Søren Kierkegaard: "Bojaźń i drżenie"

1843 / przekład: Jarosław Iwaszkiewicz

Do Kierkegaarda, wiedząc już co nieco o jego myśli i znając parę niepochlebnych opinii tych, których osądy wydają mi się cenne, podchodziłem z oczekiwaniami zbliżonymi do zera, chcąc jedynie symbolicznie zapoznać się z postacią z jakiegoś powodu uważaną przez dość licznych za bardzo istotną. Temu sceptycznemu nastawieniu Duńczyk zawdzięcza, że ostatecznie pozytywnie mnie zaskoczył, choć delikatnie mówiąc, co dało się przewidzieć, nie wszedł w grono moich ulubionych myślicieli.

Wady tego dziełka, które podobno dość dobrze reprezentuje filozofię Kierkegaarda, są widoczne jak na dłoni. Można je wszystkie skondensować do jednej: na filozoficznej osi, rozciągniętej od intuicji i poezji do krytycznej analizy i naukowej ścisłości, Duńczyk jest niemal tak blisko tego pierwszego krańca, jak to tylko możliwe. Jest to tekst raczej filozofujący niż filozoficzny: to, co osobiście postrzegam jako filozoficzne, jest tu tak mocno sprzęgnięte z teologią, mistyką, literaturoznawstwem, tak zdane na intuicję i subiektywizm, tak mało racjonalne, że całość zwyczajnie przestaje pasować do działu, w którym znajduje się w bibliotekach (mimo że dział ten przyjmuje przeróżne style rozumowania). Przy Kierkegaardzie nawet niektóre fragmenty Nietzschego są niemal matematycznym wywodem, a św. Tomasz wypada jako postać umiarkowanie zainteresowana religią (Duńczyk jest po tysiąckroć bardziej spadkobiercą św. Augustyna). Ma to tę prostą konsekwencję, że książka nie zyskuje dla mnie wartości merytorycznej; ani nie rozwija mojej osobistej myśli, ani nawet nie rozwija szczególnie mojej myśli o europejskiej myśli i jej losach. Zwłaszcza że powstała w XIX wieku, w pewnym sensie setki lat po tym, jak miałaby prawo powstać.

Ale są też zalety - i choć są to trochę szczęścia w nieszczęściu, to sprawiają, że lektura Bojaźni i drżenia nie tylko nie była dla mnie męcząca (przynajmniej przez znaczną większość czasu), ale nawet bywała lekko pochłaniająca i zdarzyło jej się mnie lekko poruszyć. Pierwszą jest brak pretensji i szczerość: Kierkegaard nie udaje wielkiego, systematycznego filozofa, mówi o tym wprost; jest bardzo transparentny ze swoim faworyzowaniem wiary ponad myśleniem, jest bezpośrednio osobny i subiektywny, a swoich obsesyjnie dogłębnych rozważań psychologicznych, etycznych i mistycznych problematów postaci Abrahama nie próbuje zbyt mocno uogólniać na całość istnienia. W niektórych miejscach wychodzi mu nawet całkiem celna krytyka tych, którzy starają się wiarę racjonalizować i sprzedawać w pakiecie z logiką. Przekonujący jest jako siewca fermentu, skłaniający ludzi swojej epoki - i de facto każdej następnej - którzy na wstępie porzucają kwestię wiary jako zupełny archaizm, do tego, by jednak zastanowić się nad nią choć na trochę. I ostatecznie, choć jego rozważania są wybitnie niewspółczesne i nawet postaci tak umiarkowanie współczesnej jak ja do niczego raczej nie posłużą, to są na swój sposób interesujące i faktycznie potrafią na chwilę dołączyć do autora w jego fascynacji i podziwie dla postawy biblijnej postaci, a także poczuć się poniekąd natchnionym. Coś w tym piórze jest - może bardziej właśnie w piórze, niż w myśli, może bardziej jest to powab literacki niż filozoficzny, ale to coś sprawia, że w zasadzie rozumiem głośność nazwiska, na pierwszy rzut oka trudną do zrozumienia.

Jest spora szansa, że z racji krótkości żywota do Kierkegaarda w tym czy innym dziele nie wrócę już nigdy. Ale gdybym miał dużo więcej czasu, niż mam, być może bym tego zapragnął. I żywię przeczucie, że byłaby to lepsza decyzja, niż zgłębianie Hegla, którego wielki system mniej mi się zdaje wartościowy niż ten duński chaos intuicji (Hegla, za którego krytykę autor Bojaźni i drżenia dostaje u mnie jeszcze jedno, nieznaczne, aprobujące kiwnięcie głową).



6.0/10


Komentarze