Powiat złotoryjski. Wygasłe wulkany i stracone bogactwa

Dolny Śląsk jest krainą, w której motyw przemijania wyjątkowo mocno oddziałuje na rozum i zmysły. Region to przebogaty w atrakcje i przeróżne ekscytujące tematy, turystycznie wyśmienity, jednak często te jego rozmaite walory są niejako cieniami przeszłości. We współczesnej Polsce, na współczesny sposób, województwo dolnośląskie jest oczywiście jedną ze ściśle najbogatszych części kraju, jednak bogactwo to nie jest widoczne tak dosadnie, jak w czasach niemieckich, gdy kwitły mniejsze miasta, uzdrowiska, pałace i kopalnie cennych kruszców. Jakże często podziwia się tu zrujnowane zamki, dawno opuszczone sztolnie, miejscowości ledwo pamiętające swą dumę i zamożność. Podziwia się z urokiem i fascynacją, lecz również z niemilknącą świadomością, że dotykamy czegoś skończonego. Dobrze tę przypadłość regionu reprezentuje powiat złotoryjski.

Ma chyba najbardziej zapadającą w pamięć nazwę, wziętą od charakterystycznie nazwanego miasta, i jest jednym z najmniej zaludnionych powiatów w województwie (czwarty od końca na trzydzieści), poza tym jednak pozostaje w miarę przeciętny. Położony dość centralnie, tylko nieznacznie przesunięty na zachód, graniczy z powiatami bolesławieckim, legnickim, jaworskim, karkonoskim i lwóweckim. Turystycznie daleko mu zarówno do tych, które obfitują w głośne na cały region atrakcje, jak i do tych, w których ciężko znaleźć cokolwiek nawet nie głośnego, ale naprawdę interesującego - jest po prostu przeciętny, może z lekkim plusem. Mało skrajnie wypada też pod względem ukształtowania terenu - na północy znajdziemy już równiny, na południu niewysokie Góry Kaczawskie, a większość powiatu to obszar wypośrodkowanego Pogórza Kaczawskiego. Przeciętność oznacza jednak w tak zacnym regionie jak Dolny Śląsk coś już bardzo przyjemnego - i bardzo przyjemny jest powiat złotoryjski, w sam raz na zajęcie dość intensywnej doby, taką jak ta, którą w nim spędziłem.

Przemijanie objawia się w nim wielowarstwowo. Najbardziej rozlegle - chyba w podzłotoryjskich wsiach, malowniczych w swojej zapadłości, ciszy, starości i wyludnieniu. Najbardziej klasycznie - w mrocznej, nadszarpniętej zębem czasu sylwetce swojego najsłynniejszego zamku. Ale esencją jest to przemijanie, które tkwi w dwóch najbardziej podniecających motywach powiatu. Tytuł artykułu o nim mógłby brzmieć "Złoto i wulkany" - bo z dwóch tych wyrazistych kwestii jego ziemie słyną. Tylko że złota nie wydobywa się tu od średniowiecza i jego ekonomiczny wpływ dawno przestał być widoczny, zaś wulkany wygasłe są od milionów lat i dla oka dostępne tylko przez pryzmat geologii. Wciąż jednak na swój sposób pozostają atutami podregionu.

Pobyt w powiecie rozpocząłem nie od ściśle rozumianego zwiedzania, a od kolacji i noclegu w jednym z najzacniejszych i najbardziej kultowych adresów gastronomicznych w całym województwie - choć w gruncie rzeczy jest to punkt do odwiedzenia kluczowy. Villa Greta w urokliwej wsi Dobków to restauracja, pensjonat i swoiste centrum dolnośląskiego slow foodu, prowadzone przez prawnuka pierwszych, XIX-wiecznych, niemieckich właścicieli gospodarstwa - Paula i Agnes Wittwerów - i jednocześnie wnuka Margarety (Grety) Wittwer, która tuż po drugiej wojnie światowej na przekór nastrojom społecznym zakochała się w Polaku i wyszła za niego. W przybytku tym nie tylko serwuje się w klimatycznych wnętrzach znakomitą kuchnię, opartą na lokalnych, dolnośląskich produktach, ale też takie produkty promuje i sprzedaje. Pierwszy raz odwiedziłem Gretę w czasach, w których gastronomia w Polsce jeszcze nie była tak dobrze jak dziś rozwinięta, ale paradoksalnie współcześnie zrobiła na mnie jeszcze większe wrażenie. Ogólnie niewiele się tu jednak zmieniło - nawet na podwórku dalej wylegują się stare, wielkie, sympatyczne psy, które stare wydawały mi się już parę lat temu. Wtedy nie było tylko również sporego, ale młodego i głośno miauczącego kociska, które towarzyszyło mi przez prawie cały pobyt. Dopóki przynajmniej jednego takiego miejsca nie będzie w każdym powiecie, dopóty będę twierdził, że wiele jeszcze pracy przed dolnośląską kulturą gastronomiczną.









Zwiedzanie nazajutrz rozpocząłem od Wojcieszowa (Kauffung), niespełna 3,5-tysięcznego miasta w południowo-wschodnim narożniku powiatu. Nawet gdybym nie sprawdził, że prawa miejskie otrzymał dopiero w 1973 roku, mógłbym się takiej daty domyślić - jest klasycznym przykładem wsi, która dzięki swojemu rozrostowi dochrapała się praw miejskich, ale charakteru miejskiego w ogóle nie nabyła. De facto dalej jest wsią, całkiem przyjemną, biegnącą wzdłuż rzeki i wśród gór, ale poza konkretnymi obiektami niezbyt fascynującą. Obiekty te to XIX-wieczny piec do wypalania wapna, który jednocześnie stanowi punkt widokowy na otaczające miejscowość Kaczawy i który jest czymś bezdyskusyjnie ciekawszym niż prawie każda relacja na instagramie, oraz położony nieco na uboczu pałac na wodzie z przełomu XVII i XVIII wieku (z obliczem wynikającym jednak z przebudowy z wieku XIX), ciężko dostępny, bo w rękach prywatnych.

















Specyficznym miastem jest pobliska Świerzawa (Schönau an der Katzbach), która prawa miejskie dzierżyła od 1295 do 1945 roku i znowu od 1984. To trzecie (na 93) najmniej zaludnione miasto w województwie z odrobiną ponad dwa tysiące mieszkańców - jako że jednak jest zarówno najmniejszym powierzchniowo ze wszystkich miast, to nie przeszkadza mu to być jednym z kilkunastu najgęściej zaludnionych. Może się pochwalić pełnoprawnym, dorodnym, rozległym i po prostu dość ładnym rynkiem, otoczonym przez niejedną starą kamienicę.







Do Świerzawy przyciąga przede wszystkim nie zgrabny rynek, a jeden z najcenniejszych zabytków sakralnych Dolnego Śląska, jakim jest kościół św. Jana i Katarzyny. Rzecz bezcenna, bo oryginalnie zachowana architektura romańska nie jest - delikatnie mówiąc - czymś, co w tym regionie i w ogóle w całej Polsce występowałoby w nadmiarze. Nie udało mi się wejść do środka, bo od października do marca wizytę w kościele (sakralnie nieczynnym) trzeba umawiać telefonicznie w urzędzie miasta, przy czym telefonów nikt nie odbiera - co w kontekście wartości tego zabytku uważam za absolutny skandal. Już z zewnątrz ta XIII-wieczna budowla robi wrażenie pradawności i autentyczności, a drobne okna o wydatnych glifach przyspieszają bicie serca. Wrócę tu prędzej czy później, by podziwiać również wnętrze z zachowanymi z XIII i XIV wieku freskami.






Po garstce zabytków kultury nadszedł czas, by zwrócić wzrok w stronę natury i spenetrować dość powierzchownie tak zwaną Krainę Wygasłych Wulkanów, jak w ramach promocji turystycznej określa się region Gór i Pogórza Kaczawskiego. Powiat złotoryjski nie jest jedynym, który częściowo należy do tej krainy, ale ma kilka kluczowych jego punktów. Najlepszym miejscem na podziwianie rozległych widoków na całym pogórzu jest prawdopodobnie świetnie ulokowana wieża widokowa na górze Zawodna, powiększającą wysokość tej góry o 20 metrów (z 445 n.p.m.). Miałem szczęście, mogąc podziwiać nie tylko łagodne, kojące pofalowania terenu Kaczawów i charyzmatyczny, wulkaniczny kształt góry Ostrzyca, ale też magiczne efekty świetlne pasm promieni słonecznych, przebijających się przez chmury.












Niedaleko stamtąd można oglądać niezwykłe formy ryolitowe, zwane Organami Wielisławskimi - powulkaniczne misterium natury, mieniącej się różowawymi barwami skał i układającej w formy jakby wyrzeźbione ludzką ręką.







Najwyższym wzniesieniem Pogórza Kaczawskiego jest wspomniana wyżej Ostrzyca (501 m n.p.m.), przez swój stożkowy kształt zwana Śląską Fudżijamą. Widok z niej nie jest aż tak dobry, jak z wieży widokowej na Zawodnej, ale też piękny, a osobnym doświadczeniem jest wspinaczka wśród ciemnych, obficie tu rozrzuconych wulkanicznych skał i kamieni.











Skały były kolejnym punktem wycieczki, choć skały zupełnie inne - piaskowcowe, częściowo układające się w formy rodem z Gór Stołowych, częściowo tworzące płaską, praktycznie pionową ścianę. Mieszczą się w Jerzmanicach-Zdroju tuż pod Złotoryją i określane są - jako niejedyne w województwie - mianem Kruczych Skał.









Stamtąd w parę minut można już było dojechać do centrum stolicy powiatu o charakterystycznej nazwie - Złotoryi (Goldberg). Wielkością nie powala - mieszka tu nieco ponad 14 tysięcy ludzi, co jak na miasto powiatowe jest dość niską wartością. Historycznie jednak Złotoryja jest potężna - nie tylko dlatego, że jej nazwa jest nieprzypadkowa, bo w średniowieczu rzeczywiście słynęła jako ważny ośrodek wydobycia złota (niemieccy górnicy osiedlili się tu w tym celu już pod koniec XII wieku). Również dlatego, że oficjalnie to najstarsze miasto na terenie obecnej Polski. Nadanie praw miejskich przez Henryka Brodatego - lokacja na prawie magdeburskim - nastąpiło nie później niż w 1211 roku. 

Poza tym, że miasto wydało mi się niemal bezludne w sobotnie popołudnie, a sensowną - i to też nie do przesady - opcję gastronomiczną dostarczyło w liczbie pojedynczej, pozostawiło po sobie zdecydowanie pozytywne wrażenie. Ma jedną z lepszych na Dolnym Śląsku przestrzeni starówkowych. Rozległy, lekko pochyły rynek ze sporym ratuszem i paroma świetnymi kamienicami to nie wszystko. Zaczyna się od Baszty Kowalskiej - ładnej, piaskowcowobarwnej, XIV-wiecznej pozostałości po murach miejskich. Nie brzydsza, a może nawet ładniejsza od samego rynku jest prowadząca do niego od baszty ulica Basztowa, fotogeniczny ciąg kolorowych kamienic.















Osobnym zabytkiem jest dość potężny rozmiarowo kościół Narodzenia NMP, jeden z najstarszych na Śląsku - jego fragmenty sięgają początków XIII wieku. Zarówno na zewnątrz, jak i wewnątrz oryginalny gotyk miesza się z wpływem późniejszych nadbudów, przebudów i odbudów, zwłaszcza w duchu barokowym. Jest wymieszany stylistycznie nie do końca zgrabnie, co mi przynajmniej uniemożliwiło zachwycenie się nim na całego, ale momenty ma piękne, szczególnie na fasadzie.



















Złotoryjskie Muzeum Złota to skromna ostoja pamięci o bogatej przeszłości miasteczka. Jest malutkie, złota w nim nie za wiele (więcej minerałów, zwłaszcza agatów, bardzo zresztą ładnych), ale wywiera sympatyczne wrażenie. W kontekście miejsca, w którym się znajduje - a znajduje się w małym, niezamożnym mieście w przeciętnym dolnośląskim powiecie - i tak te zbiory są godne szacunku. W Złotoryi mieści się też atrakcja zwana kopalnią złota, ale w zimie jest nieczynna, a w dodatku to trochę placówka naciągana - krótka sztolnia, z której wydobywano przede wszystkim miedź, i to też w niewielkiej ilości, długo po najlepszych czasach złotoryjskiego kopalnictwa złota.




















Na sam koniec przygody z powiatem pozostawiłem sobie jego najsłynniejszą i chyba najlepszą atrakcję - Zamek Grodziec, częściowo zrujnowaną, a częściowo bardzo dobrze zachowaną twierdzę na sporym wzniesieniu o wulkanicznej przeszłości. Jego początki sięgają XII wieku, wiążą się z plemieniem Bobrzan i kilkoma książętami śląskimi. To rozległa budowla, mroczna dzięki ciemnej barwie swojego budulca, przyciągająca wzrok gotyckimi detalami, dająca spore możliwości spacerowe (mury, wieża, krużganki, dziedzińce, całkiem nieźle zachowane wnętrza z bardzo nietypowymi gotyckimi sklepieniami) oraz gwarantująca świetne widoki na okoliczne równiny. Mam żal tylko o to, że jej mroczna atmosfera została nieco popsuta przez uzupełnienie zbyt nową, sterylną, pomarańczową dachówką. Nawet z tą drobną wadą można mówić o jednym z najwspanialszych zamków tego bardzo zamkowego regionu.






































Dolny Śląsk nierzadko potrafi zasmucić, gdy wspomni się jego bogatą przeszłość i uświadomi, jak wiele uroku te ziemie bezpowrotnie utraciły. Przemijanie nadało mu jednak nową, zamyśloną, nieco posępną i tajemniczą atmosferę, która sama w sobie stanowi wartość i nadaje specyficzny urok. Vanitas takie jak w powiecie złotoryjskim potrafi może wprowadzić w lekką melancholię - mimo to można się w nim rozpłynąć z dużą przyjemnością dla umysłu. A ostatecznie wulkany i złota w ludzkim wnętrzu są ważniejsze niż te namacalne.

Komentarze