistycznej elektroniki, uzyskując w ten sposób jedną z najbardziej surowych i mrocznych stylistyk w historii, dając początek nurtowi synth punku i wywierając znaczący wpływ na dzieje post-punku, synthpopu i nowej fali.

Kluczowe postacie

Suicide przez całą karierę studyjną było duetem: Martin Rev (1947-...) odpowiadał za elektroniczną warstwę instrumentalną, Alan Vega (1938-2016) bardzo szybko przestał za nią odpowiadać i skoncentrował się na samym wokalu.

Opus magnum

Suicide (1977): 8.0/10

Z mojego punktu widzenia Suicide jest jednym z tych projektów muzycznych, które zaistniały tylko po to, żeby powstać mógł jeden, jedyny album, który w dodatku powstał tylko po to, by zostawić po sobie jeden, jedyny utwór. Utwór dość jednak dobry i oryginalny, żeby zespół znalazł się na mojej liście zespołów ważnych i wyjątkowych. Lepsi niż ja historycy wykażą precyzyjnie wpływ, jaki Martin Rev i Alan Vega wywarli na dzieje nowej fali, synthpopu, post-punku i muzyki elektronicznej w ogóle. Ja powiem tylko prosto, że w dziesięciu minutach rzeczonego utworu zawiera się więcej grozy, niż słyszę w całym dorobku metalu, który rości sobie przecież prawa do tytułu tej najbardziej wyspecjalizowanej w horrorze muzyki.

Nawet gdybym nie napisał o dziesięciu minutach, nietrudno byłoby zgadnąć, że myślę o kawałku Frankie Teardrop. Słyszałem go już parę ładnych razy, ale jego pierwsze sekundy zawsze wywołują we mnie lekkie dreszcze niepokoju. Esencjonalnie surowe, minimalistyczne, zapętlone, elektroniczne tło - chyba jeszcze surowsze niż w pozostałych utworach - staje się w nim doskonale zimnym podkładem pod brutalny akt wokalny Vegi, który w lakonicznej, ale jakże sugestywnej narracji oddaje opresję, desperację, obłęd i horror, przez jakie przechodzi młody robotnik Frankie, niezdolny wyżywić rodziny ze swojej pracy. Jest to koszmar w trzech aktach. Najpierw dość spójne połączenie maksymalnie powtarzalnej i surowej warstwy instrumentalnej z chłodnym, obojętnym i cynicznym, ale już zdradzającym roztrzęsienie wokalem opisuje posępną sytuację bohatera. Następnie dla oddania desperackiego aktu zabójstwa i samobójstwa wokal przechodzi w nieregularne, upiorne i maniackie wrzaski, a jego stosunek do tła instrumentalnego staje się kontrastowy. Ale horror największy następuje już po punkcie pozornie kulminacyjnym, gdy mroczne elektroniczne pół-fale, pół-ściany dźwiękowe sugestywnie zabierają nas w koszmarną podróż piekielnych majaczeń na krawędzi życia i śmierci.

O ile pozostałe albumy Suicide mogą dla mnie nie istnieć, o tyle pozostałe utwory na tym albumie już jednak uważam za bardzo potrzebne. Te pięć, które następuje przed najważniejszym, tworzy celny podkład - są już surowe i przez to niepokojące, ale podstępnie jeszcze poniekąd pogodne, ciepłe i rozrywkowe. Od początku da się jednak wyczuć, że ta pogodność i ciepło są właśnie jakimś podstępem, są sztuczne, przez co niepokoją tym bardziej; są trochę jak spacer po opuszczonym wesołym miasteczku. Warstwa instrumentalna dostarcza co rusz jakichś ociepleń: czy to pogodny motyw organowy w Rocket U.S.A., czy romantyzm w Cheree, czy beztroskie rockabilly w Johnnym, czy nieco karykaturalny erotyzm w Girl. Jest to jednak zbyt nienaturalne, za głęboko zatopione w surowości całokształtu i za mocno okraszone widmowymi podźwiękami i neurozą wokalu, żeby było wiarygodne, przez co zapowiada coś odwrotnego do siebie. Nieco mniej istotny jest elegijny epilog w postaci Che.

Nie jestem zdziwiony, a więc i nie jestem rozżalony, że Suicide tutaj się zaczyna i tutaj się kończy (choć po prawdzie parę późniejszych kawałków jest godnych poznania) - idea muzyczna zespołu była błyskotliwa i oryginalna, ale też dość ograniczona i chyba trudna do eksploatacji; łatwiejsza do zainspirowania się nią przy tworzeniu czegoś już odmiennego. A nawet gdyby nie była, to być może wystarczy mi w zupełności jeden album, będący jak synthpop, który zapadł w letargiczny koszmar i śni sceny z horroru.

Inne wybrane dzieła

1. Dream Baby Dream / Radiation (1979) (Singiel): 7.0/10









2. Alan Vega · Martin Rev (1980): 7.0/10









3. A Way of Life (1988): 6.0/10









Najlepsze utwory

8.5 Frankie Teardrop

8.0 Harlem

Komentarze