The Smiths: "The Queen Is Dead"

1986

W piśmiennictwie poświęconym muzyce popularnej jako jedno z kluczowych kryteriów oceny używa się często tzw. songwriting. Może się to wydawać nieco dziwne, bo sugeruje, że ocena ta mogłaby się ograniczyć do dwóch rzeczy - songwritingu i "songperformingu", no i cześć. I jakkolwiek faktycznie jest to nieco enigmatyczny termin i faktycznie część krytyków posługuje się nim chyba tylko po to, by udowodnić wielkość czegoś, czego wielkości nie da się udowodnić bez pustosłowia, to moim zdaniem jest jednak użyteczny. Dla mnie jest: rozumiem go mniej więcej jako zdolność twórcy do napisania piosenki - czyli krótkiego, wokalnego utworu bez gigantycznych ambicji formalnych - polegającą ściśle na wymyśleniu dobrej melodii (i tekstu, co mnie jednak mniej interesuje) i wtopieniu jej w zgrabny sposób w zgrabną strukturę harmoniczną i rytmiczną - tak dobrej i tak zgrabny, by efektem była po części chwytliwość, po części urok, po części oryginalność, a wszystkie leżące jeszcze we względnej prostocie. Przed kwestiami instrumentarium, brzmienia, miksu, faktury i ostatnich szczegółów.

Piszę o tym dlatego, że najsłynniejszy album The Smiths jest dla mnie co najmniej bardzo silnym kandydatem na największe arcydzieło tak pojętego songwritingu, na tyle silnym, że z głowy nie znajduję silniejszego. W wielu aspektach to dość prosta muzyka, która nie skrzywdziłaby eteru radiowego - nie powala na przykład brzmienie, które często jest najsilniejszą bronią popistów, a choć zdarza mu się parę ślicznych momentów, to bywa i oldskulowe w sensie lekkiej przaśności; nie wyściubia nosa poza pop nawet na milimetr. Faktura dzięki aranżacjom Johnny'ego Marra, a także dobrej robocie jego gitary i już nie jego basu, to już nieco wyższy poziom, ale wciąż nic przesadnego. Ale już linie melodyczne i rozplanowanie harmonii to czysta rozkosz, spora dawka błyskotliwości i hektolitry emocji. Warto podkreślić, że materiał nie jest tutaj czysto piosenkowy - zwykle refren gdzieś się czai, ale często nie jest jednoznacznie odgrodzony od reszty, a czasem zupełnie zatarty - ale mimo wszystko piosenkowy mocno.

To byłoby jeszcze zdecydowanie za mało, bym tak hojnie obdarzył album oceną, ale jest jeszcze jedna sprawa - to również jeden z paru najlepiej zaśpiewanych albumów w historii. Morrissey jest niesamowitym wokalistą, który potrafi śpiewać z ominięciem jawnie awangardowych terenów, a zarazem z niezmierzonym bogactwem chromatycznym i improwizacyjnym; można zasłuchiwać się w samej jego swobodzie. Ma też obłędnie pociągającą dykcję. W kontekście jego popisów względna prostota instrumentalna albumu staje się jego zaletą, bo robi miejsce.

Trzy kawałki zasługują na szczególne wyróżnienie, choć cała płyta - może z pominięciem Vicar in a Tutu - to dla mnie piosenki łapiące się na listę najlepszych wszech czasów. Tytułowy opener prezentuje najbardziej niesztampowe podejście - jednostajny, trochę maniacki, z zatartymi granicami między zwrotką a refrenem, błyskotliwie długo trzymany na jednym akordzie, dzięki czemu nadchodzące z opóźnieniem rozwiązanie harmonicznego zawieszenia ma niezrównany urok. Mroczna, pełna desperacji i smutku ballada I Know It's Over jest największym zagęszczeniem esencjonalnej emocji tego albumu i prześlicznego, ikonicznego użalania się nad sobą, dzięki któremu Smithsi stali się bożyszczami tak wielu nastolatek; trójkowe metrum przydaje tu konotacji z wytwornym tańcem i w ostatnich, coraz swobodniejszych partiach Morrisson jest faktycznie jak pogrążający się w rozpaczliwym tańcu desperat. W końcu ikoniczne There Is a Light that Never Goes Out, jedna z bardziej piosenkowych piosenek na albumie, ale też z chyba najlepszą melodią i z prześliczną, doskonale dopasowaną aranżacją, historyczne apogeum popowej romantyki.

Takie a nie inne zalety albumu sprawiają, że jest on w jakimś sensie moim listem miłosnym do muzyki popularnej. Skoro go uwielbiam, to nie można mi zarzucić, że nie uwielbiam szeroko pojętego popu, nawet jeśli nie jest to uczucie tak silne, jakie żywię do muzyki poważnej i jazzu. Żeby muzyka podobała mi się jeszcze bardziej, chyba już musi przyjąć nieco śmielszy, bardziej artystyczny kurs. The Queen Is Dead, nawet z niesztampowym wokalem Morriseya, jest pod tym względem jeszcze czysto popowe. I nie oceniłem wyżej żadnego takiego albumu.



8.5/10

Komentarze