Stare Miasto: część VIII. Kameralny przepych przedsionka
Plac Solny, bo o nim oczywiście mowa, zawsze traktowałem jako swego rodzaju przedsionek do Rynku Głównego. To trochę arbitralne spojrzenie - wynika pewnie w dużej mierze z faktu, że całe życie mieszkałem na południu Wrocławia, i to lekko zachodnim, a że Plac jest do Rynku przyczepiony właśnie od południowego zachodu, to często przez niego przechodziłem i przechodzę w drodze na ten większy z nich. Ale sądzę, że nawet mieszkając gdzie indziej można odczytywać Plac Solny jako preludium do słynniejszego placu, wyśmienitą przystawkę przed daniem głównym - przyjemności wszelkiego rodzaju domagają się w końcu stopniowania. W mojej głowie nie tylko sam Plac, ale też jego najbliższa okolica zapisała się trwale jako taki rynkowy przedsionek i im właśnie poświęcam przedostatni artykuł o wrocławskim Starym Mieście. Chodzi o fragment wytyczany przez ulice Świdnicką, Kazimierza Wielkiego, Ruską, północną pierzeję Placu Solnego (wszystko włącznie) i południową pierzeję Rynku (oczywiście bez niej).
Plac Solny jest zdecydowanie głównym przebojem tego obszaru i w pewnym stopniu zakłamuje jego rzeczywistość, która na przylegających ulicach jest nieco mniej elegancka, przeszyta powojennymi plombami, a nawet bywa karygodna - jeśli chodzi o dwu i trzypasmową, bardzo ruchliwą ulicę Kazimierza Wielkiego, której w tym miejscu nigdy nie powinno być. Wciąż jednak da się tam odnaleźć mnóstwo znakomitej architektury i przyjemnych miejskich przestrzeni.
Zaczynam jednak od najważniejszego. Plac Solny - za czasów niemieckich Polnischer Markt, Salzring, Salzplatz, a od 1827 roku, po ustawieniu na nim pomnika Gebharda von Blüchera, Blücherplatz - to założenie urbanistyczne prawdopodobnie z 1242 roku, dokonane zaraz po najeździe mongolskim. Nie jest olbrzymi - ma quasi-kwadratową powierzchnię o bokach około 100 na 90 metrów. Jego atutem nie jest rozległość, ale elegancja i wielkomiejskość połączone z wciąż pewną kameralnością. Za kameralność odpowiada spokojne wnętrze placu, zajmowane przez legendarne, całodobowe pawilony-kwiaciarnie osadzone w grupie drzew, fontannę z głowami smoków i tak zwaną Małą Iglicę z 1996 roku - niewysoki pomnik symbolizujący płomień ognia, co ma być nawiązaniem do spalenia tu w średniowieczu na stosie grupy Żydów albo - według łagodniejszej wersji - spalenia kosztownych mebli i ubrań przez mieszczan pod wpływem propagujących skromność kazań Jana Kapistrana w XV wieku. Za wielkomiejski przepych odpowiada zabudowa placu, złożona z budynków - głównie kamienic - wyjątkowo wysokich i wystawnych jak na plac tak nieduży. Wpadłem na to dopiero wtedy, gdy uważnie przyglądałem się Placowi na potrzeby tego wpisu, ale właśnie ta relacja jego powierzchni do wysokości i jakości architektonicznej jego pierzei stanowi jakby clou tego miejsca - wyróżniające go i sprawiające, że bije na głowę mnóstwo rynków i placów rozleglejszych. Rynek Główny jest oczywiście wybitniejszym miejscem, ale wcale nie wybitniejszym w każdym aspekcie. Od zawsze natomiast zauważam coś innego - że Plac Solny niezwykle pozytywnie i radośnie działa na moje wnętrze. Nie tylko dlatego, że widać już z niego Rynek.
Każda z pierzei Placu Solnego domaga się osobnego rozbioru. Najbardziej prestiżowa jest pierzeja południowa: przede wszystkim za sprawą niezwykle eleganckiego, pałacowego, klasycystycznego budynku Starej Giełdy z 1822 roku, pełnego subtelnych acz bogatych zdobień i reprezentowanego przez potężny portyk (warto obejść ten gmach również z drugiej strony). Sekundują mu świetne, wyrafinowane, również klasycystyczne kamienice - zwłaszcza żółta, z XVIII wieku, opatrzona numerem 15, odznacza się wspaniałym rytmem i subtelnym, klasycystycznym podejściem do ornamentacji.
Pierzeja zachodnia to konsekwentny ciąg kolorowych i mimo dość potężnych rozmiarów uroczych kamienic, z których żadna z osobna nie jest jakimś ogromnym wydarzeniem architektonicznym (to zresztą powojenna rekonstrukcja, tylko częściowo wierna oryginałowi), ale które razem tworzą widok tak przyjemny, że ciężko od niego oderwać wzrok.
Północna pierzeja to wyjątkowa mieszanka stylistyczna. Narożna kamienica numer 5 z wieżyczką i funkcjonującym odkąd pamiętam pubem Guinnessa w przyziemiu, na rogu z ulicą Kiełbaśniczą, sama w sobie jest już eklektyczna (w obecnej formie od 1900 roku), podjeżdżając trochę secesją. Obok niej stoi chyba najpiękniejszy budynek Placu Solnego, jakim jest barokowy Dom Oppenheimów, przebudowany do obecnej formy na przełomie XVII i XVIII wieku. Ma doskonałe proporcje geometryczne, a jednocześnie doskonałe proporcje elegancji do barokowej chęci wywierania wrażenia bogactwa; robi dobry użytek z symetrii, ale jest jak najdalszy od banału. Tuż obok coś z zupełnie innej bajki - modernistyczny budynek Apteki "Pod Murzynem" (z tytułowym Murzynem między oknami pierwszego piętra), powojenna rekonstrukcja (wierna) projektu z lat 20. XX wieku (choć ciężko w to uwierzyć, patrząc na jego nowoczesność). Do niego z kolei przylega budynek banku z lat 30., na ówczesne czasy wieżowiec, który jest budowlą narożną i należy bardziej do Rynku Głównego.
Pierzeja wschodnia ekscytuje mnie chyba najmniej, ale trzeba na niej odnotować znakomity, secesyjny budynek dawnego domu towarowego z początku XX wieku, który dla odmiany robi genialny użytek z asymetrii.
Od jakiegoś czasu w podziemiach Placu - a konkretnie w pomieszczeniach dawnego schronu, który się w tych podziemiach znajduje - działa muzeum Movie Gate, w którym zebrano kolekcję autentycznych rekwizytów z różnych mniej i bardziej znanych filmów, głównie hollywoodzkich z przyległościami. Najbardziej medialnym z nich - choć niekoniecznie najbardziej spektakularnym wizualnie - jest fragment Gwiazdy Śmierci z Gwiezdnych Wojen. Nie do końca działa na mnie sama idea oglądania rekwizytów filmowych i traktowania ich trochę jak relikwii, skoro są to przedmioty stworzone sztucznie na potrzeby dobrego prezentowania się na ekranie, ale konkretną atrakcję upatruję w możliwości pochodzenia po klimatycznym, mrocznym bunkrze. Żeby nie było za nudno, Movie Gate dokłada jeszcze do wystawy parę całkiem przyjemnych obiektów iluzjonistycznych, a także zabytkowe przedmioty związane z bunkrem. Trochę dziwne miejsce, ale choć raz w życiu warto tam zajrzeć.
Przy odchodzącej od Placu na wschód ulicy Ruskiej, od paru lat szczęśliwie rewitalizowanej, warto zwrócić uwagę na parę akcentów. W skali mikro jest to tytułowa rzeźba na narożu Kamienicy Pod Trzema Murzynami; w skali makro piękne ornamentacje na różowawej Kamienicy Pod Złotym Mieczem i secesyjne, pełne ogromnych okien fasady dalszych kamienic. Zwłaszcza ta jasnobłękitna, z numerem 6, niegdyś Dom Handlowy Wilhelma Kijnasta, zbudowana w pierwszych latach XX wieku, ma w swojej formie coś wręcz wizjonerskiego.
Ruską możemy dojść do ulicy Kazimierza Wielkiego, ale warto odbić wcześniej w lewo i wejść w ten sposób w ulicę Psie Budy - klimatyczny ciąg kolorowych kamienic w wąskiej przestrzeni, z których część czeka jeszcze na renowację, ale część już teraz prezentuje się ślicznie.
Podążając tą uliczką, dostrzeżemy za chwilę najpiękniejszy budynek całego opisywanego obszaru, jakim jest gmach Biblioteki Uniwersyteckiej z końca lat 80. XIX wieku, projektu niezastąpionego Richarda Plüddemanna. To małe arcydzieło świeckiego neogotyku - budowla niezwykle klimatyczna (a więc adekwatna formą do biblioteki), przypominająca wręcz trochę jakiś zamek z mroczną historią z opowiadania Poego. Od dawna już domaga się renowacji i mam nadzieję, że wkrótce ją otrzyma - jestem pewien, że nagle znajdzie się wtedy w zestawieniach najpiękniejszych budynków Wrocławia.
Przy ulicy Szajnochy, przy której oficjalnie znajduje się gmach biblioteki, warto jeszcze zwrócić uwagę na jeszcze bardziej łaknący renowacji klasycystyczny Pałac Wallenberg-Pachaly z końca XVIII wieku z wydatnym portykiem oraz na już odnowioną kamienicę numer 11, którą nazwałbym bez przesady neomanierystyczną (wrzucam od razu jej widok od strony Kazimierza Wielkiego z centralnym wykuszem, choć od Szajnochy - z wykuszem niecentralnym - jest jeszcze ładniej).
Szajnochy dochodzi się do ulicy Gepperta, a tu nie można nie wspomnieć o dopiero co odnowionej narożnej kamienicy numer 4 z 1890 roku, również autorstwa Plüddemanna, wcześniej siedziby niemieckiego banku, a dziś już polskiego. To piaskowcowa perełka, łącząca francuskie i niemieckie szkoły architektoniczne - niezwykle cieszy jej odnowa.
Kolejna na liście jest ulica Ofiar Oświęcimskich - tu nie jest aż tak bogato, ale nie do pominięcia jest co najmniej absolutnie zjawiskowy, manierystyczny, piaskowcowy portal niepozornej, czerwonej kamienicy numer 1, tonący w drobiazgowych ornamentacjach. Zupełnie z innej bajki jest modernistyczny budynek biurowy ZETO, wybudowany w końcówce lat 60. XX wieku. Rozgorzała w ostatnich latach intensywna na jego temat dyskusja, w której miłośnicy modernizmu ścierają się ze zwolennikami historycznej estetyki starówki. Jedni chcą zaplombować go jako nienaruszalny zabytek, a drudzy zburzyć. Szczerze mówiąc, nie utożsamiam się jakoś mocno z żadną ze stron - jest na tyle ukryty w gąszczu zabudowy, że zupełnie mi nie przeszkadza, a jednocześnie nie uważam go wcale za jakieś arcydzieło modernizmu i szczególnie bym po nim nie zapłakał.
Ulica Ofiar Oświęcimskich wpada w deptakowy odcinek ulicy Świdnickiej, który często jest moim tunelem wejściowym lub wyjściowym z Rynku Głównego. Choć zabudowa tego fragmentu, w dużej mierze powojenna, raczej nie powala, to ze względu na przyjazną, pieszą przestrzeń i tak go lubię.
Z różnych powodów nie uwzględniam w swoich wpisach o Wrocławiu wrocławskich krasnali - mam poczucie, że zrobiły się zbyt pospolitym i wymuszonym fenomenem, żeby poświęcać wgląd każdemu z osobna. Nie mogę jednak nie wspomnieć o tak zwanych Syzyfkach, bo są starsze niż pozostałe, w pewnym sensie wzorcowe, i mają więcej fantazji niż większość nowych. Są wpasowane w jedną z granitowych kul przy Świdnickiej i pojawiły się tam już w 2005 roku, na długo przed krasnalowym boomem.
Nie chcę w końcu za długo rozpisywać się o ulicy Kazimierza Wielkiego, bo jest to jedną z hańb wrocławskiego Starego Miasta, że tak blisko rynku przebiega tak ruchliwa i nieprzyjazna przestrzeń. Nawet przy niej można jednak odnaleźć coś bardzo ładnego, jak choćby ciąg kamienic między ulicami Zamkową i św. Doroty. Poza nimi na styku Kazimierza Wielkiego z ulicą św. Antoniego warto odnotować rzeźbę Kryształowa Planeta z 2012 roku, całkiem estetyczne przedstawienie kobiety z suknią w formie kuli ziemskiej.
Plac Solny trzeba jeszcze koniecznie zobaczyć po zmroku, gdy jego obudowa jest klimatycznie podświetlona, a wnętrze jarzy się zimnym światłem z nigdy niezasypiających kwiaciarni.
Często i raczej przeważnie bywa tak, że cały zestaw przystawek byłoby się skłonnym oddać za danie główne. Nie inaczej jest w tym przypadku - sam rynek znaczy dla mnie więcej niż Plac Solny ze wszystkimi jego opisanymi przyległościami. Nierzadko zdarza się jednak i w ten sposób, że to dzięki zręcznemu rozbudzeniu zmysłów przez przystawkę właściwa część posiłku jest aż tak przepyszna. I również ten przypadek we Wrocławiu zachodzi - tereny te nie tylko są ekscytujące same w sobie, ale też sprawiają, że główna atrakcja miasta jest jeszcze bardziej podniecająca, niż byłaby w samotności.
Komentarze
Prześlij komentarz