Gao Xingjian: "Góra duszy"

1990 / przekład: Wojsław Brydak

To niezwykłe dzieło literackie jest nie tylko najlepszą książką spoza Europy i obu Ameryk, jaką czytałem, ale w ogóle jednym z najbardziej imponujących mi wytworów kultury innej niż zachodnia i jej przyległości. Właściwie chyba tylko dwa japońskie filmy wskazałbym jako coś jeszcze lepszego niż Góra duszy. Z tekstu czuć wprawdzie, że autor musiał mieć jakieś związki z zachodnimi kręgami i faktycznie, z ośmiu lat, w trakcie których powstawało dzieło, przez ostatni rok mieszkał już w Paryżu. Ale większość treści musiała powstać w Chinach, spod ręki pisarza, który bodaj tylko raz odwiedził inny świat, a poza tym Górę duszy spowija potężny całun wschodniego ducha.

Zacząłem recenzję od banalnego słowa "niezwykłe", ale żadne inne słowo mi tak bardzo nie pasuje do najsłynniejszej książki Gao. Odnalazłem tu ogromną oryginalność na kilku płaszczyznach. Najbardziej rzuca się w oczy konstrukcja tej eksperymentalnej powieści, rozbitej na osiemdziesiąt jeden rozdziałów, które mają między sobą wyraźne powiązanie, ale swego rodzaju powiązanie "niematerialne". Główny bohater jest bardzo nieokreślony i występuje w pierwszej, drugiej i trzeciej osobie; jest to na tyle skomplikowane, że trudno czasem stwierdzić, czy czytamy o nim, czy już o innej postaci. Rozdziały prawie zawsze zaczynają się znikąd i kończą bez zakończenia, są wyrwane z kontekstu, mimo że jednocześnie bronią się jako osobne historyjki, czasem nawet zawierające własne meta-historyjki. Rozdziały nie są ułożone chronologicznie, ale to jeszcze mało, bo właściwie wydają się wręcz "nieukładalne" chronologicznie. Część z nich na tyle da się ze sobą powiązać, że można by jeszcze próbować ustawić jeden za drugim; inne są poza zasięgiem. Mimo to ma się jasne wrażenie - przynajmniej na koniec - że przeczytało się o podróży jednego człowieka. Być może jest w tym więcej do zrozumienia i uporządkowania, niż mi się udało zrozumieć i uporządkować, ale chyba nie znacznie więcej; nosi to raczej znamiona zamierzonego eksperymentu konstrukcyjno-narracyjnego.

Słowem, obok Gry w klasy Cortázara to najbardziej wymyślnie skonstruowane dzieło literackie, jakie poznałem. Początkowo starałem się ustalić reguły gry, odnaleźć jakiś schemat w tym gąszczu narratorów i meta-historii, załapać chronologię. Później jednak coraz bardziej Góra duszy przestawała mi przypominać układankę. Tutaj każdy rozdział dzieje się jakby jednocześnie z innymi, nie zaczyna się i nie przemija, po prostu jest. Przypomina to bardziej galaktykę niż puzzle - poszczególne gwiazdy można zapewne układać w figury, doszukiwać się zależności między nimi, ale przede wszystkim patrzy się na spokojny chaos, z którym nie trzeba nic robić.

Ale konstrukcja konstrukcją, a tekst sam w sobie też jest znakomity. Gao wprawdzie nie zawsze chce pisać w sposób wielki - o wielkich ideach, uczuciach, metafizyce - ale technicznie to jeden z paru najlepszych autorów. Niesamowity zmysł obserwacji, niesamowita ręka do opisów, niesamowita różnorodność stylu, kwiecistość języka przy jednoczesnej subtelności, miejscami awangarda. Potrafi jak pisarze skrajnie nieliczni oddać słowem dźwięki, zapachy, materie, światło, a w dodatku nie ogranicza się do samych popisów technicznych, lecz konstruuje z tego wszystkiego atmosfery, przenosi do opisywanych miejsc i czasów. I w tym wszystkim zachowuje jeszcze mnóstwo czystego liryzmu.

Jest tu coś z medytacji. Gao potrafi bardzo radykalnie wycofać się do roli obserwatora, po prostu spostrzegać rzeczywistość, nie komentując jej, nie szufladkując, nie manipulując nią, lecz po prostu spostrzegać. A jednocześnie jest w tym skrajnie daleki od oschłości, a jego obserwacja przepełnia poczuciem niesamowitości istnienia. Medytacyjny jest zarówno sposób oddawania rzeczywistości, jak i rytm powieści - kolejne rozdziały są jak pojawiające się znikąd i odchodzące nagle w nicość myśli. To chyba jest najbardziej "wschodnie" w tej powieści, bardziej nawet niż fascynujący przedstawiony świat chińskiej przyrody, taoistycznych klasztorów, górskich wiosek, egzotycznych zwyczajów i nazw. Nie spotkałem w innej literaturze takiego spokoju, braku zaangażowania przy jednoczesnej uważności.

Bardziej odnosząc się do treści, też jest bardzo dobrze, choć może forma na wszystkich swoich płaszczyznach pociągała mnie tu nieco silniej niż treść. Ale co najmniej fragmenty są bezcenne - Gao nienachalnie, ale znakomicie traktuje o samotności, indywidualizmie, o losie wyobcowanego obserwatora - również o tym wszystkim w kontekście Chin spustoszonych maoistyczną rewolucją kulturową, ale również uniwersalnie. Parę akapitów trafiło mnie w środek serca. Choć nierzadko treść sama w sobie nieco mnie męczyła, czasem odbierałem ją jako zbyt hermetycznie chińską - natłok nazw z chińskiej mitologii i historii bywał drapieżny. I to chyba główny powód, dla którego poprzestaję na takiej, a nie wyższej ocenie. Ostatecznie nieco zbyt intelektualnie mi się ta książka podobała, a nieco za mało emocjonalnie.

Przyznam, że mam problem z właściwym oddaniem wrażeń z tej lektury. Książka wywołała we mnie naprawdę ogrom spostrzeżeń, nie zapamiętałem wszystkich, a te zapamiętane ciężko mi uporządkować. Zaledwie prześlizgnąłem się po jej aspektach w powyższych akapitach. Domaga się analizy obszerniejszej i bardziej profesjonalnej niż moje kilka przemyśleń, ale jeszcze bardziej domaga się po prostu przeczytania i odczucia na własnej skórze swojej niezwykłości.



8.5/10

Komentarze