Lubuskie. Pośród winnego znajdując się lasu
Generalnie rzecz wziąwszy, lubuskie jest na mapie kraju outsiderem niekwestionowanym. Nie ma tu nic, co rozpoznawałby każdy czy prawie każdy Polak - może poza monstrualnym pomnikiem Chrystusa w Świebodzinie, ale nie jest to ta sława, o którą chodzi. Jest czwartym najmniejszym województwem, trzecim najrzadziej zaludnionym i drugim najmniej zaludnionym. Ma też niezbyt spójną i niezbyt silną tożsamość regionalną. To bowiem zlepek wycinków kilku krain historycznych - Wielkopolski, Dolnego Śląska, Łużyc Dolnych i Brandenburgii, rozkładanej jeszcze na Nową Marchię i Ziemię Lubuską - przy czym nie są to wycinki kluczowe dla którejkolwiek z tych krain. Nawet tej ostatniej - to bowiem jedyne województwo, które swoją nazwę bierze niejako spoza swoich granic. Od miasta Lubusz, obecnie po niemieckiej stronie Nysy Łużyckiej, niegdyś stolicy Ziemi Lubuskiej, a dziś małego miasteczka bez większego znaczenia. (Warto dodać, że dosłownie nikt, kogo o to zapytałem, a zapytałem sporo osób, nie zdawał sobie sprawy, dlaczego lubuskie nazywa się lubuskie - i sam sobie nie zdawałem sprawy przed przygotowaniami do podróży.) W końcu jeszcze historycznie ziemie te w większości wahały się między Polską a szeroko pojętymi Niemcami, przy czym polskie były tylko we wczesnych czasach piastowskich i po II wojnie światowej, są więc jednymi z najmniej "polskich". Ale już abstrahując od tych teoretycznych przypadłości, to lubuskie tak intuicyjnie może wydawać się nie do końca potrzebnymi rubieżami, które - nie mam co do tego wątpliwości - ze wszystkich części kraju wzbudzają najmniejsze zainteresowanie i ekscytację.
Czy lubuskie jest najbardziej atrakcyjnym turystycznie województwem? Oczywiście, nie. Czy jest najmniej atrakcyjnym? Oczywiście, być może. Sam jednak fakt, że nie jestem w stanie jednoznacznie stwierdzić, czy zasługuje na ostatnie miejsce, uważam już za spory sukces lubuskiego i spore dla mnie zaskoczenie. Zwłaszcza że częściowo rzeczywiście jest niepodważalnie - w porównaniu - słabe, bardzo słabe. Z żadnego innego województwa nie wyciska się z równym trudem atrakcji do planu podróży. Żadne inne nie jest tak ubogie, jeśli chodzi o interesujące w skali kraju miasta - nie ma tu właściwie żadnego takiego - a i lubuska wieś jest jedną z najmniej malowniczych. Anglojęzyczny przewodnik po Polsce, który posiadam, w każdym z pozostałych piętnastu województw wskazuje co najmniej kilka celów turystycznych i tylko lubuskie pomija całkowicie. Unosi się nad tymi ziemiami zawiesina nijakości.
Lubuskie stara się jednak zmniejszyć dystans różnymi sposobami, często wyłamującymi się z podstawowego schematu prezentowania na swoim obszarze konkretnego atrakcyjnego punktu. Jest na przykład najbardziej zalesionym województwem ze wszystkich (niemal 50% powierzchni to lasy), co sprawia, że jazda przez nie - choć to teren raczej płaski i z nijakimi wsiami - jest całkiem atrakcyjna i klimatyczna. Jest też w zasadzie jedynym fragmentem kraju, który ma silną tożsamość winiarską - najstarsze pisemne wzmianki o uprawie winorośli w okolicach Zielonej Góry sięgają 1314 roku. Wino robi się już prawie w całej Polsce, a w dwóch województwach nawet więcej, ale tylko lubuskie może kandydować do miana "regionu winiarskiego", podczas gdy pozostałe to bardziej "obszary, na których są winnice". Na tej ziemi bowiem winiarstwo traktuje się jako immanentną część jej tożsamości, podkreśla tę część i intensywnie ją promuje, choćby przez instytucję Lubuskiego Szlaku Wina i Miodu czy przez wszędobylskie akcenty winiarskie w Zielonej Górze. Może pochwalić się aż dwoma parkami narodowymi - z czego jednym współdzielonym z zachodniopomorskim i wielkopolskim, ale za to znakomitym. Ma na swoim terenie punkt wpisany na listę UNESCO (współdzielony z kolei z Niemcami, ale wciąż). Stara się. Stara na tyle mocno, że dwie spędzone w nim doby, choć może nie były szczytowo ekscytujące, odebrałem bardzo przyjemnie. A niemal na samym końcu, rzutem na taśmę, udało się odnaleźć na jego terenie punkt, który ze zdecydowaniem widzę na liście topowych polskich atrakcji turystycznych - choć myślałem już, że lubuskie będzie jedynym województwem bez takiego punktu.
Rozpocząłem zwiedzanie teoretycznie z grubej rury, bo od jednego z nielicznych w sumie na polskiej mapie punktów wpisanych na listę dziedzictwa UNESCO. Punktu, o którym mało kto w Polsce słyszał i którego obecność na tej liście właściwie trochę mnie dziwi, bo znalazłbym duże dziesiątki punktów bardziej na to zasługujących. Park Mużakowski, rozciągający się częściowo po polskiej, a częściowo po niemieckiej stronie granicznej Nysy Łużyckiej, to całkiem piękny, pełen dużych otwartych przestrzeni teren, szczycący się mianem największego parku angielskiego w Polsce, ale może niekoniecznie aż tak wyjątkowy. Stwarza jednak spore możliwości spacerowe i pozwala na atrakcję w postaci stanięcia rozkrokiem na granicy z Niemcami - po stronie których wznosi się wydatny neorenesansowy pałac. Założenie powstało w pierwszej połowie XIX wieku.
Po wizycie w parku udałem się już do jednej z dwóch stolic lubuskiego, tej będącej siedzibą sejmiku i trochę większej, choć z miast wojewódzkich i tak drugiej od końca pod względem liczby ludności. Zacząłem zwiedzanie Zielonej Góry od jej peryferii, które jeszcze do niedawna nie wchodziły w granice miasta - od Muzeum Etnograficznego w Zielonej Górze-Ochli, niewielkiego skansenu. Przyjemnego, jak to skansen, ale jednego z najmniej imponujących, w których byłem. Ciekawsze punkty to główna alejka, stwarzająca autentycznie wiejskie wrażenie, i wnętrze sklepu kolonialnego.
140-tysięczna Zielona Góra, historycznie położona na północnych krańcach Śląska, to najciekawsze i najładniejsze miasto województwa, aczkolwiek i tak warte odwiedzin raczej kilkugodzinnych niż kilkudniowych. W mieście generalnie dominuje blokowa brzydota, ale nie na obszarze niewielkiej i przyjemnej starówki z wręcz bardzo przyjemnym deptakiem, na którym co rusz napotkać można rzeźby Bachusa i inne akcenty odwołujące się do winiarskiej tradycji regionu.
Na tym właśnie deptaku znajduje się chyba największa kulturowa gwiazda lubuskiego - Muzeum Ziemi Lubuskiej (Zielona Góra nie znajduje się na historycznej Ziemi Lubuskiej, ale współcześnie nazwa ta jest promowana przez władze jako określenie całego województwa). Częściowo jest poświęcone miastu i regionowi - tu najlepiej prezentuje się wystawa poświęcona winiarstwu - ale przede wszystkim to całkiem imponujący jak na tak małe miasto zbiór sztuki. Nawet Witkacy i świetne gotyckie tryptyki muszą ustąpić przed największym na świecie zbiorem dzieł Mariana Kruczka, niezwykle kreatywnego artysty, którego futurystyczno-prymitywistyczne rzeźby tworzą jedyny w swoim rodzaju klimat.
Zielona Góra nie konkuruje o tytuł najpiękniejszego rynku w Polsce - jest miły, ale nawet sporo dużo mniejszych miast ma rynki bardziej charakterne. Również główna świątynia miasta, Konkatedra św. Jadwigi Śląskiej, z zewnątrz jest najwyżej solidna, a w środku trochę okaleczona przez niepasującą do gotyckiego kościoła, pomarańczową farbę.
Pierwszy dzień zakończyłem kontaktem z lubuskim winem - w Winnicy Mozów, gdzie miałem nocleg ze znakomitym śniadaniem. To malutka, rodzinna winnica, której wina na miejscu zrobiły na mnie umiarkowane wrażenie, ale butelka, którą kupiłem i przywiozłem do domu, zrobiła później wrażenie bardzo duże.
Dzień drugi zacząłem od spotkania twarzą w twarz z gigantycznym Chrystusem z żelbetu, oficjalnie zwanym Figurą Jezusa Chrystusa Króla Wszechświata, większym o dwa metry od analogicznego Chrystusa w Rio de Janeiro (i to bez korony!) i stojącym w Świebodzinie od 2010 roku. To 33 metry estetycznej nijakości i wulgaryzacji wiary, ale rozmiar faktycznie imponuje i warto rzucić okiem, przejeżdżając gdzieś w pobliżu.
Lubuskie jest jednak najładniejsze na swojej skrajnej północy, gdzie mieszczą się jego oba parki narodowe. Park Narodowy Ujście Warty to najmłodszy ze wszystkich polskich parków narodowych, wyznaczony w 2001 roku. Przeszedłem dwie z jego ścieżek przyrodniczych. Ścieżka "Ptasim Szlakiem" ciągnie się wzdłuż krętej rzeki Postomii, odnogi Warty. Miejsce jest dość niezwykłe - olbrzymi, otwarty teren bez żadnych zabudowań i w trakcie mojej obecności bez innego żywego ducha, który istotnie zasiedlają duże liczby ptaków, dające piękny koncert na tych rozległych rozlewiskach.
Ścieżka "Olszynki" jest trochę inna - jej główną atrakcją są długie drewniane kładki, ciągnące się przez bagienny las i puste równiny. W tej konkurencji nic nie może się równać z Poleskim Parkiem Narodowym, więc mając małą ilość czasu na Ujście Warty, lepiej wybrać ścieżkę nad Postomią.
Przerywnikiem między dwoma parkami narodowymi był dla mnie Gorzów Wielkopolski, druga stolica województwa, ta z siedzibą wojewody, najmniejsze miasto wojewódzkie w Polsce (ze swoimi 122 tysiącami mieszkańców nie zmieściłby się nawet w pierwszej dziesiątce miast niewojewódzkich) i bez żadnych wątpliwości również najnudniejsze. Niezbyt duże wrażenie zrobiły na mnie Bulwary Nadwarciańskie - nieco większe zrekonstruowana po zniszczeniach Katedra WNMP, masywny i gustowny ceglany gotyk, najpewniej najlepsza świątynia województwa. Ale to szokująco mało jak na miasto wojewódzkie. Spędziłem w Gorzowie jakieś pół godziny i zdążyłem zacząć się nudzić.
Do tego momentu - a podróż zmierzała ku końcowi - lubuskie było bezapelacyjnie najmniej atrakcyjnym województwem. Jednoznaczność wyroku zakwestionował klimatyczny, nawiedzony, malowniczy Drawieński Park Narodowy, w którym miałem ogromną przyjemność być jedynym gościem. Jedynym jest również park - a dokładniej jedynym, który rozciąga się na terenie trzech różnych województw: lubuskiego, wielkopolskiego i zachodniopomorskiego. Jego największa atrakcja nie wychodzi jednak poza lubuskie. Jest nią Jezioro Ostrowite - zbiornik o nieregularnym kształcie, położony pomiędzy mrocznymi lasami na lekkich podwyższeniach terenu, oddalony mocno od intensywniejszej cywilizacji. Tak naprawdę tylko liznąłem to jezioro, nie chcąc schodzić ze szlaku i dzięki mostkowi okrążając jego fragment. Największe wrażenie zrobił fragment ścieżki na wzniesieniu, która po drugiej stronie ma Jezioro Czarne. Piękne jeziora, piękne lasy i piękna atmosfera, potęgowana przez chłód i pochmurną pogodę - pełna zarówno spokoju, jak i paradoksalnie pewnego odcienia niepokoju. Wrócę tu kiedyś, by mocniej spenetrować park.
Trochę przemarznięty i zmęczony po dwóch parkach narodowych trafiłem do miejsca ostatecznego zbawienia. Pałac Mierzęcin to jeden z najbardziej imponujących i dopracowanych adresów noclegowo-wypoczynkowych, na jakie natrafiłem w Polsce i zresztą w ogóle na świecie. Przywiodło mnie tu wino, bo pałac posiada własną winnicę, ale otrzymałem dodatkowo zgrabny pałac, bardzo dobry hotel, przyjemne saunarium, malowniczy ogród japoński i rewelacyjną restaurację. Na domiar dobrego również z winiarskiego punktu widzenia to był dla mnie najbardziej udany kontakt z polskim winem w życiu. Znakomity, mocno brzoskwiniowy i gruszkowy Solaris wygrał zawody, ale i Seyval Blanc był bardzo dobry, a Rondo przywróciło mi - przynajmniej na jeden wieczór - dawno utraconą wiarę w rację bytu polskiego czerwonego wina.
Połączenie Drawieńskiego Parku Narodowego i doskonałego adresu winiarsko-gastronomiczno-noclegowego sprawiło, że kończyłem przygodę z lubuskim niemal w błogostanie. I sumarycznie to województwo dostarczyło mi może nawet ciut więcej pozytywnych emocji niż niektóre - fakt, że nieliczne - pozostałe. Ale w oderwaniu od moich emocji, bardziej obiektywnie - jest, czy też nie jest najmniej atrakcyjne? Prawdę mówiąc, raczej tak niż nie. Jednak głośno i dobitnie tego nie powiem, a nawet jeśli bym powiedział, to poniekąd dowód, że - po raz kolejny - Polska to piękny kraj.
Komentarze
Prześlij komentarz