Takeshi Kitano: "Hana-bi"

1997

Radykalne łączenie ze sobą różnych gatunków i stylistyk dawało czasem jedne z najlepszych filmów w historii: tu dało film bez wątpienia dość oryginalny, ale moim zdaniem udany już średnio. Próba połączenia kryminału z ambitnym dramatem psychologiczno-rodzinno-egzystencjalnym, oprawionym w impresjonistyczną, leniwą i rozbitą narrację z licznymi przeskokami w czasie w tył i wprzód, właściwie nawet bez zaznaczonej głównej linii - spore wyzwanie ze sporym potencjałem, ale koniec końców obie konwencje nie są satysfakcjonujące, a ich połączenie średnio zgrabne i raczej ograniczają się zamiast wzmacniać.

Kryminał z tego właściwie żaden, bo choć fabularnie kluczowe sceny są właśnie "kryminalne", to są tylko przebitkami pomiędzy rozlanym dramatem. W dodatku powtarzające się sceny, w których główny bohater rozprawia się z kolejnymi przeciwnikami jak najbardziej przerysowany z kowbojów na dzikim zachodzie, już po kilku takich robią się czysto kiczowate. Drugie oblicze jest znacznie lepsze, a impresjonistycznao-melancholijna koncepcja z licznymi przebitkami na symboliczne ujęcia przyrody, obrazów i innych rzeczy, połączona z melancholijną muzyką daje czasami ładną aurę. Ale sam dramat, choć traktuje o ważkich i trudnych tematach i można się w niego naprawdę wczuć, ostatecznie jest tak szczerze mówiąc umiarkowanie mądry, zaś w kwestii estetyki to z Kitano żaden Tarkowski, nie oszukujmy się.

Jest to jeden z tych filmów, którym nie żałuję ich sukcesu i go rozumiem, bo i mi mogłyby się spodobać, gdyby tylko założona koncepcja doczekała się realizacji innej w kilku istotnych punktach. W jakimś stopniu doceniam, ale nie podobało mi się.



5.0/10

Komentarze