Harrison Birtwistle: "Maska Orfeusza"

1984 / wykonanie: BBC Symphony Orchestra, Andrew Davis, 1997

Zabawnie: początek opery wyznacza dla mnie Orfeusz Monteverdiego, a koniec, przynajmniej na ten moment - Maska Orfeusza Birtwistle'a. To drugie dzieło to w ogóle jedna z najciekawszych, najbardziej oryginalnych i najambitniejszych akademickich kompozycji, jakie udało mi się poznać z tych powstałych od epoki minimalizmu wzwyż.

Lata 80. to już czas, kiedy mocno przestaję nadążać za muzyką poważną i znam raczej wyrywki, ale według mojej orientacji opera brytyjskiego kompozytora przyjmuje podejście zaskakująco radykalne jak na swoje czasy. Birtwistle nie tylko całą swą rozwlekłą przecież kompozycję umieszcza w szczelnych ryzach nieustannego napięcia i mroku, raz po raz podlewając grozą, do czego posługuje się ostrą atonalnością, kakofoniczną gęstością dźwięku i mnóstwem dziwacznych odgłosów. Jeszcze bardziej radykalna jest konwencja formalna, w której bardzo mało miejsca jest na muzyczny konkret: już nawet nie arie, już nawet nie melodie, ale na jakkolwiek rozumiane motywy i tematy, które mogłyby wprowadzić trochę narracyjności i tym samym przystępności odbioru (już nawet nie typową dla opery, czyli silną, ale nawet abstrakcyjną, emocjonalną narracyjność, jaką ma przeciętny kwartet smyczkowy). Długimi fragmentami Maska Orfeusza jest czystą atmosferą, zawiesiną, pulsującym, ale relatywnie statycznym pierwszoplanowym tłem. "Właściwe" wydarzenia muzyczne, czyli te zrywy orkiestry, elektroniczne brzęczenia i partie wokalne - same o dziwacznej konwencji bardziej recytacji schizofrenika niż śpiewu - stają się w istocie rzeczy tłem dla pozornego tła - wypełniających ciszę klasterów, nisko zarejestrowanych bloków dźwięku, spowijających odbiorcę sugestywnym mrokiem od początku do końca.

Ta naprawdę śmiała koncepcja poskutkowała dziełem istotnie wybitnie klimatycznym, jak chyba żadna inna opera nadającym się do puszczenia sobie tak po prostu, bez znajomości libretta, bez uważnego śledzenia rozwoju kompozycji. Od początku muzyka spowija aurą obłędu, niepokoju, nadnaturalności. Z jednej strony brzmi to awangardowo, współcześnie, dzięki wykorzystaniu elektroniki nawet czasem futurystycznie, a z drugiej jednocześnie jest to wybitnie sugestywna kreacja na muzykę starożytną, mistyczną, pogańską, rytualną. Pyszny to mariaż kontrastów. Dzięki niemu muzyka zyskuje intrygujący charakter paraboli - odnosi się wrażenie, że wszystkie te ceremonie, podróże, są niedosłowne, lecz odbijają zamieszanie w umyśle i duszy jednego człowieka.

Być może nie miałem dnia i kiedyś uznam Maskę Orfeusza za dzieło wybitne, ale może mi już tak zostanie, że jego swoista amuzyczność z uwzględnieniem prawie trzech godzin długości jednak mnie trochę męczy. Ambicja moim zdaniem przerosła tu efekt, mimo że efekt jest bardzo dobry - Birtwistle nie zapanował nad tym gigantem w pełni, kompozycja nosi znamiona przeładowania, przerostu siebie nad sobą i nie do końca wiadomo, jak też "technicznie" należy ją odsłuchać. Ale świetna rzecz mimo wszystko.



8.0/10

Komentarze

  1. Był Orfeusz, była Maska Orfeusza, teraz możemy czekać na Replikę Maski Orfeusza :D

    OdpowiedzUsuń

Prześlij komentarz