Wielkopolskie: część I. Barwy i świeżość w mieście dawnych epok

W którym województwie leży serce Polski? Odpowiedź na to pytanie nigdy nie będzie jednoznaczna, co wcale nie jest tak częstym przypadkiem wśród państw. Na początek przychodzą oczywiście do głowy dwie główne opcje. Historycznie-kulturowo-turystycznie ciężka do przebicia jest Małopolska, bo jak pod tym względem pobić region, w którym znajduje się między wieloma innymi Kraków, Wieliczka i Tatry? Z bardziej współczesnego i praktycznego punktu widzenia wszystko mięknie przy Mazowszu za sprawą Warszawy - miasta i stołecznego, i ponad dwa razy ludniejszego od drugiego Krakowa, i po prostu najważniejszego dla państwowości. Na upartego można by wskazać najbardziej centralne województwo łódzkie albo nawet województwa nadmorskie, w których było choć raz zapewne jakieś 99% współczesnych Polaków. Komu w odpowiedzi na zadane pytanie przyjdzie natomiast na myśl województwo wielkopolskie? A jednak w pewnej perspektywie - i to dalekiej od naciąganej - to ono ma najmocniejszy argument.

Krótko i na temat: to w Wielkopolsce, już dość konkretnie ponad tysiąc lat temu, Polska w ogóle się zaczęła. (Warto dodać, że historyczna Wielkopolska nie obejmuje całego - choć prawie całe - województwa wielkopolskiego, a za to nachodzi na lubuskie, zachodniopomorskie i kujawsko-pomorskie. Zupełnie inaczej jednak niż w przypadku Małopolski, tutaj można dość lekką ręką przyjąć dla uproszczenia tożsamość regionu i jednostki administracyjnej.) Ani to właściwe miejsce, ani autor, by streszczać początki polskiej państwowości, ale nie sposób tu nie przypomnieć, że to na tych terenach miało żyć plemię Polan - to ze słowiańskich plemion, z którym współcześni Polacy złączeni są etymologicznie. Że Mieszko I stworzył swoje państwo w oparciu o zespół grodów w tym regionie na czele z Poznaniem i Gnieznem; że to drugie miasto uznaje się za pierwszą stolicę Polski. To bardzo stare dzieje, w których dużo więcej jest niewiadomych, niż potwierdzonych faktów historycznych, ale Wielkopolska nie skończyła na nich swojej ważnej roli w kształtowaniu polskiej integralności i niezależności. Jeszcze w XX wieku dołożyła od siebie między innymi Powstanie Wielkopolskie, jedyne udane z większych przedsięwzięć tego typu po długich dekadach klęsk, a także Poznański Czerwiec 1956 roku, który otworzył długą historię strajków w PRLu. Koniec końców żadne ziemie nie były polskie tak długo, jak Wielkopolska, bo zaczęła najwcześniej ze wszystkich, a później tylko na czas zaboru pruskiego i w mniejszym stopniu rosyjskiego teoretycznie przestała.

Wielkopolska dostarcza również bardziej praktycznych argumentów za tezą o swojej wielkiej wadze. To w końcu drugie po mazowieckim największe województwo i trzecie najbardziej zaludnione. Jeżdżąc po nim, nie mogłem się też oprzeć wrażeniu, że też co najmniej jedno z najbardziej zapracowanych - i faktycznie, już po powrocie odkryłem, że w żadnej innej części kraju stopa bezrobocia nie jest równie niska. Wrażenie wzięło się z niewyobrażalnej nudy wpisanej w krajobraz województwa - przynajmniej na tych trasach, na których je przemierzałem, ale przemierzyłem sporo. Płaskie jak stół, niezbyt mocno zalesione, skąpane w skrupulatnie zagospodarowanych polach i z licznymi zakładami przemysłowymi na horyzoncie, wydaje się już na pierwszy rzut oka wyrabiać spory kawałek krajowego PKB. I jest to swoją drogą jeszcze jeden argument z kręgu historycznego - etymologia nazwy kraju odwołuje się przecież do słowa "pole". A wreszcie, już bardziej symbolicznie - wielkopolskie graniczy z aż siedmioma innymi województwami, co stanowi rekord.

Czy na terenie, który wydaje się tak praktyczny, jest jeszcze miejsce na rzeczy piękne i ciekawe, vulgo - na turystykę? No pewnie, i to sporo, choć może nie gigantycznie sporo. Wielkopolska jest pod tym względem po prostu średnia - mniej więcej tyle samo jest województw mniej, co i bardziej atrakcyjnych. Dodając do tego kontekst sporej powierzchni, śmiało można ją nazwać jednym z mniej kuszących podróżniczo obszarów Polski. Nie znaczy to jednak, że obszarem, który można sobie podarować. Ma jedno z paru najpiękniejszych miast kraju, mocna jest pod względem reprezentacji zamkowo-pałacowej, ma w sobie całkiem niemało zawsze cennej w Polsce tożsamości-osobności kulturowej i kulinarnej, a w końcu, lecz nie na końcu - w niewielu miejscach w moim kraju czułem tyle sympatii ze strony mieszkańców.

_________________________________________________

Wielkopolskie to jedno z tych nielicznych województw, których stolica jest bardziej atrakcyjna od całej reszty województwa razem wziętej. Być może powinienem zostawić sobie więc tę stolicę na koniec, ale logistyka podróży ułożyła się tak, że od Poznania właśnie rozpocząłem zwiedzanie.

Poznań poznawałem przez niecałe trzy doby, więc poznałem go całkiem przyzwoicie. Mimo że pierwszego dnia czułem się nieciekawie, a w dodatku kluczowa atrakcja miasta - Stary Rynek - była akurat całkowicie rozkopana ze względu na wymianę powierzchni, która ma się ciągnąć jeszcze ponad rok, zrobił na mnie ostatecznie bardzo pozytywne wrażenie. Najstarsze z dużych miast Polski, piąte najbardziej zaludnione z grubo ponad połową miliona mieszkańców, jest też moim zdaniem mniej więcej piątym pod względem atrakcyjności. Od czołówki dzieli Poznań istotny dystans - stolica Wielkopolski nie jest według mnie kandydatem na najciekawsze czy najpiękniejsze miasto w kraju, nawet kandydatem słabym - po prostu wiem, że nigdy jej tak nie nazwę. Ale pokonują ją jedynie giganci.










Na całym świecie nie ma chyba miasta, które bardziej przypominałoby mój Wrocław, niż właśnie Poznań, co jest logicznym skutkiem zbliżonej wielkości, zbliżonej - bo choć w inny sposób, to pruskiej - przeszłości XIX wieku i w końcu bliskości geograficznej. Nie jest to podobieństwo ogromne, ale jakieś jest - stąd być może nie tak łatwo mi mówić o wyznacznikach poznańskości. Miasto zrobiło na mnie między innymi wrażenie w pewnym sensie świeżego, młodego, barwnego, dynamicznego i prężnego, a co za tym idzie optymistycznego. To paradoksalne, zważywszy na ogromnie starą historię i na sporą liczbę starych budynków, w tym sporą starówkę. Byłem jednak pod wrażeniem, ile z tych budynków czy całych pierzei kamienic jest bardzo odświeżonych i zadbanych. W Poznaniu jest też więcej XIX wieku i okolic w porównaniu z Gdańskiem, Krakowem czy Wrocławiem, które to ośrodki są jakby starsze duchem - i jest to XIX wiek często ładnie się błyszczący, jak nowy. Miasto sprawia też osobliwe wrażenie "kompaktowego dużego miasta" - zachowało swoistą kameralność mimo tak wielu mieszkańców i reprezentacyjnego wyglądu.










W tej poświacie świeżości i dynamiczności nie bez udziału jest wrażenie, że Poznań to miasto mocno biznesowe, handlowe, pracowite - wrażenie zgodne zresztą z prawdą, bo Międzynarodowe Targi Poznańskie to największa instytucja i ośrodek tego typu w kraju, w dodatku o stuletniej tradycji. Rodzi to efekt delikatnego "odklimatycznienia" miasta: nie sposób odrealnić się tu tak mocno, jak w Gdańsku albo Krakowie; z jakiegoś powodu zawsze czułem silny oddech współczesności na karku, nawet na ścisłej starówce. Ale zarazem nie jest w tym Poznań brutalny i obcesowy - pozostaje przyjemny w swojej dynamice. Jeśli czegoś mi zabrakło, to nieco większej malowniczości, która w konkurencyjnych miastach jest uzyskiwana zwłaszcza dzięki związkom z główną rzeką. Warta sama w sobie jest ładna i szeroka, ale prawie wszystko, co w Poznaniu najlepsze, dzieje się w oddaleniu od niej, wręcz jakby w odwróceniu plecami. A dodatkowo, jak to w Wielkopolsce, jest niemal zupełnie płasko.











Nie jest już kwestią wrażeń, a faktów, że jest tu co oglądać i że jest to dość przekrojowa oferta. Sieć uliczek starówki (konsekwentnie odsamochodowionych, co jest ogromnym plusem) na czele z rynkiem, topowe w skali kraju muzea, mnóstwo dobrej architektury XIX-wiecznej, atrakcyjne parki, tłuste kościoły, pełne oddechu place, wybitna palmiarnia, podróż do początków państwa polskiego. Można też w Poznaniu w co najmniej kilku miejscach doskonale zjeść, a pub Piwna Stopa to ścisła czołówka pubów całej Polski i chętnie przeniósłbym go do Wrocławia. Gdy pozbyłem się lekko przeziębieniowego samopoczucia z pierwszego dnia, czułem się w Poznaniu jak u siebie - jakbym mógł tu sobie egzystować w zasadzie bezterminowo.










Znajomość z Poznaniem rozpocząłem od jednej z jego mniej oczywistych atrakcji - a już na pewno najbardziej obrzeżnych. Na terenie skrajnie wysuniętego na północ osiedla Morasko znajduje się unikalny w skali kraju rezerwat przyrody, zwany Meteorytem Morasko. To zespół kilku kraterów pośród zalesionych, niewysokich wzgórz, które najprawdopodobniej powstały około pięć tysięcy lat temu za sprawą upadku meteorytu. Nawet bez świadomości tego prestiżowego wydarzenia jest to bardzo miłe miejsce na spacer.




Po zakwaterowaniu się już w centrum Poznania ruszyłem na bardziej miejskie zwiedzanie. Minąłem zaledwie rynek, któremu dokładniej się przyjrzeć chciałem rano następnego dnia (dzięki temu oswoiłem się zawczasu z szokującym widokiem kompletnie rozebranej powierzchni i intensywnych prac budowlanych), i rozpocząłem zacny maraton poznańskich muzeów. Muzeum Narodowe to być może najobszerniejsze z nich, choć na pewno nie to, które polecałbym najmocniej. Główną część zbiorów stanowią obrazy i wśród nich znajdziemy prawie wszystkie głośniejsze polskie nazwiska, z których największe wrażenie robi cały rząd portretów Witkacego i liczna reprezentacja Malczewskiego. Nieco rozczarowujące są zbiory malarzy zagranicznych - gdy już gdzieś mignie jakieś większe nazwisko, zaraz okazuje się, że to "naśladowca" albo "warsztat". Jeden jedyny oryginał Moneta, zresztą dość bagatelny, ma tu salę własnego imienia. Pewien niedosyt wynagradza świetny zbiór sztuki średniowiecznej i starożytnej. Zacne miejsce, choć są w tym mieście bardziej priorytetowe muzea.




























































Nieco wygłodniałe wnętrzności uspokoiłem ostatnim ciastkiem czekoladowym, żeby zdążyć jeszcze zwiedzić oddalony od centrum obiekt, który okazał się główną moim zdaniem atrakcją Poznania poza rynkiem. Palmiarnia Poznańska to największy tego typu kompleks w całej Polsce i jeden z największych w Europie, w dodatku z ponad stuletnią tradycją - powstała w latach 1910-11. Około dziesięciu przestronnych pawilonów przenosi do innego świata zmysł wzroku, zapachu, dźwięku i dotyku. Poza niesamowitym wyglądem majestatycznych palm, doniosłych kaktusów i gąszczu wielu innych roślin jest tu bowiem oczywiście przyjemnie ciepło i wonnie, a w dodatku co krok spotyka się fascynujące zwierzęta, w tym bardzo głośne papugi. Tego dnia w Poznaniu nie było za ciepło, a ja ciepła pragnąłem w szczególności, więc poczułem się w Palmiarni jak w azylu. Magiczne miejsce.














































Zapomniałem w międzyczasie o głodzie, ale przezornie go zaspokoiłem, zwiedzając jednocześnie jeden z kilku poznańskich browarów. Ułan Browar to przede wszystkim lokal o sporym rozmachu, ale i piwo traktuje się tu poważnie. Wspaniale rześki pils, bezbłędny weizen, pozostawiająca trochę do życzenia IPA i mało spektakularny, ale niezły stout imperialny z sokiem wiśniowym to wystarczająco dobry bilans, by spędzić tu wieczór. Burger nie był gwiezdny, ale miły.





Jedną z bardziej charakterystycznych i monumentalnych budowli Poznania jest Zamek Cesarski, masywna piaskowcowa bryła w gustownej interpretacji stylu neoromańskiego, zbudowana na początku XX wieku na zlecenie cesarza Wilhelma II. To kawał dobrego, wręcz bardzo dobrego historyzmu architektonicznego. Na tyłach można podziwiać reprezentacyjny ogród, w którym stoi nawet fontanna lwów wzorowana na tej legendarnej z Alhambry.










W Poznaniu jako w mieście, a nie jedynie zbiorze atrakcji, zacząłem zakochiwać się zresztą właśnie w okolicy zamku. Stoi tu dosadny, monumentalny pomnik wydarzeń czerwca 1956, widać piękny neorenesansowy gmach najważniejszej uczelni tej części kraju - Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza - wraz z pomnikiem patrona tej uczelni, a za pomnikami ciągnie się elegancki Park Mickiewicza, zakończony nie mniej eleganckim, klasycystycznym Teatrem Moniuszki. Tutaj Poznań jest trochę glamour.




Stąd wyskoczyłem na chwilę na osiedle Śródka, by w restauracji Modra Kuchnia spróbować pysznego dania, łączącego trzy istotne elementy kuchni wielkopolskiej - pampuchy, kaczkę i modrą kapustę.

Po posiłku trend glamour odżył jeszcze na chwilę przed zmrokiem za sprawą dumnej Biblioteki Raczyńskich, a potem po krótkim spacerze po rynku położyłem się spać, by odzyskać siły.

I udało się, wstałem jak nowo narodzony bez żadnych oznak choroby. Wczesną, szczęśliwie odsączoną z elementu ludzkiego porą, zacząłem krążyć powolne kółka wokół Starego Rynku, by poznać go jak najlepiej. Jest co poznawać - to jeden z trzech największych rynków w Polsce, ale przede wszystkim myślę też, że jeden z trzech najpiękniejszych (o ile przyjąć, że Długi Targ w Gdańsku rynkiem nie jest). A to przecież ogromnie dużo znaczy w kraju, w którym rynki generalnie są jednymi z największych atrakcji. Jest też potężnie stary, bo wytyczony już w połowie XIII wieku.







To wielki plac, bo na planie kwadratu o boku 141 metrów, ale dzięki dość rozległej centralnej zabudowie zachowuje jeszcze trochę kameralności, a na pewno jest znacznie bardziej kameralny niż rynki we Wrocławiu i w Krakowie. W ślad za tym idą różnorodne architektonicznie kamienice w czterech pierzejach - niemałe, ale o to piętro-dwa niższe niż wrocławskie. Jest ich wiele i są śliczne - najbardziej zapadła mi w pamięć ta we flamandzkim stylu, z ceglanym szczytem, choć może nie jest najbardziej wystawną.














Poznań to jeden z tych przypadków, w których ratusz dorównuje sławą całemu rynkowi, o ile nawet jej nie przebija. To faktycznie fantastyczna budowla i z wielką przyjemnością przyznam jej tytuł drugiego najpiękniejszego ratusza w Polsce. Datowany jest na początek XIV wieku, ale swą wyśmienitą formę dzisiejszą zawdzięcza najmocniej przebudowie z połowy wieku XVI, dokonanej przez architekta Giovanniego Battistę di Quadro - w dość finezyjnej interpretacji stylu renesansowego. Budowla przyjazna, miękka, pogodna, jasna, lekka mimo rozmiarów, kobieca niemal, oparta w dużym stopniu na grze półokrągłych łuków. Prześliczna i unikatowa.









Codziennie o godzinie 12:00 w akompaniamencie rozemocjonowanych głosów dzieci i spragnionych spojrzeń dorosłych dokonuje się najsłynniejsza poznańska tradycja - ceremonia koziołków trykających się na wieży ratuszowej. Sięga ona aż XVI wieku, choć obecny mechanizm pochodzi z roku 1993. Uchwyciłem tę atrakcję na zdjęciach już następnego dnia.




Do ratusza przytula się obłędny zespół uroczych, malutkich i wąziutkich kamienic, zwanych domkami budniczymi, datowanych na pierwszą połowę XVI wieku. Rozpogadzają rynek żywymi kolorami i przyciągającymi wzrok polichromiami, nałożonymi na nie z wyczuciem gustu już po II wojnie światowej. To silna kandydatura na najpiękniejszy rząd kamienic ze wspólnym mianownikiem w całej Polsce.







Przez zbitkę budynków na środku rynku można przejść, i to z każdej strony rynku na każdą inną. To akurat nie jest zbyt ładna przestrzeń, ale warto ją przeszyć dla legendarnej Studzienki Bamberki, hołdu dla osadników przybyłych z Bambergu, sprowadzonych do Poznania w XVIII wieku.

Rynek ma jeden problem, który moim zdaniem dyskwalifikuje go w walce o tytuł najpiękniejszego w Polsce. To paskudny budynek Galerii Miejskiej Arsenał z lat 60. XX wieku, który oszpeca południową stronę placu i obrzydza przejście przez jego środek. Sam w sobie nie jest koszmarem nie z tej ziemi, ale nie jest nawet tym ładnym obliczem PRLu, a już postawiony w takim miejscu wydaje się jedną z największych pomyłek architektonicznych tej epoki w całym kraju, nie tylko w Poznaniu.

Kilkadziesiąt metrów od rynku, wpisany w ciasną zabudowę, stoi monumentalny, poznański kościół farny, obdarzony nieco zbyt dużą liczbą wezwań, żebym je przytaczał. Wznoszony przez kilkadziesiąt lat na przełomie XVII i XVIII wieku z inicjatywy jezuitów, jest chyba tą najcenniejszą świątynią miasta. Zabudowa nieco utrudnia podziwianie wspaniałej, świetnie trafionej również kolorystycznie, przykładnie barokowej fasady, której i tak udaje się zachwycić. Nic nie przeszkadza natomiast we wnętrzu, które prezentuje tę jeszcze elegancką i w miarę wyważoną wersję baroku opartego na kolorowych marmurach (jaka czasem potrafi odrzucić pstrokatością). Dominantą estetyczną są nieznoszące sprzeciwu, potężne kolumny o wybujałych kapitelach, ale swoje robią też sztukaterie, niemal rokokowe nawy boczne, freski na sklepieniu czy ołtarz główny, ponownie - przykładnie barokowy. Do kościoła przytula się dawne kolegium jezuickie, dziś urząd miasta.



















Większość kluczowych muzeów Poznania mieści się w odległości góra dwuminutowego spaceru od rynku - jednym z nich jest Muzeum Archeologiczne, nieco oldskulowe vel przestarzałe pod względem przestrzeni, ale zaskakująco bogate i różnorodne pod względem zbiorów. Zwiedzających wita patio z niesamowitym obeliskiem Ramzesa II z XIII w. p.n.e. (a przynajmniej mnie przywitało - obelisk jest wypożyczony z legendarnego muzeum berlińskiego, pewnie kiedyś tam wróci). Później już ekspozycje stałe, z czego najważniejsze to te dwie poświęcone archeologii ziem wielkopolskich (cudowne urny twarzowe) i starożytnego Egiptu (naprawdę wybitne zbiory jak na piąte miasto kraju). Na deser jeszcze bardziej egzotyczne znaleziska z dzisiejszego Sudanu i freski naskalne z Sahary. Pod względem wartości eksponatów to być może numer jeden z poznańskich muzeów.































Ale jeszcze bardziej mi się spodobało, bo bardziej trafiło w moje zainteresowania, rozkoszne Muzeum Instrumentów Muzycznych, ulokowane w jednej z kamienic na rynku. Pasjonat muzyki może tu spędzić godziny; eksponatów jest mnóstwo, od nieużywanych już, archaicznych, nieco prymitywnych instrumentów, przez te klasyczne, często rzucające na kolana estetyką wykonania, przez regionalne instrumenty ludowe, aż po kilka sal poświęconych instrumentom z innych kontynentów. Iran, Mongolia, Kazachstan, Korea, Japonia, Wietnam, Kamerun, Burkina Faso czy Chiny to niezła reprezentacja - ale nic nie równa się estetycznie ze zbiorami z Indii. Nie jest to może poziom analogicznego muzeum w Brukseli, ale nie jest aż tak dużo mniej imponujące.




















































Pozostałem w klimacie przedmiotów użytkowych o wysokiej wartości estetycznej, przechodząc do Muzeum Sztuk Użytkowych, umieszczonego w odbudowanym Zamku Królewskim na wzgórzu koło rynku - pierwotnie wzniesionego przez Przemysła II w XIII wieku. Muzeum w uporządkowany sposób prowadzi przez kolejne epoki, odkrywając absolutnie prześliczne przedmioty najprzeróżniejszego zastosowania - tylko tyle lub aż tyle, bo chyba właśnie do tego z poznańskich muzeów wróciłbym najchętniej. Na zamku jest też taras widokowy, na którym można podziwiać Poznań z góry, co jest raczej rzadką okazją.






































































Przerywnik międzymuzealny zarządziłem samemu sobie w restauracji Bazar 1838, do której ze wszystkich poznańskich chyba najmocniej się przekonałem. Tylko jedno danie - klasycznie wielkopolskie zrazy wołowe z kopytkami (zwanymi tu szagówkami) i buraczkami - ale wystarczyło.

Po obiedzie przypuściłem szturm na najsłynniejszy i największy poznański park, ale zanim się w niego zagłębiłem, zajrzałem do położonego na skraju parku Muzeum Uzbrojenia. Nie jestem wielkim miłośnikiem militariów, a w dodatku są w Polsce znacznie bardziej imponujące muzea z tej kategorii, więc szału nie było, ale była co najmniej przyzwoitość.











Bardziej zaimponował mi sam Park Cytadela, rozlokowany na terenie dawnego Fortu Winiary, kluczowego w systemie obronnym Twierdzy Poznań. Główne atuty parku to wielkość, częste wzniesienia i wspaniałe, otwarte przestrzenie. Ogólnie wolę parki nieco gęstsze, bardziej tajemnicze, ale i tak jest w krajowej czołówce zieleni miejskiej.


















Dzień zakończył się pod znakiem piwa. Browar Brovaria Poznań na rynku zaprezentował mi świetnego pilsa, niezłego weizena, kiepskie piwo miodowe, bardzo smacznego tatara i nie do końca przekonujące wnętrze. Najlepszym miejscem na piwo w Poznaniu okazał się ostatecznie nie jakikolwiek browar, ale rewelacyjny pub Piwna Stopa - rewelacyjny i klimatem, i ofertą.






Trzeci dzień zacząłem leniwie, musząc czekać do 12:00 na koziołki. Rano urządziłem sobie więc powolny spacer w poszukiwaniu idealnego, certyfikowanego rogala świętomarcińskiego z nadzieniem z białego maku, lokalnego klasyka deserowego. Ten zjedzony w Cukierni Karpicko był chyba faktycznie najlepszym, jakiego jadłem w życiu.

Po zobaczeniu koziołków ruszyłem zwiedzić najstarszą część Poznania i jedną z najstarszych w całej Polsce - Ostrów Tumski, gdzie wznosi się Katedra Poznańska, dość spokojny gotyk przybrany barokowymi hełmami i przybudową. To głównie rekonstrukcja powojenna, choć urządzona bardzo jakościowo (czuć jednak pewną sterylność i świeżość wnętrza, które nieco umniejszają klimat) i nawiązująca do pierwszej, romańskiej świątyni, zbudowanej tu w latach 80. X wieku. Zdaniem części historyków i archeologów są tu pochowani Mieszko I i Bolesław Chrobry. Pochowani czy nie, w pełnej przepychu złotej kaplicy na tyłach prezbiterium stoi posąg pierwszych dwóch władców Polski. Może nieco za mało czuć tu przeszłość, ale to i tak bardzo dobry kawałek architektury sakralnej.






























Moim największym poznańskim rozczarowaniem była Brama Poznania tuż za Ostrowem Tumskim, współczesne muzeum multimedialne w bunkrowym budynku nad rzeką. Ma opowiadać historię początków państwa polskiego i samego Poznania - i niby to robi, ale narracja automatycznego przewodnika jest trochę ospała, a eksponatów nie ma praktycznie żadnych - same konstrukcje multimedialne, które często mogłyby być zrobione z większym polotem, skoro już są jedynym środkiem komunikacji. Być może miejsce nieco lepsze dla dzieci.






Zmobilizowałem się jeszcze do podejścia pod słynną Maltę, czyli Jezioro Maltańskie - dość niezwykły przypadek wielkiego zbiornika wodnego niemal w centrum dużego miasta.

Pobyt w Poznaniu podsumowałem jednym z bardziej wystawnych posiłków w moim życiu, wizytując restaurację A Nóż Widelec, która prezentuje głównie klasyki polskiej kuchni w wysublimowanej, restauracyjnej odsłonie. Wszystko było znakomite, a najlepsza - o dziwo - zupa szczawiowa; warto oddalić się dla niej od centrum.




Strawiłem to wszystko łatwiej, niż się spodziewałem, dzięki czemu mogłem spełnić swą ostatnią poznańską powinność i skompletować wieczorną dokumentację zdjęciową. I tu coś przedziwnego - Poznań jest bodaj jedynym większym polskim miastem i jednym z nielicznych w ogóle, które po zmroku nie tylko nie zyskują, ale nawet tracą. Może to kwestia samego rynku - i nie mówię tu nawet o wyjątkowo wysokim zagęszczeniu larw ludzkich, to znaczy naganiaczy do klubów go-go, którzy tylko dlatego nie dostali się do najniższego kręgu piekła, że zajęty on już jest przez tych, którzy im za to naganianie płacą. Rynek jest moim zdaniem przede wszystkim niedooświetlony. Zamiast intensywnej iluminacji kamienic jest rząd latarni, które oślepiają patrzącego białym światłem i jeszcze pogarszają widoczność i tak zbyt ciemnych budynków (zdjęcia tego nie oddają). Ale może Poznań po prostu jakoś bardziej pasuje mi do dnia niż do nocy - z tym całym wrażeniem barwności, pogodności i świeżości, jakie we mnie wywołuje.








Nawet przez dziesięć sekund nie rozważałbym Poznania, gdyby ktoś z zagranicy poprosił mnie o wybór jednego, jedynego miasta do zwiedzenia w Polsce. Gra ligę niżej niż te największe tuzy. Ale to nie jest dobry pomysł, żeby całe życie mieszkać w tym kraju i nie poświęcić Poznaniowi nawet jednego weekendu. Polecam zdobyć się na to minimum przyzwoitości - i poświęcić. Ja będę wracał z przyjemnością.

Komentarze